[ Pobierz całość w formacie PDF ]

"Skradziona kolekcja"

Joanna Chmielewska

Czuję się zmuszona powtórzyć zadawane mi wielokrotnie pytanie: dlaczego z

moich książek nie kręci się filmów? Sama tym jestem zdziwiona i nawet ścisła

współpraca z reżyserem nie rozjaśniła mi kwestii. Zastanawiam się, co w tym

jest: chcą ekranizować książkę, łapią się za nią, wydają się nią zachwyceni, a

potem wychodzi im kompletnie co innego. Zmieniają, co popadnie, wyrzucają, ile

mogą, zostaje im ledwo ślad pierwotnego pomysłu. To właściwie co im się tak

podobało w moim utworze? Dialogi...? A skąd, dialogi dokładają swoje, te

książkowe gdzieś giną, bohaterowie ulegają metamorfozie całkowitej, w słowach

wykazują tępotę i ograniczenie beznadziejne, gdzie w tym wszystkim sens, gdzie

logika? Myślę obrazami. Najpierw oczyma duszy widzę scenę czy wydarzenie, potem

je dopiero opisuję, możliwe, że czynię to nieudolnie, ale reżyser, operujący

wyłącznie obrazem, powinien załatwić sprawę lepiej. Dla przedstawienia gestu,

zachowania, wyrazu twarzy osoby potrzebuję całego akapitu, w filmie wystarczy na

to jedna sekunda. Pod warunkiem oczywiście, że się chce pokazać akurat to, co

opisałam, a nie coś zupełnie innego. Tymczasem pokazują co innego. Występujące w

filmie osoby nie mają nic wspólnego z moimi bohaterami i to pod żadnym względem.

Akcja startuje z jakiegoś kawałka mojego pomysłu i z dużym przyśpieszeniem

podąża w odwrotnym kierunku. Jeśli jestem włączona w ten cały interes, ogłupia

mnie to doszczętnie, sama już nie wiem, co mam robić, wydłubywać dalszy ciąg z

książki, czy pisać nowy utwór? Nowy utwór nie podoba mi się wcale, napisałabym

go całkiem inaczej. Ludzie, ratunku, od czegoś takiego można zwariować!

Osobiście byłam zdania, że Upiorny legat zawiera w sobie mnóstwo możliwości,

ostatecznie jest to kryminał, zaczyna się od trupa i jakieś zwłoki pałętają się

także dalej. Przytrafiają się liczne idiotyzmy, już same napady i włamania w

wykonaniu amatorów mogą dostarczyć rozrywki, jednostki płci żeńskiej występują

tam cztery, można je zużytkować prawie dowolnie, mogą się nawet rozbierać jakby

kto chciał, mogą być cudownie piękne, bo niby dlaczego nie, wszystko w ramach

stworzonej i jako tako logicznej akcji. Zmodyfikować ją nieco, żeby nie było za

długie i cześć, scenariusz gotowy. No, romans to nie jest z pewnością, a zdaje

się, że reżyser był spragniony romansu. No dobrze, można było ostatecznie kogoś

tam rzucić sobie wzajemnie w objęcia, niechby Gaweł ożenił się z Baśką, czort

ich bierz, niechby kapitan zakochał się w kłopotliwej bohaterce, poszłabym na te

dodatki dla świętego spokoju, ale kryminał powinien pozostać. Batory umiał robić

kryminały, lubił nawet, skąd mu się wzięła nagła odmiana...? Przygnębiającym

nieszczęściem była i jest dla mnie sprawa bohaterów. To prawda, że prawie

nigdzie nie opisuję ich wyglądu zewnętrznego, ale wszyscy wiedzą, iż mają swoje

pierwowzory w naturze. Posługuję się gronem znajomych, przyjaciół i wrogów,

niekiedy wcale nie chcę, żeby się rozpoznali, niekiedy zaś głupio informować

całe społeczeństwo, jak ktoś wyglądał, bo ten ktoś mógłby się obrazić. Niemniej

są autentyczni i wszystko, co robią, pasuje do nich, prawdziwych. Tymczasem w

filmach występują jakieś obce osoby, do nikogo niepodobne, niedopasowane do

treści, całkowicie skłócone z moimi, bądź co bądź opisanymi wcześniej,

wyobrażeniami. Pewnie że każdy może mieć dowolne wizje, ale skoro ich już

pokazujemy, chciałabym wszystkich zaprezentować we właściwej postaci. A tu

klops. No proszę, proszę, wyobraźmy sobie Herkulesa Poirot w charakterze

wysokiego bruneta, gładko ogolonego, albo Scarlett O'Hara jako wielką, dorodną

dziewuchę z głosem mosiężnej trąby. Co by z tego wynikło...? Rozpacz mnie istna

ogarniała, kiedy żaden reżyser nie słuchał, co do niego mówię i robił swoje po

swojemu. Miał własny obraz, no dobrze, wolno mu, ale po co mu była moja książka?

