[ Pobierz całość w formacie PDF ]
TESS GERRITSENSKALPELZ angielskiego przełożył ZYGMUNT HALKATytuł oryginału: THE APPRENTICECopyright (c) Tess Gerritsen 2002Copyright (c) for the Polish edition by Wydawnictwo Albatros A. Kuryłowicz 2003Copyright (c) for the Polish translation by Zygmunt Halka 2003Redakcja: Barbara Nowak***PROLOG.Widziałem dzi mierć człowieka.Wydarzenie było nieoczekiwane, a ja jestem zachwycony, że zdarzyło się w mojej obecnoci.Większoć ekscytujšcych momentów naszego życia przychodzi niespodziewanie, więc powinnimy się nauczyć smakować owe rzadkie dreszcze rozkoszy, które przerywajš monotonię upływajšcego czasu.Dni mijajš wolno w wiecie za kratami, gdzie ludzie sš tylko numerami rozróżnianymi nie po nazwiskach ani danych im przez Boga talentach, ale po charakterze ich przestępstw.Jestemy podobnie odziani, jemy te same posiłki i czytamy te same wyszmelcowane ksišżki z biblioteki więziennej.Każdy nowy dzień jest podobny do poprzedniego.I nagle jaki zdumiewajšcy incydent przypomina nam, że w życiu zdarzajš się gwałtowne zwroty.Jest drugi sierpnia.Dzień cudowny, goršcy i słoneczny, taki jak lubię.Podczas gdy inni spływajš potem i chodzš niemrawo po spacerniaku, jak stado otępiałego bydła, ja stoję porodku, z twarzš zwróconš ku słońcu, chłonšc jego promienie jak jaszczurka.Mam zamknięte oczy, więc nie widzę uderzenia noża, nie widzę, jak człowiek chwieje się i pada na plecy, ale słyszę gwar podnieconych głosów i otwieram oczy.W rogu placu leży na ziemi krwawišcy mężczyzna.Wszyscy pospiesznie oddalajš się od tego miejsca, przybierajšc, jak zawsze w takich wypadkach, miny wyrażajšce: " nic nie widziałem, niczego nie słyszałem".Ja jeden podchodzę do leżšcego.Stoję nad nim przez chwilę, przypatrujšc mu się.Ma otwarte oczy i widzi mnie, chociaż jestem dla niego tylko ciemnš sylwetkš na tle rozsłonecznionego nieba.Jest młody, ma jasne włosy i ledwie widoczny puch na brodzie.Otwiera usta, z których wydobywajš się różowe pęcherzyki piany.Na jego piersi rozprzestrzenia się plama krwi.Klękam przy nim i rozdzieram mu koszulę, obnażajšc ranę, która znajduje się nieco na lewo od mostka.Ostrze noża wniknęło gładko pomiędzy żebrami i z całš pewnociš przebiło płuco, a może nawet naruszyło osierdzie.Rana jest miertelna, i on o tym wie.Próbuje co do mnie powiedzieć, porusza bezdwięcznie wargami, starajšc się zogniskować wzrok.Chce, żebym się bardziej nad nim pochylił, jak gdybym miał wysłuchać jego przedmiertnej spowiedzi, ale nie jestem w najmniejszym stopniu zainteresowany tym, co mógłby mi powiedzieć.Patrzę tylko na jego ranę, na krew.Jestem obeznany z krwiš.Znam jej wszystkie składniki, podziwiałem mnogoć odcieni czerwieni, majšc do czynienia z niezliczonš ilociš próbek do analizy.Umieszczałem probówki w wirówce, gdzie zamieniała się w dwa kolorowe słupki komórek i surowicę o barwie słomy.Znam jej połysk, jej jedwabistš konsystencję.Lubiłem patrzeć, jak po nacięciu wypełza cienkimi strumyczkami ze skóry.Krew płynie z jego piersi jak więta woda z konsekrowanego ródła.Przyciskam rękę do rany, krew pokrywa mojš dłoń niczym szkarłatna rękawiczka, czuję na skórze jej płynne ciepło.Mężczyzna