[ Pobierz całość w formacie PDF ]

ROBERT SILVERBERG

 

 

 

Zamek Lorda Valentine'a

tom II

Przełożyła: Helena Michalska

 

 

SCAN-dal

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

KSIĘGA WYSPY SNU

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Rozdział 1

 

Gdyby ktoś go spytał, jak długo przeleżał nagi na płaskiej skale, na którą wyrzuciła go nieokiełznana rzeka Steiche, odpowiedziałby, że może miesiące, a może lata. Ale, rzecz osobliwa, nieustanny hałas, z jakim przetaczały się spienione wody, działał na niego kojąco. Znów, tak jak kiedyś, gdy znalazł się na górskiej grani wysoko nad miastem Pidruid, słońce otulało go złocistą mgiełką, a on powtarzał sobie, że jeśli będzie leżał wystarczająco długo, to słoneczne promie­nie z pewnością uleczą wszystkie potłuczenia, rany i siniaki, jakimi był pokryty. Tak, ale czyż nie powinien się podnieść, rozejrzeć za schro­nieniem i poszukać swoich towarzyszy? Tylko jak miał stanąć na nogi, jeżeli z trudem przewracał się z boku na bok?

Nie tak powinien się zachowywać Koronal Majipooru. Dobrze o tym wiedział. Pobłażanie sobie może ujść kupcowi, właścicielowi go­spody czy nawet żonglerowi, ale ktoś, kto rości sobie pretensje do rzą­dzenia światem, powinien się poddać większej dyscyplinie. A zatem, powiedział do siebie, wstań, ubierz się i trzymając się rzeki idź na pół­noc tak daleko, aż spotkasz tych, którzy pomogą ci odzyskać twoją podniebną siedzibę. No, Valentine, ruszże się! Trwał w miejscu. Ko­ronal czy nie, tocząc się i spadając na łeb na szyję przez kolejne progi i spiętrzenia rzeki zużytkował całą energię. Leżąc bez ruchu, bezwład­nie, czuł pod swoim ciałem wielkość Majipooru, tysiące mil obwodu planety, wystarczająco dużej, by zapewnić przestrzeń do życia dwudziestu miliardom ludzi, i to bez zbytniego ścisku, planety pełnej miast kolosów i cudownych parków, i leśnych rezerwatów, i świętych miejsc, i pól, i ogrodów, więc gdyby się podniósł, musiałby przejść to całe królestwo na własnych nogach, krok za krokiem. O ileż prostsze było leżenie.

Coś połaskotało go po krzyżu, coś elastycznego i natrętnego. Wy­godniej było nie zwracać na to uwagi.

- Valentine?...

Lepiej niczego nie słyszeć.

Łaskotanie powtórzyło się. I wtedy w zmęczonym umyśle zaświta­ła myśl, że głos wypowiedział jego imię, a zatem ktoś jeszcze przeżył. Radość wypełniła mu duszę. Zmuszając się do wysiłku, Valentine uniósł nieco głowę i zobaczył obok siebie niewielką, za to hojnie przez naturę wyposażoną w kończyny postać Autifona Deliambera. Mały Vroon szturchnął go raz trzeci.

- Żyjesz! - wykrzyknął Valentine.

- Jak widać. Tak jak i ty, mniej więcej.

- A Carabella? A Shanamir?

- Nie spotkałem nikogo.

-Tego się obawiałem - mruknął posępnie Valentine. Zamknął oczy, opuścił głowę i na nowo ogarnięty rozpaczą poczuł się zbęd­nym, wyrzuconym za burtę balastem.

- Chodź - rzekł Deliamber. - Mamy przed sobą długą podróż. - Wiem. Dlatego nie wstaję.

- Czy jesteś ranny?

- Chyba nie, ale marzę o odpoczynku, Deliamberze. Chciałbym tak przeleżeć setki lat.

Zwinne macki czarodzieja zakrzątnęły się wokół Valentine'a.

- Żadnych poważnych obrażeń - zawyrokował Vroon. - Całkiem nieźle z tego wyszedłeś.

- Powiedziałbym, że nie całkiem źle - sprostował Valentine. - A co z tobą?

- Vroonowie są dobrymi pływakami, nawet ci starzy. Nie jestem ranny. Musimy iść, Valentine.

- Później.

- Czy to w taki sposób Koronal Maji...

- Nie - odrzekł Valentine. - Ale Koronal Majipooru nie powi­nien spływać rzeką na byle jak zbitych pniakach. Koronal Majipooru nie powinien włóczyć się po lasach dzień za dniem i spać w deszczu, i karmić się orzechami i jagodami. Koronal...

- Koronal powinien skrywać przed poddanymi gnuśność i brak ducha - powiedział czarodziej z przyganą. - A właśnie jeden z nich się zbliża.

Valentine zamrugał oczami i usiadł. Szybkimi krokami zmierzała w ich stronę Lisamon Hultin. Wyglądała niezbyt porządnie, nawet jak na nią: ubranie w strzępach, olbrzymie, wlewające się z tych strzępów ciało pokryte było widocznymi z daleka, licznymi skaleczeniami. Nie zważając na to szła prężnym krokiem, a jej głos, kiedy zawołała do nich, brzmiał donośnie jak zwykle.

