[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Skarby przeszłoci, NORA ROBERTS, J.D. RobbCzęć pierwszaChciwym okiem na cudzš własnoć patrzšc, o własnš nie dbał wcale.Gaius Sallustius CrispusKim jestem? Ach, to dopiero zagadka!Lewis Carroll1Razem z głuchym pomrukiem grzmotu zawitał do sklepu niewysoki mężczyzna. Spojrzałprzepraszajšco, jakby hałas powstał z jego winy, a nie za sprawš natury, wetknšł pod ramię jakšpaczuszkę i zyskawszy w ten sposób wolnš rękę, zamknšł pasiasty, czarno-biały parasol. Parasol ten,podobnie jak jego właciciel stojšcy na prostokštnej wycieraczce, ociekał wodš. Obaj wyglšdaliżałonie. Po drugiej stronie drzwi zimny wiosenny deszcz wytrwale bębnił w chodnik, a przybyszstał, tam gdzie się zatrzymał, jakby nie miał pewnoci, czy jest mile widziany.Laine obróciła ku niemu głowę, powitała go lekkim skinieniem i zdawkowym umiechem. Takiwyraz twarzy jej przyjaciele nazywali minš uprzejmej sprzedawczyni.Do diabła, w końcu przecież była uprzejmš sprzedawczyniš, a na dodatek los wystawił jš na ciężkšpróbę!Gdyby przewidziała, że deszcz zwabi klientów, a nie, jak sšdziła, zatrzyma ludzi w domu, nie dałabyJenny wolnego. Z drugiej strony jednak, nie miała nic przeciwko pracy w sklepie. Bo i po cootwierałaby interes w jakiej dziurze zabitej dechami, gdyby nie była pewna, że z przyjemnocišpowięci mu co najmniej tyle samo czasu, uwagi i serca, co pogaduszkom, słuchaniu ploteczek orazrozstrzyganiu przyjacielskich sporów?I bardzo dobrze, pomylała Laine, wszystko w porzšdku.Tyle tylko, że gdyby Jenny została w pracy, zamiast siedzieć w domu, malować paznokcie u nóg igapić się na opery mydlane, to włanie Jenny, a nie ona, zajmowałaby się teraz bliniaczkami.Darła Price Davis i Carla Price Gohen. Obie miały włosy ufarbowane na ten sam kolor popielategoblondu, ubrane były w identyczne gładkie niebieskie płaszcze przeciwdeszczowe, w dłoniachtrzymały torebki od kompletu. Zazwyczaj wzajemnie kończyły po sobie zdania, a na dodatekporozumiewały się za pomocš specyficznego kodu, złożonego z częstego unoszenia brwi,wydymania warg, wzruszania ramionami oraz kiwania głowš.Zachowanie takie, czarujšce u omiolatek, u kobietczterdziestoomioletnich było trudne do zniesienia.Laine miała jednak na względzie fakt, że bliniaczki nigdy nie wychodziły z jej sklepiku,opatrzonego dumnym szyldem: Skarby Przeszłoci", z pustymi rękami. Owszem, niekiedy mijałycałe godziny, zanim co wybrały, ale zawsze dokonywały jakiego zakupu. A mało co podnosiłoLaine na duchu tak skutecznie, jak dwięk brzęczyka przy kasie.Dzisiaj siostry szukały zaręczynowego prezentu dla kuzynki. Nie powstrzymały ich ani ulewa, anigrzmišce pioruny, nie przejmowały się także lekko wystraszonš parš młodych ludzi, którzy ponoćzajrzeli do AngePs Gap w drodze do Waszyngtonu. Ani tym człowieczkiem z pasiastym parasolem,zdaniem Laine jakby trochę niespokojnym i wystraszonym.Obdarzyła klienta nieco cieplejszym umiechem.- Jednš chwileczkę - obiecała i ponownie zwróciła się do bliniaczek.- Rozejrzyjcie się jeszcze - zaproponowała. - Zastanówcie się spokojnie. Ja tylko...Carla chwyciła jš za nadgarstek i Laine zyskała absolutnš pewnoć, że nigdzie nie ucieknie.