Wszystko zaczynało się zmieniać... Upiorny legat przeistoczył się w Skradzioną

kolekcję gruntownie i radykalnie. Na dobrą sprawę, jedynym elementem, jaki

pozostał z książki, są znaczki, zaprezentowane zresztą w sposób urągający

zasadom zbieractwa. Z piersi każdego filatelisty muszą się wyrywać rozpaczliwe

jęki na widok macania pierwszej królowej Wiktorii gołymi palcami, nie mówiąc już

o nie usztywnionej kopercie. Pan Parfiniewicz, doradca filatelistyczny w owej

imprezie, musiał się zasugerować znikomą wartością używanych w filmie

reprodukcji, albo też stracił siły, tak samo jak ja, co doskonale potrafię

zrozumieć. Chyba jednak zabrakło mu tchu i poniechał protestów, bo używane dalej

pakieciki z kiosku "Ruchu" nie mogły, wbrew intencjom scenariusza, budzić

wzruszeń żadnego zbieracza. Na ekranie cenne serie powinny się różnić od chłamu

wyraźnie i porządnie, nie różnią się wcale, cała sprawa zatem została zwyczajnie

puszczona. No owszem, jeszcze szpital. Właściciel walorów poszedł do szpitala i

na tym właściwie koniec powiązań filmu z książką. Zaczęłam się dziko kłócić z

Batorym już od pierwszej sceny i pierwszego pomysłu. W książce bohaterem całej

awantury i posiadaczem znaczków był Marcin, postać poniekąd ustabilizowana,

przewijająca się przez kilka utworów, charakterem dopasowana do akcji. Batory

uparł się przy dziewczynie, poszedł niejako po linii Lekarstwa na miłość, znów

dwie przyjaciółki, wmieszane w idiotyzm. Uległam, bo niby co mi innego

pozostało. Ponadto zaczął z tego robić groteskę w znacznie większym stopniu niż

przy ekranizacji Klina. Po krótkim, acz zaciętym oporze też się ugięłam i

machnęłam ręką na własną twórczość, przestawiając się na całkowicie nowy, świeży

utwór, w zasadzie wymyślony przez reżysera. Batory miał pomysły znakomite, tak

świetne, że mogły dać w rezultacie komedię stulecia i dałam się w nie wciągnąć.

