[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Maj Sjöwall, Per Wahlöö Zabójca policjanta Amber, Warszawa 2012 Rozdział 1 Przyszła na przystanek z dużym wyprzedzeniem. Autobus miał przyjechać dopiero za pół godziny. Trzydzieści minut z życia człowieka to niewiele. Poza tym była przyzwyczajona do czekania i zawsze przychodziła wcześniej. Myślała o tym, co zrobi na obiad i trochę o tym, jak wygląda. Jak zwykle. Jednak w chwili przyjazdu autobusu nie miała już myśleć o niczym. Zostało jej tylko dwadzieścia siedem minut życia. Dzień był ładny, powietrze czyste, trochę wietrzne, z powiewem wczesnojesiennego chłodu, ale kaprysy pogody nie mogły zaszkodzić jej starannie ułożonym włosom. Jak wyglądała? Stojąc na poboczu, sprawiała wrażenie kobiety koło czterdziestki, dość wysokiej i mocno zbudowanej, z prostymi nogami i szerokimi biodrami, trochę przy kości i bardzo przestraszonej, że to widać. Ubierała się przede wszystkim modnie, często kosztem wygody - w ten wietrzny jesienny dzień miała na sobie zielony płaszcz w stylu lat trzydziestych, nylonowe pończochy i cienkie brązowe lakierowane botki na płaskim obcasie. Na jej lewym ramieniu wisiała czworokątna torebka z dużym mosiężnym zamkiem, również brązowa, tak jak i skórkowe rękawiczki. Była starannie umalowana, a jasne włosy miała obficie spryskane lakierem. Zauważyła samochód dopiero wtedy, gdy się zatrzymał. Mężczyzna za kierownicą wychylił się i otworzył drzwi. - Podwieźć cię? - zapytał. - Tak - powiedziała, trochę wytrącona z równowagi. - Oczywiście. Nie myślałam... - O czym nie myślałaś? - Nie liczyłam na to, że złapię okazję. Chciałam jechać autobusem. - Przecież widziałem, gdzie stoisz. I przypadkiem tak się składa, że mi pasuje. Pospiesz się. Pospiesz się. Ile sekund zajęło jej wejście do samochodu i zajęcie miejsca obok kierowcy? Pospiesz się. Jechał szybko i po chwili znaleźli się poza miastem. Siedziała z torebką na kolanach, trochę spięta, jakby zdziwiona czy zaskoczona. Trudno było stwierdzić, czy pozytywnie czy też nie, bo sama tego nie wiedziała. Spoglądała na niego z boku, ale wydawał się całkowicie skoncentrowany na prowadzeniu samochodu. Skręcił w prawo z głównej drogi i po chwili powtórzył ten manewr. Droga stawała się coraz gorsza. Można było dyskutować, czy w ogóle zasługiwała jeszcze na miano drogi. - Co robisz? - spytała i zaśmiała się nerwowo. - Mam sprawę. - Gdzie? - Tutaj - odparł i zahamował. Przed sobą widział ślady własnych kół na mchu. Wydawały się dość świeże. - Tam - powiedział, wskazując ruchem głowy. - Za tym stosem drzewa będzie dobre miejsce. - Żartujesz? - Nigdy nie żartuję w takich sprawach. Wyglądało na to, że pytanie go dotknęło lub zdenerwowało. - Mój płaszcz... - zaczęła. - Zostaw w samochodzie. - Ale... - Mam koc. Wysiadł, obszedł samochód i przytrzymał jej drzwi. Oparła się o niego i zdjęła płaszcz. Zwinęła go starannie i położyła na siedzeniu obok torebki. - Dobrze. Zachowywał się spokojnie i pewnie, ale nie wziął jej za rękę, tylko poszedł niespiesznym krokiem w stronę stosu drzewa. Podążyła za nim. Miejsce z tyłu było osłonięte od wiatru, ciepłe i słoneczne. Powietrze przenikał świeży zapach zieleni i odgłos brzęczenia much. Wciąż prawie jak latem, a to lato figurowało w historii meteorologii jako najcieplejsze. Nie był to właściwie starannie