[ Pobierz całość w formacie PDF ]
KAROL MAYSKAMIENIAŁA MODLITWATYTUŁ ORYGINAŁU: DAS VERSTEINERTE GEBETPRZEŁOŻYŁ: MAREK BŁAŻEJAKW GROBOWCUBLISKO GROBUKiedy Ustad* prowadził mnie na górę do przygotowanego dla mnie mieszkania, wpadłem w jaki szczególny nastrój. Nie byłem ani spięty, ani nie porywała mnie ciekawoć. Czułem, jakby miała się spełnić żyjšca we mnie już od dawna, a jednak nigdy do końca nie uwiadomiona tęsknota, jakby stanęło przede mnš szczęcie, do którego od dawna byłem przygotowywany, nie wiedzšc o tym. Dlaczego byłem przy tym taki poważny, jakby na każdym ze stopni, po których wchodzilimy, stała jaka postać z minionych dni i unosiła rękę w niemym upomnieniu?Zaszlimy na górę przed mieszkanie Ustada i moim oczom ukazały się kolejne schody. Na ich zakręcie tliła się wieca. Ustad pokazał rękš w tamtym kierunku i rzekł: Będziesz mieszkać tuż nade mnš, a jednak o wiele niżej aniżeli ja. Dzisiaj nie zniósłbym, gdybym miał tak nisko mieszkać!Spojrzałem na niego zakłopotany. Wówczas położył mi rękę na ramieniu i zapytał: Efendi*, czy boisz się duchów? Nie odpowiedziałem. A grabarzy? Nie. To id na górę i rozejrzyj się! Zostawiam cię na chwilę samego, ale niebawem wrócę. Mógłbym się wyrazić jeszcze inaczej: na dole, mój przyjacielu, czeka cię mieszkanie z trupami. Jeste pierwszym i pewnie też ostatnim, a zatem jedynym, któremu wolno wejć do grobowca zbudowanego przeze mnie zmarłym z przeszłych dni mego życia. Mówię niejasno, ale włanie z ciemnoci moich słów wyłoni się dla ciebie wiatło! To jest moje serdeczne życzenie!Otworzył swoje mieszkanie, z posępnym umiechem pokiwał mi głowš i zniknšł za drzwiami. Poszedłem dalej.Znów zaczęło mi dwięczeć w uszach to wszystko, co do tej pory usłyszałem z jego ust. Jak głębokie, jak znaczšce było każde słowo! Jak wysoko szybowała każda myl tego człowieka! Nazwał mnie przyjacielem. Jeli wszystko było tak nadzwyczajne, to i tego słowa nie mogę tak zwyczajnie przyjšć. Niewštpliwie nie wypowiedział go, ot tak sobie, ale najzupełniej wiadomie. Byłem przekonany, że jego treć odnosiła się do mojego wnętrza.Kolejne schody prowadziły w głšb skały, na której opierało się najwyższe piętro wysokiego domu. Dostrzegłem jedne jedyne drzwi. Były otwarte. Wydostawało się przez nie na zewnštrz przyćmione wiatło wieczki. Wstšpiłem do rodka. Ależ historia z tym grobowcem!Wszystko wskazywało na to, że znalazłem się w pokoju przeznaczonym do nauki, należšcym do jakiego europejskiego uczonego. Pokój wyglšdał zupełnie tak, jakby uczony dopiero co go opucił i za chwilę miał do niego wrócić. Kim był? Geografem? Etnologiem? Podłogę pokrywały skóry dzikich zwierzšt, a ich wypreparowane głowy, szpony i pazury porozrzucane były tu i ówdzie. Na cianach, obok broni różnych narodów, wisiały rozmaite, ciekawe przedmioty codziennego użytku. Tuż przy wytwornym perskim dywanie stał indyjski stół wykonany z masy perłowej, na którym leżało parę otwartych ksišżek. Wydawało się, że kto przed chwilš z nich korzystał. Przystanšłem, żeby się rozejrzeć. Otwarty Nowy Testament! Kto tuszem podkrelił wiersz: Bóg jest Duchem, a ci, którzy modlš się do niego, powinni to czynić w duchu i w prawdzie! Obok Nowego Testamentu zobaczyłem oprawny rękopis. Na końcu autor zanotował