[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Ken Follett

 

Skandal z Modiglianim

 

(The Modigliani scandal)

 

Przełożył Juliusz Garztecki

Przedmowa

 

We współczesnej powieści sensacyjnej bohater z reguły ocala świat. Tradycyjne opowieści przygodowe są skromniejsze: główna postać zaledwie ocala własne życie, być może jeszcze życie wiernego przyjaciela lub dzielnej dziewczyny. W mniej sensacyjnych powieściach – średniego poziomu, sprawnie napisanych opowiastkach, które przez ponad wiek były podstawowym pokarmem czytelników – stawka jest jeszcze mniejsza, niemniej jednak wysiłek, walka i wybory dokonywane przez centralną postać w dramatyczny sposób determinują jej los.

Prawdę powiedziawszy nie wierzę, by życie tak wyglądało. W rzeczywistości okoliczności, na które zupełnie nie mamy wpływu, zwykle decydują o naszym życiu lub śmierci, o tym, czy będziemy szczęśliwcami czy nieszczęśnikami, nagle zdobędziemy kupę forsy czy wszystko utracimy. Na przykład: większość ludzi bogatych stała się nimi, odziedziczywszy pieniądze. Większość dobrze odżywionych po prostu miała szczęście urodzić się w zamożnym kraju. Większość ludzi szczęśliwych urodziła się w kochających rodzinach, a większość nieszczęśliwców miała trzaśniętych rodziców.

Ani nie jestem fatalistą, ani nie wierzę, że wszystkim w życiu rządzi ślepy los. Nie kierujemy naszym życiem w taki sposób, w jaki gracz w szachy przesuwa swe bierki, ale życie nie jest też grą w ruletkę. Prawda, jak zwykle, jest skomplikowana. Mechanizmy, na które nie mamy wpływu – a niekiedy nawet ich nie rozumiemy – determinują los człowieka; ale wybory, jakich sam dokonuje, mają swoje konsekwencje, nawet jeśli są to konsekwencje, których nie przewidywał.

Pisząc Skandal z Modiglianim próbowałem napisać powieść nowego rodzaju, ukazującą ledwie uchwytne podporządkowanie wolności indywidualnej potężniejszemu mechanizmowi. Tego nieskromnego planu nie udało mi się zrealizować. Możliwe, że takiej powieści nie da się napisać: nawet jeśli Życie nie jest opowieścią o indywidualnych wyborach, być może Literatura nią jest.

To, co napisałem, okazało się w końcu niefrasobliwą powieścią kryminalną, w której grupa różnorodnych postaci, w większości młodych ludzi, dokonuje różnych figielków, z których żaden nie powoduje takich skutków, jakich oczekiwali. Krytycy chwalili tę książkę jako wesołą, kipiącą od pomysłów, lekką, błyskotliwą, zabawną, lekką (znowu!) i szampańską. Rozczarowało mnie, że nie zauważyli moich poważnych intencji.

Ale teraz już nie uważam tej książki za moje fiasko. Rzeczywiście jest szampańska i to jej bynajmniej nie zaszkodziło. Sam zaś fakt, że jest tak różna od książki, jaką zamierzałem napisać, nie powinien mnie zaskakiwać. Bo przecież on właśnie udowadnia moją tezę.

Ken Follett 1985

 

 

Część pierwsza Gruntowanie płótna

 

„Sztuki się nie poślubia. Sztukę się gwałci.”

EDGAR DEGAS

malarz impresjonista

 

I.

 

Unurzanym w mące palcem piekarz pogładził swe czarne wąsy, czyniąc je szarymi i niechcący postarzając się o dziesięć lat. Stał otoczony półkami i ladami, pełnymi długich bagietek świeżego, chrupiącego chleba, a znajomy zapach, wypełniający mu nozdrza, powodował, że jego pierś wznosiła się, pełna cichej, zaspokojonej dumy. Chleby były z nowego wypieku, już drugiego tego ranka; interesy szły dobrze, gdyż pogoda była piękna. Zawsze mógł być pewien, że odrobina blasku słonecznego wystarczy, by wywabić na ulice paryskie gospodynie po zakupy jego dobrego chleba.