ułożony stos drzewa, tylko sterta porąbanych bukowych pni, wysoka na jakieś dwa metry. - Zdejmij bluzkę. - Tak - odrzekła speszona. Czekał cierpliwie, aż rozepnie guziki. Potem pomógł jej zdjąć bluzkę, delikatnie, nie dotykając ciała. Stała, trzymając ją w ręku, i nie wiedziała, co ma z nią zrobić. Wyjął bluzkę z jej ręki i położył ostrożnie na stosie pni. Przez materiał przebiegł zygzakiem mały skorek. Stała przed nim w spódnicy, a jej piersi wypełniały stanik w cielistym kolorze. Utkwiła wzrok w ziemi, opierając plecy o równą powierzchnię narąbanego drewna. Zadziałał tak błyskawicznie, że nie zdążyła nawet pojąć, co się stało. Sama nigdy tak szybko nie reagowała. Chwycił obiema dłońmi pasek tuż koło pępka i jednym gwałtownym ruchem zdarł z niej spódnicę i rajstopy. Był silny i materiał pękł z trzaskiem jak stara zasłona. Spódnica opadła jej do kostek, a on ściągnął jej rajstopy i majtki do wysokości kolan i szarpnął lewą miseczkę stanika, uwalniając obwisłą, ciężką pierś. Dopiero teraz podniosła wzrok i spojrzała mu w oczy. Oczy wypełnione odrazą, nienawiścią i dzikim pożądaniem. Nie zdążyła nawet pomyśleć o tym, by krzyknąć. Poza tym nie miałoby to sensu. Wybrał miejsce bardzo starannie. Uniósł ręce, zacisnął silne opalone palce na jej szyi i udusił ją. Uderzyła tyłem głowy w stos drzewa i pomyślała: moje włosy. To była jej ostatnia myśl. Przytrzymał ją za gardło trochę dłużej, niż było to konieczne. Potem zwolnił uchwyt prawej dłoni i trzymając ją wciąż wyprostowaną, uderzył z całej siły pięścią w podbrzusze. Upadła na ziemię i leżała teraz prawie naga wśród wonnej marzanki i zeszłorocznych liści. Z jej gardła wydobył się charkot. Wiedział, że to normalne, że ona już nie żyje. Śmierć nie dodaje uroku, a ona nigdy nie była ładna za życia, nawet w młodości. Leżąc w leśnym podszycie, mogła budzić co najwyżej współczucie. Poczekał parę minut, nim wyrównał oddech i uspokoił szybkie bicie serca. Znów był taki jak zwykle, spokojny i rzeczowy. Za stosami drewna znajdował się niedostępny wiatrołom, pozostałość po gwałtownej jesiennej burzy w roku sześćdziesiątym ósmym, a za nim gęsto posadzony las świerkowy wysokości dorosłego mężczyzny. Wziął ją pod pachy i poczuł w dłoniach nieprzyjemnie lepkie od potu włosy. Przeciągnięcie jej przez trudno dostępny teren, pełen przewróconych pni i wyrwanych z ziemi korzeni zajęło mu sporo czasu, ale nigdzie się nie spieszył. Parę metrów dalej znajdował się mulisty dół wypełniony żółtawą wodą. Wepchnął tam jej bezwładne ciało, wdeptując je w dno. Przedtem popatrzył na nią przez chwilę i stwierdził, że po słonecznym lecie pozostała jej opalenizna, ale lewa pierś była blada w jasnobrązowe plamki. Chciałoby się powiedzieć - trupioblada. Wrócił do samochodu po zielony płaszcz. Zastanawiał się przez moment, co ma zrobić z torebką. Owinął ją w bluzkę zdjętą ze stosu drewna i zaniósł wszystko do glinianki. Kolor płaszcza rzucał się w oczy, więc wziął grubą gałąź i wepchnął płaszcz, torebkę i bluzkę najgłębiej, jak się dało. Następny kwadrans spędził na zbieraniu świerkowych gałęzi i kawałków mchu. Przykrył gliniankę tak dokładnie, by przypadkowy przechodzień nie zwrócił uwagi, że coś takiego w ogóle tam się znajduje. Przez kilka minut obserwował rezultat i wprowadził jeszcze kilka poprawek, nim poczuł się