Co z tego wynikło, wszyscy widzą. Na włamania do hipotetycznych sprawców

kradzieży zgodziłam się prawie od razu, aczkolwiek w książce poszłam raczej na

rozboje. Do włamań miał być użyty gaz usypiający, wyprodukowany przez

przyjaciółkę-chemika, którą byłam zmuszona zaakceptować. No dobrze, niech będzie

gaz, w książce gaz występuje. Batory wpadł na pomysł, zamiast gazu usypiającego

dziewczyna sporządziła gaz rozweselający wielkiej mocy, natchnieniem był mu

zapewne Gaweł, chichoczący przy telewizorze. Od opisanej w scenariuszu sceny

sama się popłakałam ze śmiechu. Miało to wyglądać następująco: Wdzierają się te

dwie dziewczyny do willi jednego z podejrzanych. Dom stoi w ogrodzie, dają

spokój zamkniętej furtce i przełażą górą przez ogrodzenie po dwustronnej

drabince. Zakradają się pod drzwi i psikają gazem przez dziurkę od klucza. Facet

rzeczywiście siedzi przed telewizorem, na fotelu pod regałem, nad głową ma

półki, z których najwyższą przyozdabia wielki wazon, gapi się w ekran, dosyć

znudzony, po czym nagle chichocze. Chichocze raz, chichocze drugi, zaczyna

chichotać nieprzerwanie, wybucha śmiechem coraz potężniejszym, rży niczym ogier

na łące, dostaje zgoła ataku, tupie nogami w podłogę i wali łbem w regał. Wazon

z górnej półki spada mu na potylicę i mamy gościa z głowy. Dziewczyny otwierają

drzwi, wchodzą i rzucają się gorączkowo do poszukiwań. W trakcie szperania

zaczynają chichotać, dialog zaś brzmi mniej więcej tak: - W szufladach nic nie

ma, cha cha cha... - Sprawdź w bibliotece, cha cha cha, ja zajrzę, cha cha cha,

do szafy... - Cha cha cha, pieniądze, cha cha cha, on tu trzyma pieniądze, cha

cha cha... - Żeby się tylko nie ocknął, cha cha cha, jeszcze komoda, cha cha

cha, same gacie, cha cha cha, i skarpetki, cha cha cha... - W sypialni, cha cha

cha, albumy tylko, cha cha cha, z fotografiami, cha cha cha... - Nie ma, cha cha

cha, nigdzie nie ma, cha cha cha, uciekajmy, cha cha cha... Śmiejąc się

straszliwie i słaniając, uciekają, zapominając o drabinie. W samochodzie czeka

mąż, wśród nieopanowanych wybuchów śmiechu zawiadamiają go o niepowodzeniu,

przerażony mąż rusza, mamrocząc o lekarzu. W minutę później ulicą przejeżdża

radiowóz MO, gliny widzą drabinę, zatrzymują się, podejrzewają włamanie, dwóch

milicjantów przełazi do ogrodu, wchodzą do domu, drzwi otwarte, wewnątrz widzą

nieprzytomnego faceta i duży bałagan, sprawdzają pomieszczenia. Po dłuższej

chwili wychodzą, jeden siada na schodkach i trzyma się za brzuch, rycząc dzikim

śmiechem, drugi składa raport: - Włamanie do willi, cha cha cha, właściciel

nieprzytomny, cha cha cha, dostał w głowę, cha cha cha... Po drugiej stronie, w

komendzie, pada rozkaz: - Wóz operacyjny i karetka pogotowia. Dwóch ludzi,

poszkodowany i nasz funkcjonariusz, ściągnąć psychiatrę... Nie da się tego

opisać tak, jak można byłoby zagrać. Wyobraziliśmy to sobie obydwoje, Batory i

ja, zdaje się, że w miejscu publicznym i wzbudziliśmy lekką sensację. Maleńkie

szczególiki, drobniutkie scenki, z których już nie wszystkie pamiętam, były

niewiarygodnie śmieszne i gwarantuję, że ludzie na widowni popłakaliby się i

usmarkali w czambuł. Odżałować nie mogę... Następnie zaistniała myśl, żeby

przyjaciółka-chemiczka, uporczywie poszukująca gazu usypiającego, popełniała

pomyłki nadal i po drodze wynalazła klej. No owszem, klej został, ale kompletnie

odarty z okoliczności towarzyszących. Najpierw ten klej miał się jej wylać w

miejscu pracy, gdzie po-przylepiali się wszyscy, potem był wylewany różnie,

część przypadkiem na ulicy, a część specjalnie, na trasie złoczyńcy, tu i tam w

wielkiej obfitości. Jako pierwszy, miał się przylepić rowerzysta, po nim ze dwa

motocykle, po motocyklach samochody, dalej już przylepia się wszystko, giątwa

się robi nie z tej ziemi, korek na całe województwo, nie przylepieni nie mogą

przejechać, wśród przylepionych zaś znajdują się dźwigi budowlane i walec

drogowy, wypruwa się to całe towarzystwo świdrem pneumatycznym, przyjeżdża straż

pożarna i czołg, przylepiony czołg zabiera ze sobą całą nawierzchnię drogową,

ubaw, krótko mówiąc, po pachy. Co z tego zostało? Kilka par butów i jedyna

naprawdę dobra scena, dwóch dostojników przytwierdzonych do salaterki. Ale nawet

te szczątki wskazują, jak mogła wypaść całość! A...! I w kolejce do chirurga

