[ Pobierz całość w formacie PDF ]
MAJ SJÖWALL, PER WAHLÖÖ
CZŁOWIEK Z SÄFFLE
Przełożyła MARIA OLSZAŃSKA
POZNAN 1976 WYDAWNICTWO POZNAŃSKIE
1
Tuż po północy przestał myśleć.
Przedtem coś pisał, ale teraz niebieski długopis leżał przed nim na gazecie, dokładnie
wzdłuż pierwszego poziomego wiersza krzyżówki. Siedział na zniszczonym składanym krześle
obok niskiego stolika w małej ciupce na poddaszu, sztywno wyprostowany, nieruchomy. Nad jego
głową wisiał żółtawy okrągły abażur z długimi frędzlami. Materiał był wyblakły od starości, a
światło słabej żarówki niepewne i mgliste.
W domu było cicho. Lecz względna to była cisza, bo przecież troje ludzi w nim oddychało,
a z zewnątrz dochodził niepojęty szum, pulsujący i niemal nieuchwytny. Coś jakby szum dalekiego
morza albo pojazdów poruszających się po odległych arteriach komunikacyjnych. Odgłos miliona
ludzi wielkiego miasta pogrążonego w straszliwym spokoju.
Mężczyzna w pokoiku na poddaszu ubrany był w beżową wiatrówkę i szare narciarskie
spodnie, brązowe narciarskie buty i czarny sweter polo. Wąsy miał długie, ale dobrze utrzymane,
trochę jaśniejsze niż gładko do góry zaczesane włosy, twarz wąską, o czystym profilu i delikatnie
wyrzeźbionych rysach, a pod zastygłą maską oskarżycielskiego niezadowolenia i nieustępliwego
uporu był jakiś wyraz dziecinny prawie, miękki, bezradny i błagalny, a zarazem odrobinę
wyrachowany.
Spojrzenie jasnoniebieskich oczu było skupione, lecz bez wyrazu.
Wyglądał jak mały chłopiec, który się nagle zestarzał. Człowiek ów od godziny prawie
siedział zupełnie nieruchomo z dłońmi spoczywającymi na udach, a jego niewidzące oczy utkwione
były w jeden punkt na podartej kwiecistej tapecie.
Wreszcie wstał, przeszedł na ukos przez pokój, otworzył drzwi ściennej szafy, wyciągnął
lewą rękę i coś zdjął z półki. Podłużny przedmiot owinięty w kuchenną ścierkę, białą z czerwonym
brzeżkiem.
Bagnet.
Odwinął go i starannie wytarł żółtawy smar, nim wsunął ostrze do stalowobłękitnej pochwy.
Człowiek manipulujący bagnetem - choć wysoki i dość ciężki - ruchy miał szybkie, zręczne i
oszczędne, a ręce równie pewne jak spojrzenie.
Odpiął pasek i przewlókł go przez skórzaną pętlę bagnetu. Potem zasunął błyskawiczny
zamek wiatrówki, włożył rękawice i kraciastą tweedową czapkę i opuścił dom.
Drewniane schody zaskrzypiały pod jego ciężarem, lecz stąpanie było niedosłyszalne.
Dom był mały, stary, stojący na zboczu wzgórka powyżej szosy. Noc była zimna i
gwiaździsta.
Człowiek w tweedowej cyklistówce skręcił za rogiem domu i ze spokojem lunatyka
zmierzał ku podjazdowi.
Otworzył lewe przednie drzwiczki czarnego volkswagena, usiadł za kierownicą i sprawdził
bagnet, spoczywający mu na prawym biodrze. Zapuścił motor, włączył światła, wyprowadził wóz
na drogę i pojechał w kierunku północnym.
Czarny samochodzik pędził przed siebie, w noc, dokładnie i nieubłaganie, jakby był
pozbawionym ciężkości pojazdem międzyplanetarnym.
Zabudowania wokół drogi gęstniały, miasto wyrastało spod dzwonu światła, wielkie, zimne,
opustoszałe, obrabowane ze wszystkiego prócz nagich, twardych powierzchni metalu, szkła i
betonu.