zupełnie zadowolony. Wzruszył ramionami i wrócił do samochodu. Wyjął z bagażnika bawełnianą szmatkę i wytarł nią gumiaki. Kiedy skończył, rzucił gałganek na ziemię. Leżał tam, mokry, ubrudzony gliną i w pełni widoczny. Nie miało to znaczenia. Kawałek szmaty może leżeć gdziekolwiek. Niczego nie dowodzi i nie można go powiązać z konkretną osobą. Potem wsiadł do samochodu i odjechał. W drodze myślał, że wszystko poszło zgodnie z planem a ona dostała dokładnie to, na co zasłużyła. Rozdział 2 Przed kamienicą przy Råsundavägen w Solnie stał zaparkowany samochód. Czarny chrysler z białymi błotnikami i słowem POLICJA wypisanym wielkimi białymi literami na drzwiach, masce i bagażniku. Przyklejenie białej taśmy na dolnym brzuszku w kombinacji liter BIG na tylnej tablicy rejestracyjnej potwierdzało jakby tożsamość samochodu. Reflektory i światła wewnętrzne były zgaszone, ale światło z lamp ulicznych odbijało się słabo w lśniących guzikach munduru i białym pendencie na przednim siedzeniu pojazdu. Choć minęło dopiero wpół do dziewiątej, a październikowy wieczór był piękny, gwiaździsty i niespecjalnie chłodny, długa ulica wyglądała na opustoszałą. Okna kamienic po obu stronach były oświetlone, a w niektórych migotała chłodna niebieska poświata z telewizyjnego ekranu. Wieczorni przechodnie spoglądali z zaciekawieniem na samochód, ale szybko tracili zainteresowanie, ponieważ jego obecność zdawała się nie mieć związku z jakąś spektakularną akcją. Jedyne, co było widać, to dwóch szeregowych policjantów siedzących bezczynnie w radiowozie. Mężczyźni w samochodzie też nie mieliby nic przeciwko odrobinie aktywności. Tkwili w tym miejscu ponad godzinę, cały czas obserwując drzwi po drugiej stronie ulicy i oświetlone okno na parterze na prawo od wejścia. Umieli czekać. Mieli w tym dużą wprawę. Gdyby ktoś przyjrzał im się bliżej, pomyślałby, że nie wyglądają na całkiem zwyczajnych policjantów. Ich mundury byty bez zarzutu, w pełni przepisowe, i nie brakowało do nich pendentu, pałki ani pistoletu w kaburze. Dziwić mogło tylko to, że kierowca, korpulentny mężczyzna z jowialną twarzą i czujnym spojrzeniem, oraz jego kolega, szczuplejszy i swobodniej siedzący w fotelu, z barkiem opartym o boczną szybę, wyglądali na jakieś pięćdziesiąt lat. Policjanci to z reguły młodzi, wysportowani mężczyźni, a jeśli zdarzy się wyjątek, starszemu przydziela się młodszego kolegę. Załogę radiowozu, której łączny wiek, tak jak w tym przypadku, przekraczał sto lat, należało zaliczyć do zjawisk unikalnych. Istniało jednak na to wytłumaczenie. Mężczyźni w czarno-białym chryslerze przebrali się po prostu za patrol policyjny, a za tym sprytnym przebraniem ukrywali się sam szef komisji do spraw zabójstw Martin Beck i jego najbliższy współpracownik Lennart Kollberg. Na pomysł przebrania się wpadł Kollberg, dobrze znający człowieka, którego próbowali ująć. Człowiek ów nazywał się Lindberg, miał ksywkę Bochen i był złodziejem. Specjalizował się we włamaniach, popełnił jednak także parę napadów rabunkowych i nawet spróbował swoich sił w oszustwie, tym razem z mniejszym powodzeniem. Wiele lat życia spędził za murami więzienia, lecz aktualnie przebywał na wolności po odbyciu kary. Wolności, która mogła się okazać krótkim epizodem, gdyby Martin Beck i Kollberg urzeczywistnili swój zamiar. Trzy tygodnie