następujšce zdanie: Moje myli nie sš waszymi mylami, a moje drogi nie sš waszymi drogami. Tak mówi Pan!Na stole do pisania tliła się lampa, której wiatło łagodził zielony abażur z najszlachetniejszego jedwabiu, utkany kobiecš rękš. Na abażurze widniały znaki arabskie. Były to bardzo znane słowa: Miłoć nigdy się nie kończy! Kiedy uniosłem go, żeby przeczytać tę powszechnš prawdę, dostrzegłem, że kryła się pod nim tak zwana lampa astralna. Astralna! Obudziło to we mnie, co najdziwniejsze, pewne wspomnienie z moich chłopięcych lat. Przeczytałem wtedy w jakiej starej ksišżce, że gdzie na nieznanych gwiazdach mieszkajš duchy astralne. Moja dziecięca fantazja zadała sobie olbrzymi trud, by nadać tym duchom kształt i barwę, osišgajšc nadzwyczajne wyniki. W tym czasie dowiedziałem się, że rektor otrzymał w prezencie lampę astralnš do swojego gabinetu. Natychmiast się tam wybrałem i poprosiłem o pozwolenie na wycieczkę do tej duchowej krainy. Można sobie wyobrazić, jaki byłem rozczarowany, kiedy po bardzo szczegółowych oględzinach nie spełniło się ani jedno z moich wielkich oczekiwań. Pan rektor przyglšdał się mojemu smutkowi i zapytał o przyczynę. Wyznałem mu wtedy otwarcie, co mnie gnębi. Zamiał się i rzekł: Mój drogi chłopcze, prawdziwe wiatło astralne promieniuje od gwiazdy do gwiazdy przez całe niebieskie przestworza, żeby Duchem Bożym owiecić cały wiat. Nazwa za tej ziemskiej lampy została wykradziona niebu, dzięki czemu pewien blacharz mógł nakłonić dostojnego Boga, aby działał na korzyć jego i jego kompanów. W tym momencie rektor uwiadomił sobie, że mój rozum nie dorównywał jego umysłowi. Mówił więc dalej: Jeli w życiu będziesz miał oczy tak szeroko otwarte jak teraz, wówczas zrozumiesz, co ci w tej chwili powiedziałem. Ten blacharz nie jest jedynym człowiekiem, któremu Pan Bóg musiał grać tak, jak ten zechciał. Sš jeszcze inni biesiadnicy, którzy posilajš się z obficie nakrytego stołu bożego, pomimo że prawo do tego ma tylko jeden z nich. W boskim wietle astralnym wędrujš tylko wybitne duchy. W wietle za tej lampy grzejš się przede wszystkim malutkie duszki, które przy oleju z nasion rzepaku wyobrażajš sobie, że zza swojego stołu mogš kontrolować cały wszechwiat. A gdyby przy tym stole zatrzymał się jaki wielki człowiek, wtedy tysišce tych małych duszków przyczaiłoby się, żeby zgasić mu tę lampę!Znowu zrozumiałem z tego tak niewiele jak poprzednio; ale póniej życie nauczyło mnie, co miał na myli stary, dowiadczony rektor, i kiedy stałem teraz tutaj, w wysokim domu przed lampš Ustada, czułem się tak, jakby zewszšd otoczyły mnie malutkie duszki i jakby jakie niewidzialne sto głosów, którym radoć sprawia cudze nieszczęcie, szeptało mi do uszu: Tam stoi jeszcze ta, którš mu zgasilimy. Tolerujemy duchy, ale nie ducha*!Zabrałem jš ze stołu, żeby zobaczyć dwa boczne pomieszczenia, przylegajšce z obu stron do pokoju, w którym się znajdowałem. Pierwsze przeznaczone było na sypialnię. Czułem zapach lnu, dlatego skłonny byłem uważać, że zasłane na biało łóżko trafiło tu z Europy. Na cianach nie było żadnych ozdób, poza jednym jedynym, prymitywnie oprawionym, niewielkim obrazem. Wisiał naprzeciwko okien. Uniosłem lampę, żeby mu się przyjrzeć. Dostrzegłem, że był to wykonany z