myli, że próbuję mu pomóc, widzę w jego oczach iskierkę wdzięcznoci; zapewne nie spotkał w swoim krótkim życiu wielu przejawów życzliwoci.Ironia losu sprawia, że mój gest zostaje poczytany jako akt miłosierdzia.Słyszę z tyłu chrzęst butów i głosy wywrzaskujšce rozkazy: " Cofnšć się!Wszyscy do tyłu"!Kto chwyta mnie za koszulę i podrywa na nogi.Zostaję odrzucony w tył, z dala od umierajšcego.Zapędzajš nas w róg placu, kurz się kłębi, powietrze drży od wrzasków strażników.Narzędzie zbrodni, porzucony nóż, leży na ziemi.Strażnicy zadajš pytania, ale nikt niczego nie widział, nikt nic nie wie.Tak jest zawsze.Stoję wród tłumu, mimo to nieco oddalony od innych więniów, którzy od poczštku ode mnie stroniš.Podnoszę rękę, z której kapiš krople, i wdycham delikatny, metaliczny zapach krwi.Potrafię po zapachu poznać, że jest młoda, że wypłynęła z młodego ciała.Więniowie patrzš na mnie i odsuwajš się jeszcze bardziej.Wiedzš, że jestem inny; zawsze to wyczuwali.Mimo zezwierzęcenia, jakie wszyscy bez wyjštku prezentujš, odnoszš się do mnie nieufnie, ponieważ instynkt podpowiada im, kim jestem i jaki jestem.Patrzę po twarzach, szukajšc wród nich bratniej duszy, kogo opętanego krwiš tak jak ja, ale nawet tu, w siedlisku samych potworów, nie znajduję jej.Wiem, że gdzie istnieje.Wierzę, że nie jestem jedynym egzemplarzem mojego gatunku na wiecie.Wiem, że gdzie istnieje i że na mnie czeka.Rozdział 1.Roiło się od much.Ciało piekło się już od czterech godzin na goršcym chodniku południowego Bostonu, zmieniajšc się chemicznie w gotowy obiad dla chmar brzęczšcych insektów.Wprawdzie tułów, a raczej to, co z niego zostało, przykryto płachtš, pozostawało jednak wystarczajšco dużo odkrytej tkanki dla padlinożerców.Drobiny mózgu i inne niemożliwe do rozpoznania kawałki leżały wzdłuż ulicy, rozproszone w promieniu trzydziestu stóp.Fragment czaszki wylšdował na drugim piętrze, w skrzynce na kwiaty, a zaparkowane samochody były pokryte strzępami ludzkiego mięsa.Detektyw Jane Rizzoli była zwykle odporna na mdłoci, ale nawet ona musiała, zacisnšwszy pięci, odczekać chwilę z zamkniętymi oczami, wciekła na samš siebie za ten moment niedoskonałoci.Nie wolno ci okazać słaboci.Była jedynš kobietš w wydziale zabójstw bostońskiej policji i wiedziała, że jest pod bezustannym obstrzałem bezlitosnych spojrzeń.Każdy błšd, jak i każdy triumf, był zauważany przez wszystkich.Jej partner Barry Frost przed chwilš publicznie zwymiotował niadanie.Siedział teraz z głowš na kolanach w ich klimatyzowanym wozie, czujšc się poniżony, i czekał, aż żołšdek mu się uspokoi.Jane nie mogła sobie pozwolić na mdłoci.Była w tym miejscu najbardziej eksponowanym stróżem porzšdku publicznego.Stojšcy za policyjnš tamš tłum widzów notował każdy jej ruch, każdy szczegół działania.Od dawna zdawała sobie sprawę, że choć ma trzydzieci cztery lata, wyglšda młodziej, więc podwiadomie starała się przyswoić sobie atrybuty ważnoci.Mocne ramiona i umiejętnoć patrzenia prosto w oczy kompensowały w pewnym stopniu niski wzrost, a wrodzona aktywnoć pozwalała jej dominować w każdym miejscu operacji policyjnej.Upał osłabiał determinację.Przybyła na miejsce ubrana w spodnie i marynarkę, schludnie uczesana, teraz była bez marynarki, w pogniecionej bluzce, a jej ciemne włosy sklejone potem zwisały w niechlujnych lokach.Czuła się osaczona ze wszystkich stron panujšcym smrodem, muchami i prażšcym słońcem.Musiała się skupić na mnóstwie szczegółów, a tymczasem oczy widzów, ledzšce każdy jej ruch, nie ułatwiały zadania.Czyje podniesione głosy zwróciły jej uwagę.Mężczyzna w koszuli i w krawacie szarpał się z policjantem, chcšc przejć.