wcześniej Bochen wszedł do sklepu jubilerskiego w centrum Uppsali i grożąc rewolwerem, zmusił właściciela do wydania biżuterii, zegarków i gotówki o łącznej wartości prawie dwustu tysięcy koron. Do tego momentu wszystko szło dobrze i Bochen znikłby spokojnie ze swoim łupem, gdyby niespodziewanie z zaplecza sklepu nie wyszła ekspedientka. Bochen wpadł w panikę i wystrzelił, trafiając ją w czoło i zabijając na miejscu. Udało mu się uciec i kiedy w dwie godziny później sztokholmscy policjanci weszli do mieszkania jego narzeczonej w Midsommarkransen, zastali go leżącego w łóżku. Dziewczyna twierdziła, że jest przeziębiony i w ciągu ostatniej doby nie wychodził z domu, a przeszukanie mieszkania nie przyniosło rezultatu w postaci biżuterii, zegarków czy pieniędzy. Bochen został zabrany na przesłuchanie i skonfrontowany z właścicielem sklepu, który nie mógł potwierdzić tożsamości rabusia z całkowitą pewnością, ponieważ ten był zamaskowany. Policjanci nie mieli jednak takich wątpliwości, po części dlatego, że Bochen był spłukany po długim pobycie w więzieniu, a jeden z informatorów wspomniał wcześniej, że mówił mu o skoku, który planował „w innym mieście”, a po części dlatego, że na dwa dni przed napadem naoczny świadek widział Bochna spacerującego ulicą, przy której znajdował się sklep, prawdopodobnie w celu przeprowadzenia rekonesansu. Bochen zaprzeczył, że kiedykolwiek był w Uppsali, i trzeba było go wypuścić z braku dowodów. Policja obserwowała go od trzech tygodni w przekonaniu, że prędzej czy później będzie musiał odwiedzić miejsce, w którym ukrył łup. Ale Bochen chyba zdawał sobie sprawę z tego, że jest śledzony - parę razy pomachał nawet ręką pilnującym go policjantom w cywilu i ogólnie zachowywał się, jakby zależało mu na tym, by dać im zajęcie. Widać było, że nie ma pieniędzy - w każdym razie ich nie wydawał, ponieważ narzeczona pracowała, zapewniając mu wikt i dach nad głową, a prócz tego co tydzień odbierał standardowy zasiłek z pomocy społecznej. Martin Beck postanowił w końcu sam zająć się sprawą, a Kollberg wpadł na świetny pomysł, by przebrali się za policjantów na patrolu. Ponieważ Bochen umiał rozpoznać z daleka policjanta w dowolnym cywilnym ubraniu, ale zachowywał się z pogardliwą nonszalancją wobec mundurowych, mundur był w tym przypadku najlepszym przebraniem. Tak rozumował Kollberg, a Martin Beck zgadzał się z nim, choć nie bez cienia wątpliwości. Żaden z nich nie spodziewał się, że nowa taktyka przyniesie szybki efekt, więc byli mile zaskoczeni, kiedy Bochen zaraz po tym, jak tylko poczuł się przez chwilę nieobserwowany, wsiadł do taksówki i kazał się zawieźć pod adres przy Råsundavägen. Nie ryzykowałby tak, nie mając konkretnego celu, i teraz byli już przekonani, że coś się święci. Gdyby udało im się złapać go z łupem i być może narzędziem zbrodni, mogliby powiązać go z włamaniem i zabójstwem i dla nich sprawa by się zakończyła. Bochen przebywał w domu po drugiej stronie ulicy już od półtorej godziny - godzinę temu mignął im w oknie na prawo od wejścia, ale potem nic się nie wydarzyło. Kollberg zdążył w międzyczasie zgłodnieć. Często bywał głodny i często mówił o odchudzaniu. Od czasu do czasu rozpoczynał jakąś kurację odchudzającą, ale szybko ją zarzucał. Miał co najmniej dwadzieścia kilo nadwagi, lecz był wysportowany, w