- Musimy się na co zdecydować. Carrie jest mniej więcej w twoim wieku, kochanie. Co tychciałaby dostać na prezent zaręczynowy?Laine nie musiała zatrudniać tłumacza, by zrozumieć ten mało subtelny przytyk. W końcurzeczywicie miała dwadziecia osiem lat - i nie była mężatkš. Nie była nawet zaręczona. Na domiarzłego właciwie nie miała chłopaka. Według bliniaczek Price to srogi występek przeciwko naturze.- Posłuchaj - podjęła Carla piskliwym głosem - Carrie poznała Paula zeszłej jesieni na kolacji, przyspaghetti. Powinna częciej bywać między ludmi, Laine.- To prawda - przyznała Laine z umiechem.Oczywicie gdybym chciała się zaręczyć z łysiejšcym, rozwiedzionym urzędniczynš, wieczniechorym na zatoki.- Carrie tak czy inaczej będzie zachwycona waszym wyborem - zapewniła klientki. -Wydaje mi się,że od ciotek mogłaby dostać co bardziej osobistego niż wieczniki. Sš rzeczywicie liczne, alepopatrzcie, na przykład ten komplecik toaletowy jest taki kobiecy... -Wzięła do ręki szczotkę dowłosów inkrustowanš srebrem. - Widzę w wyobrani, jak panna młoda czesze włosy w nocpolubnš...- Co bardziej osobistego - zaczęła Darła. - Bardziej...- ...dziewczęcego. Tak! Mogłybymy wzišć wieczniki na...- ...prezent lubny. Ale obejrzyjmy jeszcze biżuterię. Masz, kochana, co z perłami? Co...- ...starego, miałaby od razu na ceremonię lubnš. Odłóż na bok te wieczniki i komplet toaletowyteż, kochanie. Zerkniemy na biżuterię i jeszcze się zastanowimy.Rozmowa przypominała mecz ping-ponga. Jak piłeczka po serwie, odbijana raz z jednej strony, raz zdrugiej, tak tutaj słowa szybowały z jednych do drugich identycznych ust umalowanych takš samškoralowš szminkš. Laine z niekłamanš dumš pogratulowała sobie refleksu oraz koncentracji, dziękiktórym udawało jej się stale dotrzymywać bliniaczkom kroku i wiedzieć, która co powiedziała.- wietny pomysł. - Ujęła w dłonie wspaniałe drezdeńskie wieczniki. Nikt nie mógł zarzucićsiostrom braku gustu ani skšpstwa.Gdy ruszyła do lady, drogę zastšpił jej ten niewysoki mężczyzna Był jej wzrostu, więc spojrzała muprosto w oczy - bladoniebieskie, jakby spłowiałe, o zaczerwienionych białkach. Kto wie, może zpowodu braku snu, przez alkohol albo uczulenie? Postawiła na brak snu, bo pod oczami klientarysowały się ciemne worki, wyrany sygnał zmęczenia. Włosy miał jak siwy mop, oszalały nadeszczu. Ubrany był w elegancki płaszcz Burberry, ale trzymał w dłoni parasol za trzy dolary. Goliłsię najwyraniej w popiechu, bo wzdłuż szczęki pozostał ciemny pasek szorstkiego zarostu.- Laine...Wypowiedział jej imię z dziwnym naciskiem, zupełnie jakby byli w zażyłych stosunkach.Umiech na twarzy Laine Tavish ustšpił miejsca konsternacji.- Przepraszam, czy my się znamy?- Nie pamiętasz mnie... - Wydawało się, że oklapł jak balon, z którego uszło całe powietrze. - Dawnosię nie widzielimy, ale mylałem...- Proszę pani! - zawołała kobieta jadšca do Waszyngtonu. - Dostarczajš państwo kupione rzeczy podwskazany adres?- Tak, oczywicie - zapewniła Laine. Bliniaczki, pochylone nad kolczykami oraz broszkš,prowadziły jednš ze swoich stenograficznych debat, natomiast podróżujšca do Waszyngtonu paranajwyraniej dojrzała do tego, by co kupić. A niepozorny mężczyzna przyglšdał się Laine znadziejš i jako dziwnie ufnie, aż cierpła jej od tego skóra.