[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Dan Simmons Olimp Olympos
Tom 2
Przekład Wojciech Szypuła
Część 1 1
Harman z Arielem spadali w ciemność. Trwało to niewyobrażalnie długo. Zamiast roztrzaskać się u stóp Golden Gate w Machu Picchu, miękko wylądowali w dżungli na grubej, liczącej setki lat warstwie próchnicy i gnijących liści. W pierwszej chwili oszołomiony Harman nie mógł uwierzyć, że nie zginął. Potem jednak uklęknął, opędzając się od małego Ariela – który i tak już odskoczył poza zasięg jego rąk – i wstał chwiejnie. Zamrugał kilka razy. Otaczała go ciemność. Ciemność. Przy Golden Gate był dzień, więc musieli spaść... gdzie indziej. Ale gdzie? Harman był pewien dwóch rzeczy: znajdowali się teraz po przeciwnej stronie planety, w gęstej dżungli. Noc intensywnie pachniała roślinną zgnilizną. Gęste od wilgoci powietrze lepiło mu się do skóry jak przemoczony koc; koszula przesiąkła w mgnieniu oka i przylgnęła do ciała. Z nieprzeniknionego mroku dobiegał szelest liści palmowych, któremu towarzyszył brzęk owadzich skrzydeł i odgłosy insektów przemieszczających się w poszyciu oraz tupot mniejszych i większych zwierząt. Czekając, aż wzrok przywyknie do ciemności, zacisnął pięści. Miał nadzieję, że prędzej czy później dosięgnie Ariela. Zadarł głowę. Wysoko, bardzo wysoko między liśćmi przeświecały gwiazdy. Upłynęła może z minuta, zanim dostrzegł bladą, widmową i lekko fosforyzującą sylwetkę Ariela, który stał jakieś trzy metry od niego. – Zabierz mnie z powrotem – burknął Harman. – Dokąd? – Na most. Albo do Ardis. Byle szybko. – To niemożliwe. Bezpłciowy głos brzmiał obelżywie. I doprowadzał Harmana do szału. – Możliwe. I masz to natychmiast zrobić. Nie wiem, jak mnie tu przeniosłeś, ale żądam, abyś odwrócił ten proces. I to już! – A jeśli nie? Co mi zrobisz? – spytał lekko rozbawiony blady ludzik. – Zabiję cię – odparł obojętnym tonem Harman. Mówił najzupełniej poważnie. Zamierzał udusić tego białozielonego wymoczka, wycisnąć z niego życie, a potem napluć na trupa. I zostaniesz sam w ciemnej dżungli, odezwały się w nim resztki logiki. Zignorował tę myśl, – Jejku. jejku – zakpił z udawanym przerażeniem Ariel. – Zaszczypiesz mnie na śmierć? Harman rzucił się na niego. Mała postać – Ariel miał nie więcej niż metr dwadzieścia wzrostu – złapała go w pół skoku i cisnęła na dziesięć metrów w głąb dżungli. Śmignął w powietrzu, łamiąc po drodze paprocie i rwąc liany. Dobre dwie minuty trwało, zanim odzyskał oddech, kolejną zajęło mu dźwignięcie się na kolana. Zdawał sobie sprawę, że gdyby Ariel potraktował go w ten sposób w innym miejscu – na przykład na Golden Gate, gdzie się przed momentem znajdowali – miałby przetrącony kręgosłup. Stanął na miękkiej ziemi, wytężył w ciemności wzrok i przedarł się przez gąszcz z powrotem na maleńką polankę. Ariela już tam nie było. – Patrz! – zabrzmiał skądś jego wesoły głosik. – Jest nas więcej! Harman znieruchomiał. Jego wzrok przyzwyczaił się już do sączącego się z góry skąpego blasku gwiazd, i to, co zobaczył, zaparło mu dech w piersi. Na polance, pomiędzy drzewami, wśród lian i paproci stało około pięćdziesięciu, może sześćdziesięciu drobnych postaci. Nie były ludźmi, wojniksami ani kalibanami. Nie przypominały żadnych dwunogich istot, jakie Harman widział w swoim trwającym dziewięćdziesiąt dziewięć lat i dziewięć miesięcy życiu. Kształtami trochę podobne do ludzi, były niewiele wyższe od Ariela i miały – tak jak on – przezroczystą skórę, pod którą, w zielonkawym płynie, pławiły się organy wewnętrzne. O ile jednak Ariel miał normalne usta, policzki, nos i oczy młodego mężczyzny lub młodej kobiety, o tyle im brakowało zarówno warg, jak i ludzkich oczu. Wpatrywały się w Harmana czarnymi kropkami, które przywodziły na myśl dwie bryłki węgla. Miały po trzy palce u rąk, nie miały zaś ani szkieletów, ani żadnych cech które różniłyby je między sobą. – Chyba nie miałeś jeszcze okazji poznać moich pomocników. – Ariel pełnym wdzięku, kobiecym skinieniem głowy wskazał zgromadzony w półmroku tłumek. – Ich miejsce jest tutaj, w niższym świecie. Zostali nań wypluci, zanim narodził się wasz rodzaj. Różne noszą miana. Jego Prosperowatość nazywa je tak