Wyjrzał przez okno sklepu, mrużąc oczy od ostrego światła na zewnątrz. Przez jezdnię przechodziła ładna dziewczyna. Piekarz zaczął nasłuchiwać i usłyszał głos żony, gdzieś na zapleczu, wykłócającej się z jednym z pracowników. Kłótnia potrwa wiele minut – zawsze tak bywało. Usatysfakcjonowany poczuciem bezpieczeństwa pozwolił sobie skierować lubieżne spojrzenie na dziewczynę.

Miała na sobie cienką letnią sukienkę bez rękawów, jak oceniał piekarz – wyglądającą na nader drogi gatunek, choć nie był ekspertem w tej dziedzinie. Rozkloszowany dół sukienki kołysał się z gracją w połowie długości jej ud, ukazując zgrabne, nagie nogi i obiecując – ale nigdy tego nie dotrzymując – rozkoszny widok damskich majteczek.

Jak na gust piekarza była zbyt szczupła. Tak ocenił, gdy podeszła bliżej. Piersi miała maleńkie – nawet jej długie, zdecydowane kroki nie wprawiały ich w kołysanie. Dwadzieścia lat małżeństwa z Jeanne-Marie nie zniechęciło piekarza do tłuściutkich, kołyszących się piersi.

Dziewczyna weszła do sklepu, a piekarz zdał sobie sprawę, że nie była bynajmniej pięknością. Miała pociągłą, szczupłą twarz; małe usta z wąskimi wargami i lekko wystającymi górnymi zębami. Była szatynką, z zewnętrzną warstwą włosów wybieloną słońcem.

Z lady wybrała bagietkę, długimi palcami dłoni zbadała jej chrupkość i z zadowoleniem kiwnęła głową. Wprawdzie nie piękność, pomyślał piekarz, ale zdecydowanie atrakcyjna.

Cerę miała jak krew z mlekiem, a skórę na twarzy gładką i miękką. Lecz to jej postawa powodowała, że się za nią oglądano. Miała ruchy kogoś pewnego siebie, opanowanego; obwieszczały one światu, że dziewczyna robi dokładnie to, co chce i nic innego. Piekarz powiedział sobie, że najwyższy czas przestać się oszukiwać: była seksowna i tyle.

Poruszył ramionami, by poluzować przylepioną do spoconych pleców koszulę.

– Chaud, hein? – powiedział.

Dziewczyna wyjęła z torebki parę monet i zapłaciła za chleb. Jego uwaga wywołała uśmiech na jej wargach i nagle stała się piękna.

– Le soleil? Je t’aime – odrzekła. Zamknęła torebkę i otworzyła drzwi wejściowe. – Merci! – rzuciła przez ramię, wychodząc.

Mówiła po francusku z leciutkim obcym akcentem – angielskim, jak się domyślał piekarz. Ale może tylko wyobraził sobie coś, co pasowało do jej cery? Gdy przekraczała jezdnię, wpatrywał się w jej tyłeczek, zahipnotyzowany grą muskułów pod cienką bawełną. Prawdopodobnie wracała do mieszkania jakiegoś młodego, włochatego muzyka, jeszcze leżącego w łóżku po całonocnej rozpuście.

Piskliwy głos Jeanne-Marie przybliżył się, rozwiewając rysujące się w wyobraźni piekarza obrazy. Westchnął ciężko i wrzucił monety dziewczyny do kasy sklepowej.

 

Oddalając się chodnikiem od sklepu Dee Sleign uśmiechała się do siebie. Mity potwierdzała rzeczywistość: Francuzi byli bardziej zmysłowi niż Anglicy. Spojrzenie piekarza było otwarcie lubieżne, wzrok wycelowany dokładnie w dolną część jej miednicy. Angielski piekarz obrzuciłby zza okularów ukradkowym spojrzeniem jej piersi.