O tej porze nawet w dzielnicach centralnych było zupełnie pusto. Prócz pojedynczych
taksówek, dwóch karetek pogotowia i patrolu policyjnego, żadnego ruchu, wszystko jak wymarłe.
Tylko czarny policyjny samochód z białymi błotnikami przemknął szybko na ryczącym dywaniku
własnego hałasu.
Światła uliczne migotały, zmieniając się z czerwonych na żółte, na zielone, na żółte, na
czerwone, z bezmyślną, mechaniczną monotonią.
Czarny samochód poruszał się ściśle według przepisów ruchu ulicznego, nigdy nie
przekraczał linii, zwalniał na skrzyżowaniach, stawał przy czerwonych światłach.
Teraz jechał wzdłuż Vasagatan, mijając nowo zbudowany hotel Sheraton i Dworzec
Centralny, skręcił na lewo przy Norra Bantorget i jechał dalej na północ przez Torsgatan.
Jedno drzewo na placu było iluminowane, autobus numer 591 czekał na przystanku. Nad St.
Eriksplan stał księżyc w nowiu, a niebieskie neonowe wskazówki zegara na domu wydawnictwa
Bonniera wskazywały czas. Za dwadzieścia druga.
Dokładnie o tej właśnie porze człowiek w samochodzie skończył trzydzieści sześć lat.
Teraz jechał przez Odongatan na wschód, mijając pusty Vasaparken, pełen zimowych
białych latarń i splątanych cieni, jakie rzucały tysiące ogołoconych z liści konarów.
Czarny samochód znowu skręcił na prawo, jakieś sto dwadzieścia pięć metrów jechał przez
Dalagatan, znowu w kierunku południowym, zahamował, stanął.
Człowiek w wiatrówce i tweedowej cyklistówce zaparkował wóz w sposób świadomie
niedbały, ustawiając dwa koła na trotuarze tuż przed schodami wiodącymi do Instytutu Eastmana.
Wyszedł w noc, zatrzaskując za sobą drzwiczki.
Był trzeci kwietnia 1971 roku. Sobota. Dzień był młodziutki, zaczął się przed godziną i
czterdziestoma minutami, i niewiele zdążyło się w nim zdarzyć.
2
Za kwadrans druga morfina przestała działać. Tuż przed dziesiątą dostał ostatni zastrzyk,
znieczulenie trwało więc niepełne cztery godziny.
Ból wracał miejscami, najpierw z lewej strony, tuż przy przeponie, potem także z prawej. W
kilka minut później rozszerzył się promieniście na grzbiet i rozszedł się szybko, skokami, po całym
ciele, okrutny, szarpiący, jakby wygłodniały sęp wdarł się do jego wnętrzności.
Leżał na wznak na wysokim i wąskim metalowym łóżku i wpatrywał się w bielony sufit,
gdzie słaby odblask nocnej lampki i refleksy z zewnątrz tworzyły zawiły, statyczny wzór cieni, dla
nikogo niezrozumiały, równie zimny i odpychający jak cały pokój.
Sufit w tym pokoju nie był płaski, tylko łukowato sklepiony, przez co wydawał się jeszcze
bardziej odległy. A odległość i tak była duża, prawie cztery metry, staroświecka, jak wszystko w
tym domu. Łóżko stało na środku kamiennej posadzki, prócz łóżka w pokoju były tylko dwa meble:
stolik nocny i proste twarde krzesełko.
Zasłony w oknie były niezupełnie zaciągnięte, a okno uchylone. Przez szparę
parocentymetrowej szerokości przesączało się z zewnątrz przedwiosenne powietrze, chłodne i
rześkie, on jednak z dręczącym obrzydzeniem czuł odór własnego okaleczałego ciała i kwiatów
gnijących na stoliku.
Nie spał wcale, leżał tylko nieruchomo i myślał właśnie o tym, że znieczulenie wkrótce
ustąpi.