miała siedzieć cała gromada ofiar, posklejanych rozmaicie. A okazja do

nakręcenia sceny była i przytrafiała się dwa razy w tygodniu. W tamtych czasach

wyjazd ze służewieckich wyścigów istniał tylko jeden przez bramę na Puławską. Co

się tam działo w każdą sobotę i niedzielę pod wieczór, ludzkie słowo nie opisze,

piekło na ziemi. Wystarczyło ustawić kamerę, potem zaś tylko dokręcić sceny

kameralne i zbliżenia, element zasadniczy, przeraźliwy melanż samochodowy, miało

się do dyspozycji za darmo. W dodatku tuż obok stały akurat rozmaite maszyny

budowlane, bo zaczynano robić węzeł komunikacyjny, istniejący obecnie. Warunki

wręcz idealne! Cudowna okazja nie została wykorzystana, z przyczyn dla mnie

osobiście niepojętych. Podobno grymasili kamerzyści, twierdząc, że odbywa się to

całe przedstawienie za późno, słońce zachodzi, mają za mało światła. Co

szkodziło doświetlić? Ustawić dodatkowo parę reflektorów i po krzyku, to nie,

Batory nie spróbował nawet o to powalczyć. W sens całego utworu, o ile pamiętam,

przestałam wnikać całkowicie, treść była mi obca. Upiorny legat w ogóle umknął z

pamięci. Odbiegaliśmy od niego świńskim truchtem. Batory wymyślił wyścigi

samochodowe. Puszczę teraz plotkę, za którą nie zgadzam się odpowiadać, bo było

mi to szeptane do ucha jadowicie. Wyścigi samochodowe nie tylko nie mają sensu

za grosz, aczkolwiek w pierwotnej wersji scenariusza były nawet ładnie

usadowione, ale w dodatku w realizacji zostały przemieszane zupełnie

przedziwnie, czemu z całą pewnością i bez żadnej wątpliwości zawinił montaż.

Kawałek z końca znalazł się nagle w środku, jakoś tak ni przypiął ni wypiął,

urwał się, pojawił na końcu i ogólnie robi wrażenie, jakby oglądało się film z

odwrotnej strony. Uczestniczyłam w pracy twórczej, niby powinnam wiedzieć, o co

tam chodzi, ale uczciwie mówiąc, za skarby świata nie mogłam nic zrozumieć.

Odgadnąć, owszem, odgadłam, domyśliłam się, ale nie każdy musi. Źle zmontowana

taśma, no dobrze, bądźmy ściśli, przerażająco źle zmontowana taśma. Otóż plotka

polega na tym, że podobno stała montażystka Batorego była jego żoną i montowała

mu filmy bardzo dobrze. Przy Skradzionej kolekcji była już żoną albo całkiem

porzuconą, albo zdradzaną i możliwe, że położyła montaż przez zemstę.

Niewykluczone, że przestała być montażystką Batorego i robił to ktoś inny.

Pojęcia zielonego nie mam, ile w tym prawdy, ale jeśli nie rozgoryczona i

zionąca zemstą małżonka, to chyba zakamieniały alkoholik. Montował po pijanemu i

stąd osobliwości, a może w ogóle z natury kretyn. Drobny przykład: samochód

jedzie po mokrych, zadeszczonych ulicach, skręca i w sekundę po skręcie znajduje

się na suchej jezdni, a nad nim świeci słoneczko. Ludzie, rany boskie, takie

rzeczy są niedopuszczalne! Inna sprawa, że kombinacje samochodowe też miały

wyglądać inaczej. Batory wymyślił je i wtrynił do filmu, ponieważ był zdania, że

nie tylko zawsze stanowią atrakcję, ale akurat są wyjątkowo na czasie. Coś tam

się w owym czasie działo, może modne było podrasowywanie, może naród gremialnie

wyrobił sobie pogląd na małe fiaty, może Zasada uzyskał jakąś nagrodę, nie

pamiętam, w każdym razie temat był aktualny. No więc Batory wpadł na pomysł,

żeby wykorzystać nasze autorodeo i zaprezentować naprawdę atrakcyjną, a przy tym

konsekwentnie śmieszną gonitwę. Poszedł do tego autorodeo i nadział się na jakąś

administrację. Okazało się, że pracownicy produkcyjni, czyli jeżdżący chłopcy,

znajdują się właśnie w Związku Radzieckim, na miejscu nie ma ani jednego i o

układzie jazd zadecydowała owa administracja. Termin naglił, dni zdjęciowe

musiały być ustalone, Batory nie miał żadnych szans, musiał pogodzić się z

decyzjami. Chłopcy wrócili od ruskich na dwa dni przed kręceniem i okazali żywą

dezaprobatę. - Panie, co pan? - powiedzieli z irytacją. - Przecież to śmieszne,

zabawa dla dzieci. Możemy panu zrobić pięć razy tyle, możemy skakać z pasa na

pas na Trasie Łazienkowskiej, możemy panu pokazać takie sztuki, że publice oko

zbieleje. To ma być rodeo, te głupie dyrdymały? Administracja twierdziła, że

Batory zamówił u nich szczyt możliwości. Przepadło, za późno było na zmiany, o

scenach zadecydował element, który już dawno należało pod tramwaj podłożyć.

