[ Pobierz całość w formacie PDF ]
SUZANNE SIMMS Byle nie ślub! ROZDZIAŁ PIERWSZY Wszelkie śluby i uroczystości weselne to iście kretyński wymysł. Strata czasu i pieniędzy. Był o tym przekonany. Sam zdążył już zaliczyć jeden ślub. O jeden za dużo. Masa przygodnych gapiów, tysiące dolarów wyrzuconych przy tej okazji w błoto na zakup fikuśnych sukien i fantazyjnych fraków, duszący zapach niezliczonych kwiatów in spektowych, całe fury wykwintnego jedzenia i nie kończący się strumień trunków. Wszystko to zupełnie niepotrzebnie, całkiem bez sensu. Wiedział z własnego doświadczenia, że połowa świeżo upieczonych par małżeńskich nie potrafi przetrwać w jakiej takiej harmonii nawet miodowego miesiąca. Przy pierwszym zetknięciu się z nową rzeczywistością dziewczyna biegnie z płaczem do kochanej mamuśki, a mężczyzna - do najbliższego baru, gdzie szuka ukojenia w gronie samotników, topiąc w alkoholu swe smutki. Tak. Wszelkie związki małżeńskie to naprawdę jedna wielka lipa. Ross St. Clair musiał jednak przyznać otwarcie, że ten ślub, zawierany w małym miasteczku na wyspie Santo Tomas, był inny niż wszystkie. Wyglądało na to, że tym razem młodzi naprawdę pasują do siebie. No i nie bez znaczenia był fakt, iż on sam występował na tej uroczystości w nie byle jakiej roli jedynego gościa honorowego. Nie mam zielonego pojęcia, dlaczego zaproszono mnie na ten ślub, myślał Ross, potrząsając w zadumie 6 BYLE NIE ŚLUB! głową. Przecież każdy przeciętny mężczyzna byłby w stanie pokazać tym ludziom, w jaki sposób wykopać nową studnię. No, musiał przyznać, może niezupełnie każdy. Do tego był potrzebny ktoś, kto ma trochę umiejętności i oleju w głowie. Widocznie mieszkańcy wyspy Santo Tomas go docenili. Miejscowy ksiądz kończył właśnie wykonywać różne dziwne gesty nad głowami świeżo poślubionych. Całą mszę z tej uroczystej okazji odprawił w lokalnym narzeczu, w jednym z ogromnej liczby języków, którymi posługiwali się mieszkańcy gigantycznego archipelagu wysp u południowo-wschodnich wybrzeży Azji. Cere monię zakończył po hiszpańsku słowami: niech Bóg ma was w swojej opiece. W małym kościółku zgromadzili się niemal wszyscy mieszkańcy Santo Tomas. Posuwając się powoli w długim korowodzie, każdy z osobna błogosławił młodą parę i życzył jej szczęścia, po czym mijając ukwiecony, święty obraz miejscowego patrona prze chodził wprost na miejsce szumnie nazywane głównym placem miasta. Nie był to plac w dosłownym znaczeniu tego słowa. Stały tutaj należące do rybaków trzcinowe chaty, sawali, o strzechach z liści palm kokosowych. Usytu owano je wzdłuż burej, błotnistej rzeki, nie mającej nawet nazwy. Na tym terenie przynajmniej nie było szczurów wodnych, które tak bardzo utrudniały życie mieszkańcom okolic Cotabato, a także z rzeki nie wychodziły na brzeg krokodyle, bo je swego czasu wytępiono. I to w obrębie całego archipelagu Wysp Filipińskich, liczącego ponad siedem tysięcy wysp i wysepek. O tym wszystkim Ross słyszał od tubylców. Miał błogą nadzieję, że nie był przedmiotem żartów i że miejscowi wieśniacy nie zakpili sobie z biednego Joego. Tym imieniem nazywali wszystkich znanych BYLE NIE ŚLUB! 7 sobie Amerykanów. Najstarsi członkowie tutejszej społeczności, tak bardzo izolowanej od