- Słuchaj, muszę się dostać na konferencję handlowš.Spóniłem się już o godzinę.Rozcišgnšłe tę cholernš tamę wokół mojego samochodu, a teraz mi mówisz, że nie mogę odjechać?Moim własnym pieprzonym samochodem?- To jest miejsce zbrodni, proszę pana.- To był wypadek!- Jeszcze tego nie ustalilimy.- Czy potrzeba wam całego dnia, żeby to stwierdzić?Czemu nikomu nie wierzycie?Wszyscy w sšsiedztwie słyszeli, jak to się stało.Rizzoli podeszła do mężczyzny, którego twarz błyszczała od potu.Było pół do dwunastej.Słońce, prawie w zenicie, przypominało rozżarzone do białoci oko.- Co dokładnie pan usłyszał, proszę pana?- spytała.Mężczyzna chrzšknšł.- To samo, co wszyscy.- Głony huk?- Tak.Mniej więcej o pół do ósmej.Włanie wyszedłem spod prysznica.Wyjrzałem przez okno i zobaczyłem go, leżšcego na chodniku.Tu jest niebezpieczny zakręt.Wariaci za kierownicš wylatujš zza niego jak nietoperze z piekła.Musiała go potršcić ciężarówka.- Zauważył pan jakš ciężarówkę?- Nie.- Słyszał pan, że przejeżdżała?- Nie.- I nie widział pan żadnego samochodu?- Wszystko jedno, co to było, ciężarówka czy jaki inny samochód.- Wzruszył ramionami.- Potršcił faceta i uciekł.Wersja była zgodna z relacjš kilkorga sšsiadów mężczyzny.Między kwadrans po siódmej a pół do ósmej usłyszeli głuchy łoskot na ulicy.Nikt nie widział zdarzenia.Usłyszeli tylko huk, a potem znaleli ciało.Rizzoli rozważyła już i odrzuciła założenie, że mężczyzna wyskoczył z okna.Budynki w sšsiedztwie były najwyżej dwupiętrowe, żaden z nich wystarczajšco wysoki, żeby dało się wytłumaczyć tak katastrofalne uszkodzenia ciała denata.Nie było również ladów wybuchu, jako ewentualnej przyczyny tak znacznej dezintegracji zwłok.- Mogę już zabrać mój samochód?- zapytał mężczyzna.- To tamten zielony ford.- Ten z resztkami mózgu na bagażniku?- Tak.- A jak pan sšdzi?- warknęła i poszła do lekarza sšdowego, który siedział w kucki na rodku ulicy, badajšc asfalt.- Okoliczni mieszkańcy to cymbały - powiedziała.- Nikt nie okazał współczucia dla ofiary.Nikt również jej nie zna.Doktor Ashford Tierney nie odwrócił wzroku od jezdni.Skóra jego czaszki, poronięta rzadkimi kosmykami siwych włosów, lniła od potu.Wydawał się starszy i bardziej znużony niż zwykle.Podniósł ku niej dłoń w niemej probie o pomoc, próbujšc się dwignšć.Podała mu rękę, wyczuwajšc w tym ucisku skrzypienie starych koci i zwyrodniałych stawów.Pochodził z Georgii, był typem starego dżentelmena z południa.Nigdy nie zdołał polubić bostońskiej szorstkoci Rizzoli, ona za nigdy nie potrafiła traktować z sympatiš jego nieelastycznoci.Jedynš rzeczš, która ich łšczyła, były ludzkie szczštki, przechodzšce przez jego stół do sekcji ... [ Pobierz całość w formacie PDF ] |