dobrej formie i w razie potrzeby wykazywał się zdumiewającą szybkością i zręcznością jak na swoją budowę ciała i swoje prawie pięćdziesiąt lat. - Cholernie dawno nie wrzuciłem niczego na ruszt - powiedział. Martin Beck nie odpowiedział. Nie był głodny, ale zatęsknił nagle za papierosem. W zasadzie przestał palić dwa lata temu, po groźnym postrzale w klatkę piersiową. - Mężczyzna mojej postury potrzebuje w rzeczy samej trochę więcej niż jedno jajko na twardo dziennie - ciągnął Kollberg. Gdybyś nie był tak żarłoczny, nie miałbyś takiej postury i nie musiałbyś tyle jeść, pomyślał Martin Beck. Nie odezwał się jednak. Kollberg był jego najbliższym przyjacielem i nie zamierzał dotykać drażliwego tematu. Nie chciał sprawić mu przykrości i wiedział, że Kollberg jest nie w humorze, kiedy czuje się głodny. Wiedział również, że Kollberg prosił żonę, by trzymała go na diecie odchudzającej składającej się wyłącznie z jajek twardo. Diety było jednak trudno przestrzegać, ponieważ w domu jadał wyłącznie śniadanie, a pozostałe posiłki na mieście lub w policyjnej stołówce, gdzie nie podawano jajek na twardo, co Martin Beck mógł potwierdzić. Kollberg wskazał ruchem głowy oświetloną cukiernię dv dwadzieścia metrów od radiowozu. - Czy nie chciałbyś... Martin Beck otworzył drzwi od strony chodnika i wystawił jedną nogę. - Jasne. Co chcesz? Słodką bułeczkę? - Tak, i mazarynkę - odparł Kollberg. Martin Beck wrócił z ciastkami w torebce i znów siedzieli w milczeniu, obserwując dom, w którym znajdował się Bochen, podczas gdy Kollberg jadł, sypiąc okruchami na mundur. Kiedy już się nasycił, odsunął nieco fotel do tyłu i poluzował pendent. - Co masz w kaburze? - zapytał Martin Beck. Kollberg odpiął kaburę i podał mu broń. Pistolet zabawkę włoskiej marki, masywny, starannie wykonany i niemal tak ciężki jak walther Martina Becka, ale nadający się tylko do strzelania kapiszonami. - Prawdziwe cacko - powiedział Martin Beck. - Szkoda, nie miałem takiego w dzieciństwie. W kręgu policji nie było tajemnicą, że Lennart Kollberg odmawia noszenia broni. Większość sądziła, że wynika to z ideowego pacyfizmu i chęci dawania dobrego przykładu, ponieważ najbardziej w środowisku sprzeciwiał się noszeniu broni podczas normalnego pełnienia służby. Było to oczywiście prawdą, ale tylko w połowie. Martin Beck był jednym z nielicznych, którzy znali prawdziwy powód niechęci Kollberga do noszenia broni. Lennart Kollberg zastrzelił kiedyś człowieka. Zdarzyło się to ponad dwadzieścia lat temu, ale nigdy tego nie zapomniał i od wielu lat zabierał ze sobą broń tylko na najbardziej niebezpieczne akcje. Zdarzenie miało miejsce w sierpniu 1952 roku, kiedy Kollberg pełnił służbę w drugim rewirze komendy południowej w Sztokholmie. Późnym wieczorem zaalarmowano ich z więzienia w Langholm, że trzech uzbrojonych mężczyzn próbowało uwolnić więźnia, raniąc przy tym strażnika. Zanim wóz patrolowy z Kollbergiem przyjechał na miejsce, mężczyźni podczas próby ucieczki uderzyli samochodem w barierkę mostu i jeden z nich został złapany. Dwaj pozostali zdołali uciec do parku Langholm po drugiej stronie mostu. Ponieważ sądzono, że są uzbrojeni, a Kollberg miał opinię dobrego strzelca, dołączono go do grupy policjantów wysłanych do parku, by spróbowali okrążyć zbiegów. [ Pobierz całość w formacie PDF ] |