- Hej, wy tam! Jesteście cali?

- Na to wygląda - odparł Valentine. - Czy widziałaś jeszcze kogoś?

- Carabellę i chłopca, około pół mili stąd. Duch Valentine'a poszybował wzwyż.

- Nic im się nie stało? - Jej nic.

- A co z Shanamirem?

- Wciąż nie odzyskał przytomności. Carabella wysłała mnie na poszukiwanie czarodzieja. Znalazł się szybciej, niż myślałam. Och, co za rzeka! To niemal zabawne, jak szybko poradziła sobie z tratwą.

Valentine sięgnął po ubranie, a kiedy okazało się, że jest mokre, wzruszając ramionami upuścił je z powrotem na kamienie.

- Musimy natychmiast dostać się do Shanamira. Masz wiadomo­ści o Khunie, Sleecie i Vinorkisie?

- Żadnego z nich nie widziałam. Wpadłam do rzeki, a kiedy z niej wyszłam, byłam już sama.

- A Skandarzy?

- Ani śladu. - Zwróciła się do Deliambera: - Jak myślisz, czaro­dzieju, gdzie jesteśmy?

- Na końcu świata - odpowiedział Deliamber. - Ale przynaj­mniej poza rezerwatem Metamorfów. Prowadź mnie do chłopca.

Lisamon Hultin posadziła sobie Vroona na ramiona i pomasze­rowała z powrotem brzegiem rzeki, a Valentine, trzymając w ręku wil­gotne ubranie, powlókł się za nimi. Po jakimś czasie dotarli do Carabelli i Shanamira, wyrzuconych na białą piaszczystą wysepkę gęsto po­rośniętą trzciną o czerwonych pałkach. Carabella, ubrana tylko w krótką skórzaną spódnicę, choć pokiereszowana i utrudzona, trzy­mała się całkiem nieźle. Shanamir natomiast, z dziwnie pociemniałą skórą, leżał bez czucia; oddech miał ledwo wyczuwalny.

- Och, Valentine! - krzyknęła Carabella, podrywając się i bie­gnąc ku niemu. - Widziałam, jak znikasz pod wodą, a potem... po­tem... Och, myślałam, że już cię nigdy nie zobaczę.

Valentine przycisnął ją mocno do siebie.

- To samo myślałem o tobie, Carabello. Myślałem, że straciłem cię na zawsze.

- Nic ci się nie stało?

- Nic poważnego - odpowiedział. - A co z tobą?

- Woda rzucała mną na wszystkie strony, ale w końcu znalazłam się w spokojniejszym nurcie i dopłynęłam do brzegu, gdzie już leżał nieprzytomny Shanamir. Wtedy z zarośli wynurzyła się Lisamon i wi­dząc, co się dzieje, ruszyła na poszukiwanie Deliambera i... co z nim, czarodzieju?

- Jedną chwilę - odpowiedział Deliamber dotykając koniuszka­mi macek piersi i czoła chłopca, jak gdyby chciał mu przekazać część swojej energii. Shanamir odetchnął głęboko, poruszył się, uniósł po­wieki, opuścił je, znów uniósł. Zaczął coś niewyraźnie mówić, lecz Deliamber nakazał mu spojrzeniem złocistych oczu, aby leżał spokojnie, póki nie odzyska sił.

Nie było mowy, żeby tego popołudnia ruszyć w dalszą drogę. Valentine i Carabella zbudowali w trzcinowych zaroślach prowizoryczny szałas, a Lisamon Hultin skleciła postny obiad z surowych owoców i młodych pędów pinniny. Gdy się posilili, zasiedli razem na brzegu rzeki, by podziwiać w milczeniu cudowny zachód słońca. A było na co popatrzeć. Niebo płonęło złotem i fioletem, woda migotała świetlisty­mi refleksami oranżu i purpury. Potem przyszły półcienie jasnej ziele­ni, aksamitnego różu, jedwabistego szkarłatu, a gdy pojawiły się pierwsze szarości i czernie, wiadomo było, że nadchodzi noc.

Rankiem wszyscy byli gotowi do dalszej podróży, łącznie z Shanamirem. Opieka Deliambera i naturalna odporność młodego organi­zmu zrobiły swoje.

Połatali, jak mogli, swoje ubrania i skierowali się na północ. Naj­pierw szli odkrytym brzegiem rzeki, potem jednak byli zmuszeni prze­dzierać się przez sąsiadujący z nią las niezgrabnych drzew androdragma i kwitnących alabandyn. Powietrze było delikatne i łagodne, a słońce, rzucając przez gęste korony drzew plamy światła, obdarzało strudzonych wędrowców przyjemnym ciepłem.