- Bardzo przepraszam, akurat większy ruch dzisiaj... - Zrobiła krok, odstawiła wieczniki na ladę.Ufnoć i zażyłoć nie była przecież niczym dziwnym w małych miasteczkach. Ten mężczyznapewnie był tu już kiedy, tyle tylko, że ona go nie zapamiętała. - Czy szuka pan czego konkretnego,czy chce się pan rozejrzeć?- Potrzebuję twojej pomocy. Zostało niewiele czasu. - Wycišgnšł wizytówkę, wetknšł Laine w dłońprostokštny kartonik. - Zadzwoń do mnie, jak tylko będziesz mogła.- Proszę pana... - Zerknęła na nazwisko. - Panie Peterson, naprawdę nie rozumiem, o co chodzi. Czypan chce co sprzedać?- Nie, skšdże! - W jego miechu rozbrzmiały nutki histerii, aż Laine ucieszyła się, że nie jest z nim wsklepie sama. -Teraz już nie. Wszystko wyjanię, tylko nie w tej chwili. - Rozejrzał się po sklepie. -1nie tutaj. Nie powinienem był tu przychodzić. Zadzwoń. - Chwycił jš za rękę tak gwałtownie, żeLaine musiała powstrzymać nagły odruch, by jš wyrwać z ucisku. - Obiecaj.Pachniał deszczem, mydłem i... wodš toaletowš Bmt". Ten zapach budził jakie odległewspomnienie.Mężczyzna mocniej zacisnšł palce.- Obiecaj - powtórzył ochrypłym szeptem, a ona wcišż widziała w nim tylko niezwykłego klienta wmokrym płaszczu.- Zadzwonię. Obiecuję.Obserwowała go, gdy ruszył w stronę drzwi i na progu otworzył tani parasol. Odetchnęła z ulgš,kiedy wyszedł na deszcz. Był stanowczo dziwaczny. Raz jeszcze spojrzała na wizytówkę.Wydrukowano na niej imię i nazwisko: Jasper R. Peterson, a numer telefonu dopisano ręcznie idwukrotnie podkrelono.Wetknęła kartonik do kieszeni i skierowała się w stronę małżeństwa, które najwyraniejpotrzebowało przyjacielskiej rady. I w tej włanie chwili z ulicy dobiegł pisk hamulców, a sekundępóniej zabrzmiały przerażone okrzyki. Laine obróciła się gwałtownie. Usłyszała straszny dwięk,głuche stuknięcie, którego nie miała zapomnieć do końca życia. Sekundę póniej dziwacznymężczyzna w eleganckim płaszczu odbił się od witryny jej sklepu.Jednym szarpnięciem otworzyła drzwi i skoczyła w strugi deszczu. Na chodniku stukały kroki,gdzie niedaleko rozległ się rozdzierajšcy zgrzyt metalu tršcego o metal, i zaraz potem brzęktłuczonej szyby.- Proszę pana! - Laine chwyciła nieznajomego za rękę, pochyliła się nad nim, osłaniajšc sobšzakrwawione ciało przed deszczem, choć niewiele to dawało. - Niech pan się nie rusza. - Odwróciłasię do gapiów. - Wezwijcie karetkę! - krzyknęła. Popiesznie cišgnęła żakiet i przykryła rannego.- Widziałem go. Widziałem. Laine, nie powinienem był tu przychodzić.- Pomoc jest już w drodze.- Zostawiłem ci wszystko. Bo on chciał, żebym ci to dał.- Rozumiem. - Odgarnęła z oczu włosy ociekajšce wodš i wzięła podsuniętš przez kogo parasolkę.Osłoniła leżšcego, a gdy lekko pocišgnšł jš za rękę, pochyliła się niżej.- Bšd ostrożna. Wybacz mi, dziecino. Bšd bardzo ostrożna.- Dobrze. Będę ostrożna. Niech pan postara się uspokoić, musi pan wzišć się w garć. Zaraz będziepogotowie.- Ty nic nie pamiętasz... - Krew cienkim strumyczkiem wypłynęła mu z ust. - Moja maleńka Lainie. -Z trudem zaczerpnšł tchu i natychmiast za-krztusi... [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • zawrat.opx.pl
  • Archiwum
    Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie można obronić się przed samym sobą.