Przed godziną mniej więcej słyszał przez podwójne drzwi od korytarza, jak przechodziła
nocna pielęgniarka w drewniakach. Potem już nic nie słyszał prócz własnego oddechu i tętna krwi,
pulsującej w organizmie ciężko i nierównomiernie. Ale to nie były zdecydowane dźwięki, raczej
rodzaj płodów fantazji, stanowiących odpowiednie towarzystwo dla obawy przed mającym wkrótce
nadejść cierpieniem, dla ślepego strachu przed śmiercią.
Chory zawsze był człowiekiem twardym, niechętnie znosił błędy i słabości innych i nigdy
nie chciał przyznać, że do pomyślenia jest, by on sam mógł się ugiąć cieleśnie czy umysłowo.
A teraz bał się, cierpiał, czuł się pokonany i złamany. W czasie tygodni spędzonych w
szpitalu zmysły jego wyostrzyły się, zrobił się nienaturalnie wrażliwy na wszystkie formy bólu
fizycznego, bał się nawet ukłucia igły przy zastrzyku i codziennego pobierania krwi. Ponadto lękał
się straszliwie ciemności i nie mógł znieść tego, że jest sam, nauczył się chwytać dźwięki, przedtem
zupełnie dla niego niedosłyszalne.
Badania, ustalanie danych - jak to dość kpiąco nazywali lekarze - sprawiały, że załamywał
się i coraz gorzej czuł. A im bardziej czuł się chory, tym bardziej wzrastał w nim strach przed
śmiercią, wszystkie jego myśli sprowadzały się do strachu, pozostawiając go zupełnie obnażonego,
w stanie duchowej nagości i nieprzyzwoitego niemal egoizmu.
Za oknem coś zaszeleściło. Jakieś zwierzątko oczywiście, przebiegające przez klomb
zwiędłych róż. Mysz polna, jeż, a może kot. Ale czy jeże nie zapadają w sen zimowy?
To musiało być zwierzę, pomyślał i nie panując już nad swymi ruchami, wyciągnął rękę do
dzwonka elektrycznego, wiszącego wygodnie w zasięgu ręki; sznur dzwonka okręcony był o
wezgłowie łóżka. Lecz gdy palce dotknęły zimnego metalowego wyłącznika, rękę przeniknęło
drżenie, mimowolne szarpnięcie dłonią, sznur ześliznął się i wyłącznik z lekkim trzaskiem uderzył
o podłogę.
Ten dźwięk pomógł mu się opanować.
Gdyby udało mu się podnieść sznur i nacisnąć biały guziczek, w korytarzu nad drzwiami
zapaliłaby się czerwona lampka i wkrótce nocna pielęgniarka przyszłaby stukając drewniakami.
Ponieważ jednak wciąż był próżny, chociaż wylękniony, uznał, iż to nawet lepiej, że nie
może zadzwonić.
Pielęgniarka weszłaby do pokoju, zapaliła górną lampę i pytająco patrzyła na niego, widząc,
jak leży udręczony i pożałowania godny.
Przez chwilę leżał nieruchomo i czuł ból, oddalający się, to znów zbliżający z błyskawiczną
szybkością, jakby to był pospieszny pociąg uprowadzony przez umysłowo chorego maszynistę.
Nowa potrzeba dała o sobie znać: zachciało mu się siusiu. Wprawdzie odpowiednie
naczynie miał w zasięgu ręki, wsunięte w żółty plastykowy kosz na odpadki, ale nie chciał się nim
posłużyć. Mógł wstać i chciał wstać. Jeden z lekarzy mówił mu nawet, że dobrze byłoby ruszać się
trochę.
A więc zamierzał wstać, otworzyć podwójne drzwi, pójść do toalety, znajdującej się tuż po
przeciwnej stronie korytarza. Praktyczne zadanie do wykonania, coś absorbującego, co na krótką
chwilą zwróci jego myśli na inne tory.