wielkim pietyzmem rysunek piórkiem. Przedstawiał wiejski kociółek stojšcy na szczycie góry. Od razu było widać, że nie był to twór fantazji. Ten przybytek boży niewštpliwie istniał naprawdę. Pod obrazem kto napisał kilka wierszy. Przeczytałem:Kociółku mój, kociółku mały,móc być tak jak ty; nabożny, wspaniały!I twój szczyt osišgnšć,chcę pokorze twej dorównać.Kociółku mój, kociółku mały,chcę cišgle być jak ty wspaniały!Kto to napisał? I dla kogo? Jeli autor był poetš, to wybrał sobie bardzo odludne miejsce, żeby się chełpić swoim duchem. Czy jest gdzie taki człowiek, który nie czułby się małym wobec domu powieconego Bogu? Nawet największy z poetów wiedziałby, że musi wyrzec się wspaniałego rymu, jeli chce w czystoci serca udać się do wištyni. Ten, który naprawdę jest Największy, tutaj jest najmniejszy.Pomieszczenie, do którego teraz wszedłem, było bibliotekš. Jej istnienie nie powinno mnie dziwić, chociaż trudno w to uwierzyć, żeby Pekala, która mówiła o ksišżkach Ustada, mogła gospodarzyć sobie tutaj, u góry, według własnego uznania. Przy wszystkich czterech cianach stały wysokie półki zapełnione ksišżkami, mapami i solidnie zasznurowanymi paczkami. Były one uporzšdkowane według lat i miesięcy, a widoczne na nich napisy wiadczyły, że w rodku znajdowały się listy. Na podłodze stały otwarte skrzynki po brzegi wypełnione listami, tudzież gazetami. rodek pokoju zajmował niezwykle duży stół. Leżały na nim ksišżki, mapy, dokumenty. wietnie nadawał się dla kogo, kto pracuje umysłowo i lubi mieć dla siebie dużo miejsca.W całym mieszkaniu były wysokie i szerokie okna, przepuszczajšce dużo wiatła. Ze rodkowego pokoju, tego, do którego najpierw wszedłem, drzwi prowadziły na zewnštrz. Otworzyłem je, by rozejrzeć się po okolicy. Jakże mile byłem zaskoczony, gdy stwierdziłem, że przede mnš rozcišgał się płaski dach, pod którym mieciło się mieszkanie Ustada. Na górze nie było już nic więcej poza trzema pokojami, które opisałem. Były one na tyle cofnięte w stosunku do przedniej ciany domu, że ten piękny dach stawał się dostępny. Stšd miałem widok na północ, wschód i południe, podczas gdy na zachodniej stronie, obok mnie pięła się w górę droga wiodšca do jaskini, przypominajšcej kształtem dzwon.Jednš z moich cech jest to, że lubię pracować na dworze, czasem również wieczorem i w nocy. Przyznaję, że swoje najszczęliwsze, najbardziej duchowo ożywione i najowocniejsze chwile przeżyłem na płaskich dachach Wschodu. Jeli kto spoglšdał nocš, pod rozgwieżdżonym niebem z dachów Asjut na szczyt Stabl Antar, z Jerozolimy na maar Eliasza, z Tyberiady na jezioro Genezaret, ze wspaniałej libańskiej Brummany w dół na wiatła i porty Bejrutu, ten już do końca życia nie zapomni owych chwil. A teraz tutaj, z wysokiego domu, nieopisanie piękny horyzont wchodzi w orientalnš noc i wychodzi z niej niczym z raju do raju, zupełnie niepodobny do widnokręgu zachodniego, który kroczy tylko od wieczora do ranka!Wtem usłyszałem jaki szelest. Obejrzałem się i zobaczyłem Ustada wchodzšcego do mojego pokoju. Dostrzegł mnie stojšcego na da... [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • zawrat.opx.pl
  • Archiwum
    Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie można obronić się przed samym sobą.