Batorego o mało szlag nie trafił i prawie popłakał się z furii w moich oczach,

ja zaś pociechy nie mogłam mu dostarczyć, bo udławiłam się z wściekłości. Znów

atrakcyjny pomysł diabli wzięli. W Upiornym legacie jest mowa o brydżu, owszem.

Wszyscy tam grają w brydża dość często i z upodobaniem, ale stanowi on jakiś

element marginesowy, niejako stałe tło, mało ważne w obliczu wydarzeń

sensacyjnych i przestępczych. W filmie brydż wyskakuje jak filip z konopi, nie

ma rzetelnego uzasadnienia, jest potrzebny, owszem, ale niechby chociaż

bohaterki umiały grać...! No, niechby przynajmniej lubiły...!!! Ile się

umęczyłam z tym brydżem, ludzkie pojęcie przechodzi. Z anielską cierpliwością i

zaciśniętymi zębami tłumaczyłam Batoremu, że albo się gra, albo robi przyjęcie.

Jeśli pani domu gra, a służby nie posiada, o przyjęciu nie ma mowy, byle co stoi

na stoliczku obok, może także jakaś butelka i kieliszki, ale nic poza tym. Nic,

jak do ściany, był to człowiek uparty, świeć Panie nad jego duszą. Od razu

wyznam, że w trakcie kręcenia największą sensację stanowiły szynka i polędwica.

Były prawdziwe i zdobyte metodami służbowymi, jakiś przydział, skąd pochodził,

pojęcia nie mam, może ze sklepu za żółtymi firankami, a może z innych źródeł

partyjnych, zdaje się, że kierownik produkcji miał liczne chody. Sama patrzyłam

na wędliny wstrząśnięta, nie wierząc własnym oczom, chyba nawet nieco zgorszona,

ale nie o to idzie w tej chwili. W każdym razie kręcenie trwało dość długo i

zzieleniały autentycznie. Wracam do brydża. Miał być brydż, no dobrze, niech

będzie. Oczywiście, spadł na mnie. - Pani Joanno, ja się wyłączam - powiedział

Batory. - Brydżem zajmie się pani. Ja nie umiem grać w karty, niech pani to

załatwi. Z czterech występujących na scenie osób, w brydża umiał grać

Brusikiewicz. Dziarska w życiu nie trzymała kart w rękach i w ogóle nie

wiedziała, co się z nimi robi. Pięciu sztuk nie potrafiła utrzymać, wylatywały

jej na boki, ponadto nie robiło jej żadnej różnicy, którą stroną trzyma karty do

siebie, grzbietami czy twarzami. Odwaliłam katorżniczą pracę. Starostecka miała

poglądy podobne, chociaż karty trzymać umiała, nie dało rady kręcić od razu.

Dziarska miała jeszcze trudniej, całą noc uczyła się rozdawać i układać w

wachlarzyk trzynaście kart i musiała mieć zdolności manualne, bo nazajutrz już

jej się to udawało. Przystąpiliśmy do zajęć zasadniczych. Licytacja zaliczała

się do dialogów, więc żadnych głupot nikt nie mówił, ale rozgrywka...! Zmiłuj

się. Panie! Rozpaczliwie błagałam, żeby kamera unikała stołu, zdaje się, że nie

zawsze to wyszło, a kładli karty jak popadło. Kiedy Dziarska wyszła w piki i

dwie osoby odruchowo dołożyły do koloru, Starostecka zaś z wielką energią pobiła

to waletem karowym i zgarnęła lewę, dostałam takiego ataku śmiechu, że trzeba

było przerwać pracę. Wyłam w kącie i nie mogłam się uspokoić. Widać chyba, że

ten brydż jest jakiś dziwny i całe szczęście, że się go zbytnio nie eksponuje.