Odrzuciła głowę do tyłu i zgarnęła włosy za uszy, by pozwolić gorącemu słońcu świecić wprost na twarz. Cudowne było to życie i to lato w Paryżu. Żadnej pracy, żadnych egzaminów, żadnych prac pisemnych, żadnej lektury obowiązkowej. Sypianie z Mike’em, późne wstawanie; dobra kawa i świeże pieczywo na śniadanie; całe dnie spędzane nad książkami, które zawsze pragnęła przeczytać i z obrazami, które lubiła oglądać; wieczory z ciekawymi, niebanalnymi ludźmi.

Wkrótce to się skończy. Niedługo zmuszona będzie postanowić, co ma zamiar zrobić z resztą swego życia. Ale w tej chwili przebywała w prywatnej strefie niepamięci, po prostu ciesząc się rzeczami, które lubiła, bez żadnego wytyczonego celu, ściśle dyktującego sposób spędzania każdej minuty.

Skręciła na rogu i weszła do niedużej, skromnej kamienicy. Gdy przechodziła koło dyżurki z maleńkim okienkiem, konsjerżka zawołała piskliwie:

– Mademoiselle!

Szpakowata kobieta, wyraźnie wymawiając wszystkie sylaby tego słowa, zdołała nadać mu zabarwienie oskarżycielskie, podkreślając w ten sposób skandaliczny fakt, że Dee nie była zaślubiona mężczyźnie, wynajmującemu mieszkanie. Dee znowu uśmiechnęła się; trudno było sobie w Paryżu wyobrazić romans doskonały bez udziału potępiającej go konsjerżki.

– Telegramme – powiedziała kobieta. Położyła na parapecie kopertę i wycofała się w głąb swego woniejącego kotami, mrocznego pomieszczenia, odcinając się w ten sposób całkowicie od dziewcząt o rozluźnionej moralności i ich telegramów.

Dee wzięła kopertę i pobiegła schodami w górę. Telegram był zaadresowany do niej i wiedziała, co zawiera.

Weszła do mieszkania i położyła chleb i telegram na stole w małej kuchence. Wsypała kawę do młynka i nacisnęła guzik; maszyna zawarczała chrypliwie, ścierając w pył brązowoczarne ziarna.

Jakby w odpowiedzi zawyła elektryczna golarka Mike’a. Niekiedy zapowiedź kawy była jedyną rzeczą zdolną wyciągnąć go z łóżka. Dee zaparzyła pełen dzbanek i pokroiła świeży chleb.

Mieszkanie Mike’a było małe i wyposażone w meble, które zestarzały się, nie nabierając przez to wytwornego smaku antyków. On sam wolałby coś bardziej reprezentacyjnego i z pewnością mógł sobie na to pozwolić. Ale Dee uparła się, że będą trzymać się z dala od hoteli i eleganckich dzielnic. Chciała spędzić lato z Francuzami, a nie w międzynarodowym, modnym towarzystwie bogatych nierobów. I postawiła na swoim.

Brzęczenie golarki umilkło, a Dee nalała dwie filiżanki kawy.

W chwili gdy je stawiała na okrągłym, drewnianym stoliku, wszedł Mike. Miał na sobie wyblakłe, połatane dżinsy i niebieską, bawełnianą koszulę, w rozpięciu pod szyją ukazującą kępę czarnych włosów na piersi i medalion na krótkim, srebrnym łańcuszku.

– Dzień dobry, kochanie – powiedział. Wyminął stolik i ucałował ją.

Dee objęła go w pasie i przytuliła się do niego całym ciałem, całując namiętnie.

– Uaa, mocna rzecz, jak na tak wczesny ranek – oświadczył. Uśmiechnął się, ukazując wszystkie zęby i usiadł na krześle.

Patrząc na mężczyznę z zadowoleniem popijającego kawę, Dee zastanawiała się, czy chce z nim spędzić resztę życia. Ich romans ciągnął się już od roku i zaczęła się do tego przyzwyczajać. Lubiła cynizm Mike’a, jego poczucie humoru i jego zachowanie wesołego pirata. Sztuką interesowali się oboje aż do obsesji, choć jego zainteresowanie dotyczyło pieniędzy, jakie można na sztuce zarobić, ona zaś zatopił...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • zawrat.opx.pl
  • Archiwum
    Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie można obronić się przed samym sobą.