Odwinął koc i prześcieradło, uniósł się do pozycji siedzącej i parę sekund siedział na brzegu
łóżka z opuszczonymi nogami, obciągając koszulę nocną i jednocześnie wsłuchując się w chrzęst
ceratowego podkładu przykrywającego materac. Potem zsunął się ostrożnie i pod wilgotnymi
stopami poczuł zimno kamiennej posadzki. Spróbował wyprostować się i udało mu się stanąć
prosto, choć szerokie elastyczne bandaże krępowały krocze i spowijały uda. Wciąż jeszcze miał
uciskowe opatrunki w pachwinach po aortografii z dnia poprzedniego.
Pantofle stały pod łóżkiem, wsunął w nie nogi i ostrożnie stąpając poszedł ku wyjściu.
Otworzył wewnętrzne, potem zewnętrzne drzwi i przeszedł w poprzek mrocznego korytarza do
toalety.
Załatwił się, opłukał ręce zimną wodą i wracając przez słabo oświetlony korytarz, przystanął
i nasłuchiwał. Z daleka, z pokoju nocnej pielęgniarki, dochodził stłumiony dźwięk radia. Znowu
miał nawrót bólu, strach go ogarnął i pomyślał, że mógłby tam pójść i poprosić pielęgniarkę o parę
tabletek przeciwbólowych. Specjalnie to nie pomoże, ale w każdym razie będzie musiała otworzyć
szafkę z medykamentami, wyjąć fiolkę, potem dać mu trochę soku do popicia, w ten sposób
przynajmniej ktoś będzie się nim przez chwilę zajmował.
Odległość do pokoju służbowego wynosiła jakieś dwadzieścia metrów i przebycie jej zajęło
mu sporo czasu. Szedł wolno, powłócząc nogami, a przepocona koszula obijała mu się o łydki.
W pokoiku służbowym paliło się światło, ale nikogo tam nie było. Tylko radio
tranzystorowe stojące między dwiema na pół opróżnionymi filiżankami, grało samo dla siebie.
Siostra i salowa były widocznie gdzieś na oddziale.
Zamroczyło go, musiał się oprzeć o futrynę. Po minucie poczuł się nieco lepiej i wrócił
przez ciemny korytarz do swego pokoju.
Drzwi były uchylone, tak jak je zostawił. Zamknął je starannie, zrobił kilka kroków
dzielących go od łóżka, zsunął pantofle, ułożył się na wznak i drżąc naciągnął koc pod brodę. Leżał
nieruchomo, z szeroko otwartymi oczyma i czuł pociąg pospieszny pędzący przez obolałe ciało.
Coś się zmieniło. Wzór na suficie przesunął się odrobinę. Natychmiast prawie to zauważył.
Lecz co sprawiło, że cienie i refleksy świateł zmieniły położenie?
Przesunął wzrokiem po nagich ścianach, zwrócił głowę w prawo, spojrzał w okno. Gdy
opuszczał pokój, okno było uchylone. Tego był pewien. A teraz jest zamknięte. Opanował go strach.
Wyciągnął rękę do dzwonka. Nie znalazł go na miejscu. Zapomniał podnieść sznur z podłogi.
Zaciskając palce na pręcie łóżka, na którym powinien wisieć dzwonek, wpatrywał się w
okno. Szpara między fałdami grubych zasłon w dalszym ciągu miała jakieś pięć centymetrów
szerokości, ale fałdy układały się niezupełnie tak jak przedtem i okno było zamknięte.
Czy może ktoś z personelu był w pokoju? Wydawało się to mało prawdopodobne. Poczuł,
jak pot występuje wszystkimi porami, koszula zimno lepiła się do skóry.
Bezradnie wydany na pastwę własnych myśli, nie odrywając oczu od okna, zaczął podnosić
się z łóżka.
Zasłony wisiały zupełnie nieruchomo, a jednak był pewien, że ktoś za nimi stoi. Kto,
myślał. Kto? A potem ostatnią resztką rozsądku: To musi być halucynacja.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • zawrat.opx.pl
  • Archiwum
    Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie można obronić się przed samym sobą.