Chociaż, w obliczu generalnej jakości filmu jako takiego, nie ma to już

wielkiego znaczenia... Batory miał znacznie więcej znakomitych pomysłów i nie

wykluczam, że w trakcie pisania scenariusza to wszystko układało się logicznie i

miało jakiś sens. Pierwsza wersja zawierała w sobie wszystko, o czym tu

napisałam. Co się z tym stało potem, daję słowo, że nie wiem. Zostały jakieś

nędzne szczątki, przemieszane ze sobą bez sensu, gaz rozweselający wypadł

całkowicie, klej nie spełnił swojego zadania, a treść zaczęła przechodzić od

Sasa do lasa. Zważywszy, iż scenopis wyglądał dość konsekwentnie i opierał się

na kolejności wydarzeń, poważnie podejrzewam, że ostatecznie położył sprawę

montaż. Przypuszczam, iż podstawową przyczyną przeraźliwego niewypału był stan

zdrowia reżysera. Batory już od dłuższego czasu był chory na serce i, jak

wszyscy wiedzą, krótko potem umarł, czego bardzo żałuję. Nie miał już żadnej

siły przebicia, czuł się ogólnie zmęczony i zniechęcony, puścił sprawę na

żywioł. Żywioł nie wyszedł. Nic nie zostało zaprezentowane jak trzeba. Generalny

pomysł obracania się w świecie zażartych kolekcjonerów nie wypalił. Nawet taki

drobiazg jak znaczki, nie pocztowe, tylko do wpinania wszędzie, też upadł, bo u

bohaterki, czy może u kogoś innego, miała wisieć na ścianie taka kolekcja, wśród

niej zaś klapy od marynarek, a w nie wpięte od tyłu znaczki różnych służb

specjalnych. Pomysł szlag trafił, nie wiem dlaczego. Pułapka z dzwonków

pierwotnie zawierała w sobie liczne warianty, dzwoniło to i reagowało rozmaicie,

zgodnie ze swoją naturą, a zostało z tego tyle, że wszyscy się przewracali.

Dlaczego w ogóle mieli się przewracać, skoro dzwonki wisiały od góry...? Nie

uczestniczyłam w scenach kręcenia, jakoś byłam od tego odseparowana i tak samo

nic nie rozumiem, jak normalni widzowie. Przy kluczach też miało być śmieszniej.

Przewidywane było, że posiadacz kolekcji wykazuje się tępotą i dobrym sercem.

Kolekcją służył, ale w pierwszej kolejności dostarczał klucz od bramy miejskiej,

odpowiednich rozmiarów. Przenoszenie tego całego naboju, tak dzwonków jak i

kluczy, zawierało w sobie mnóstwo znakomitych scen, może scenek, z których nie

ocalała żadna. Jak to się mogło stać? Nie wiem także, skąd się wzięły wszystkie

idiotyzmy dialogów i w ogóle nie mogę tego zrozumieć. Przede wszystkim dłużyzny.

Osoby zbliżają się do siebie, milczą kamiennie, po czym zaczynają wygłaszać

wyuczone kwestie. W chwili, kiedy ktoś coś robi, nikt nie wydaje głosu, wszyscy

milczą tak strasznie, jakby jedno słowo mogło robiącemu nieodwołalnie

zaszkodzić. Wypisz wymaluj, szkolne przedstawienie. Przy doświadczeniu Batorego,

po jego licznych poprzednich filmach, takie zdumiewające błędy są nie do

pojęcia! O ile sobie przypominam, tkwiłam w tym kawałkami. Wyłączyłam się z

imprezy po napisaniu scenariusza, który powstawał w ten sposób, że Batory

wymyślał sceny, a ja je pisałam na maszynie, ze scenopisem nie miałam już nic

wspólnego, a przy dialogach musiało mnie nie być w kraju. Inaczej

awanturowałabym się nieziemsko. A może straciłam siły...? Dialogi są

beznadziejne i w życiu bym takich nie napisała. Nie, skąd, nie wszystkie,

kawałkami mają sens. Za żadne skarby świata nie mogę sobie przypomnieć

wszystkich szczegółów tej całej twórczej pracy... No i znów to jest odpowiedź na

...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • zawrat.opx.pl
  • Archiwum
    Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie można obronić się przed samym sobą.