Po trzech godzinach marszu Valentine poczuł zapach dymu i jeszcze inny, bardziej przyjemny, który przypominał mu aromat opiekanej na ogniu ryby. Czując napływającą do ust ślinę, rzucił się biegiem przed siebie, gotów zapłacić, wyżebrać, a gdyby to było konieczne, ukraść tę rybę, ponieważ nie potrafiłby już nawet zliczyć dni, które minęły od czasu, kiedy ostatni raz jadł gorący posiłek. Wypadł z cienistego lasu i skoczył z nierównej skarpy wprost na łachę piasku i białych kamieni. Zacisnął powieki, zamrugał porażony ostrym bla­skiem słońca i zobaczył przy rozpalonym nad rzeką ognisku trzy przy­kucnięte znajome sylwetki - jasnoskórą istotę ludzką o szokująco bia­łych włosach, długonogiego niebieskoskórego obcego oraz nadętego Hjorta.

- Sleet! - krzyknął. - Khun! Vinorkis!

Sleet, Khun i Vinorkis ze spokojem obserwowali jego gwałtowne wejście, a kiedy się do nich zbliżył, Sleet najzwyczajniej w świecie wręczył mu zastrugany patyk, na który był nadziany płat różowego mięsa.

- Przegryź coś - powiedział.

Valentine znów zamrugał, tym razem ze zdziwienia. - W jaki sposób znaleźliście się aż tutaj, tak daleko od nas? Jak rozpaliliście ogień? Jak złowiliście rybę? Jak...

- Ryba ci stygnie - powiedział Khun, dzieląc swoim zwyczajem sy­laby. - Najpierw zjedz, potem będziesz pytał.

Valentine żarłocznie odgryzł kęs. Zdawało mu się, że nigdy w ży­ciu nie próbował czegoś tak delikatnego: kruche, wilgotne mięso, wspaniale przyrumienione, najwytworniejszy smakołyk, jaki kiedykol­wiek mógłby być podany na Górze Zamkowej. Odwracając się zawołał do innych, by się pośpieszyli, ale ich nie trzeba było zapraszać ani po­pędzać. Shanamir biegł w podskokach krzycząc radośnie, Carabella ze zwykłym sobie wdziękiem śmigała między głazami, Lisamon Hultin z nieodłącznym Deliamberem na ramieniu sunęła za nimi czyniąc po drodze wiele hałasu.

- Ryba dla wszystkich - zaanonsował Sleet.

Złapali, jak się okazało, kilkanaście sztuk, które teraz krążyły smutno w odgrodzonej kamieniami płytkiej zatoczce w pobliżu ogni­ska. Jedną po drugiej Khun wyjmował z wody, zabijał, rozcinał, patro­szył, wyczyszczone podawał Sleetowi, ten opiekał ją nad ogniem i podsuwał żarłocznie rzucającym się najedzenie nowo przybyłym.

Mały żongler spokojnie opowiadał, co się z nimi działo. Kiedy ich tratwa się rozpadła, uczepili się trzech grubych pni i spłynęli na nich przez wszystkie progi, daleko w dół rzeki. Po drodze mignęła im pla­ża, na którą fale wyrzuciły Valentine'a, ale jego samego nie widzieli. Dryfowali dalej, aż w końcu porzucili pnie i dopłynęli do brzegu. Khun łapał ryby gołą ręką. Jak twierdził Sleet, Khun miał najszybsze ręce pod słońcem i z pewnością byłby doskonałym żonglerem. Khun słysząc to zaśmiał się szeroko, a z jego twarzy po raz pierwszy znikł gorzki grymas.

- A ognisko? - spytała Carabella. - Czyżbyś je zapalił pocierając palcem o palec?

- Próbowaliśmy i tak - odparł Sleet z niewinną miną. - Ale to by­ła żmudna praca. Wobec tego poszliśmy do wioski tuż za zakrętem, zamieszkałej przez rybacki ludek, i poprosiliśmy o ogień.

- Rybacki ludek? - powtórzył zdziwiony Valentine.

- To osada Liimenów - wyjaśnił Sleet. - Takich, którzy jeszcze nie wpadli na to, że z racji swego pochodzenia są przeznaczeni do sprzedawania kiełbasek w miastach na zachodzie. Minionej nocy uży­czyli nam schronienia, a dziś po południu mają nas przewieźć łodzią do Ni-moya, gdzie w miejscu wyznaczonym przez Deliambera czekali­byśmy na naszych przyjaciół. Teraz widzę, że będziemy musieli wyna­jąć dwie lodzie.

- Jesteśmy już tak blisko Ni-moya? - spytał Deliamber.

- Jak nam powiedziano, dwie godziny łodzią do miejsca, gdzie Steiche wpada do Zimru.

Nagle świat wydał się Valentine'owi nie tak olbrzymi, a oczekują­ce go obowiązki nie tak przytłaczające. Jeść gorącą rybę, wiedzieć, że w pobliżu znajduje się przyjazna osada, mieć świadomość, że dzikie ostępy zostały z tyłu - czyż to wszystko nie mogłoby podnieść na du­chu nawet Koronala? No tak, ale co z Zalzanem Kavolem i jego trze­ma ocalałymi w walce z Metamorfami braćmi?

...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • zawrat.opx.pl
  • Archiwum
    Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie można obronić się przed samym sobą.