reszty świata, nadal pamiętali chwilę, w której pierwsi Amerykanie stawiali stopę na wyspie. Byli nimi żołnierze jednego z plutonów armii Stanów Zjednoczonych podczas drugiej wojny światowej. Od tamtej pory nie pojawił się tutaj prawie żaden Amerykanin, ale określenie „Joe" przetrwało. Teraz zaczynało się przyjęcie weselne, urządzone zgodnie z miejscowym obyczajem. Z kilku domów stojących przy placu i należących do krewnych panny młodej wyniesiono jedzenie i picie. Ustawiono je na długich stołach pokrytych różnobarwnymi obrusami. Od razu znaleźli się też muzycy. Zaczęli grać. W ich pobliżu pojawiły się na placu tańczące pary. Gdy grupa chłopców zapaliła ognie, tworząc płomienny krąg, zrobiło się spore zamieszanie. Panujący zgiełk zwiększało szczekanie okolicznych psów. Cała ta wrzawa przerodziła się w prawdziwy festyn ludowy. - Hej, Joe! Chcesz się napić? - łamaną angielsz czyzną zawołał do Rossa jeden z tubylców. Człowiek ten nazywał się Cebu. Był stary i bezzębny. Jak twierdzili mieszkańcy miasteczka, miał co najmniej siedemdziesiąt pięć lat, z których ostatnie dziesięć spędził siedząc na progu sari-sari - jedynego sklepu w Santo Tomas - paląc, popijając sfermentowany napój z orzechów kokosowych lub z trzciny cukrowej i zabawiając gromadę dzieci przedziwnymi opowieś ciami. Był ich ulubieńcem. - Z przyjemnością, Cebu. Dziękuję za zaprosze nie. Chętnie się z tobą napiję. Trzeba uczcić ten dzień. Ross niezwykle szybko nauczył się tutejszej mowy, co wprawiło w zdumienie mieszkańców miasteczka. Potrafił też od biedy porozumieć się po tagalsku, czyli w jedynym oprócz angielskiego urzędowym języku 8 BYLE ME ŚLUB! na Filipinach, oraz w kilku innych narzeczach, których na wyspach było bez liku. Nic w tym dziwnego. Już przed laty, w szkole, jeden z nauczycieli ciągle powtarzał, że mały Ross ma wyjątkowe zdolności lingwistyczne. - Może zostaniesz z nami i też sobie wybierzesz jakąś dziewczynę na żonę? - żartował Cebu, kiedy obaj usiedli popijając miejscowy trunek. - Jestem za młody, żeby się żenić - oświadczył Ross z niezwykłą powagą. - Joe, a ile ty masz lat? - spytał jakiś mężczyzna. - Trzydzieści cztery - odpowiedział Amerykanin. Słysząc to Cebu wykrzyknął: - Dzisiejszy nowożeniec ma dwadzieścia. Nie jesteś za młody! Ross St. Clair podniósł do ust szklaneczkę, wypił jednym haustem całą jej zawartość i otarł wargi wierzchem dłoni. Postanowił się bronić. - Wobec tego jestem za stary. - Nie jesteś viejo, to Cebu jest stary - do rozmowy wtrącił się jeszcze inny mieszkaniec wyspy, posługując się używaną najczęściej na Filipinach mieszaniną języka angielskiego, hiszpańskiego i lokalnego. Wszyscy roześmieli się głośno. Ktoś dolał jeszcze wina kokosowego i uroczystości weselne trwały nadal. Ross St. Clair wziął do ręki szklaneczkę z winem i wstał od stołu. Obowiązki gościa honorowego już spełnił. Wzniósł oficjalny toast na cześć nowożeńców. Brał udział w tańcach. Najadł się do syta. Przysłuchiwał się rytualnym recytacjom i bił głośno brawa, gdy pan młody śpiewał jedną z najpiękniejszych starych filipińskich pieśni miłosnych, kundiman. Zbliżał się wieczór. Nadchodził zmierzch. Ross poczuł nagle przemożną ochotę zobaczyć zachód [ Pobierz całość w formacie PDF ] |