i siak, jak mu przyjdzie ochota, są jednak podobni do mnie. Wywodzą się z chlorofilu i pyłków, które rozsiano po lesie, aby dokonywały pomiarów. To się działo jeszcze przed nastaniem postludzi. Oto zeki. Są robotnikami, pomocnikami i więźniami jednocześnie. Jak my wszyscy, nieprawdaż? Harman wpatrywał się w zielone stworki. Odpowiadały mu niewzruszonymi spojrzeniami. – Brać go – wyseplenił Ariel. Cztery zeki skoczyły naprzód. Harman nawet nie podejrzewał, że te potworki mogą mieć tyle gracji, i zanim zdążył uciec czy choćby stawić opór, dwa chwyciły go w żelazny uścisk trójpalczastych łapek. Trzeci podszedł tak blisko, że piersią dotknął piersi człowieka, kolejny zaś wziął Harmana za rękę – tak jak przed chwilą Ariel – i wepchnął ją głęboko w pierś stojącego przed człowiekiem zielonego stworka. Dłoń bez trudu przeszła przez miękką skórę i Harman poczuł, że trzyma w palcach sercopodobny organ zeka. W głowie usłyszał niewypowiedziane głośno słowa: Nie drażnij Ariela. Może cię zabić bez powodu. Chodź z nami, nie opieraj się, tak będzie lepiej dla ciebie i twojej pani Ady. – Skąd wiecie o Adzie?! – zawołał. Chodź! Tak brzmiało ostatnie słowo, przekazane z pulsującej ręki do tętniącej bólem głowy Harmana. Zek szarpnął się wstecz i Harman został z zaciśniętym w dłoni sercem, które nagle zamarło i zwiotczało. Zek bezszelestnie upadł na ziemię, skurczył się, zwiotczał i umarł. Nikt poza Harmanem nie zwrócił na niego uwagi. Ariel odwrócił się i ruszył ledwie widoczną ścieżką w głąb dżungli. Dwa uczepione Harmana zeki nie zamierzały go wypuścić, ale ich uścisk zelżał. Nie próbował się wyrywać. Z trudem dotrzymywał im kroku, kiedy gęsiego szli przez ciemny las. Kiedy, potykając się, brnął przez dżunglę, jego umysł pracował znacznie żwawiej niż nogi. Chwilami listowie nad jego głową gęstniało tak bardzo, że nie przepuszczało ani odrobiny światła. Nie widział wtedy nawet własnych stóp, dawał się zekom prowadzić za ręce i pogrążał w rozmyślaniach. Wiedział, że jeśli chce jeszcze kiedyś zobaczyć Adę i Ardis, musi wykazać się większym sprytem niż kiedykolwiek w ostatnich miesiącach. Po pierwsze, co to za miejsce? Na Golden Gate był burzowy poranek, tutaj – pora znacznie późniejsza. Próbował przywołać z pamięci całą swoją wiedzę geograficzną, ale mapy i półkule mieszały mu się w głowie, a takie nazwy jak „Azja” czy „Europa” nic nie znaczyły. Ciemność sugerowała, że opuścili południowy kontynent, na którym znajdował się most. Nie miał więc co marzyć o tym, że wróci piechotą do Machu Picchu, Hannah, Petyra i sonika. Po drugie, jak Ariel go tu przeniósł? W zielonych kulach na Golden Gate nigdzie nie było faksu. Gdyby był – gdyby Savi powiedziała im o faksowym połączeniu z Machu Picchu – z pewnością nie leciałby sonikiem po broń i amunicję ani nie transportowałby w ten sposób umierającego Odyseusza. Nie... Ariel musiał w jakiś inny sposób przerzucić go do ciemnego lasu, cuchnącego stęchlizną i rojącego się od insektów. Biorąc pod uwagę, że szedł najdalej dziesięć kroków za awatarem biosfery (tak kiedyś nazwał Ariela Prospero), mógł mu po prostu zadać te pytania. Najgorsze, co go czekało ze strony bladego chochlika – którego ciało odbijało słabe światło gwiazd, ilekroć przechodzili przez J odsłonięte polany – był brak odpowiedzi. Ariel odpowiedział na oba pytania. Zaczął od drugiego. – Jeszcze tylko przez parę godzin będę ci towarzyszył – powiedział. – Później muszę cię dostarczyć mojemu panu, wkrótce po tym, jak usłyszelibyśmy pianie kura, gdyby jakieś kury mieszkały w tej smętnej dziurze. – Twojemu panu? – powtórzył Harman. – Prosperowi? Ariel milczał. – A jak właściwie nazywa się ta smętna dziura? Chochlik się roześmiał. Jego śmiech przypominał dźwięk srebrzystych dzwoneczków, ale ciarki przechodziły od niego po plecach. – Powinni ją nazwać Arielową Wylęgarnią, bo to właśnie tutaj się narodziłem, dziesięciokroć po dwieście lat temu. Moja świadomość wyłoniła się z miliarda czujniko-nadajników, które ludzie tacy jak ty, mój gościu, nazywali pyłkami. Dzięki nim drzewa rozmawiały ze sobą nawzajem i ze swoimi ludzkimi panami, połączone omszałą siecią, która dała początek noosferze. Opowiadały o temperaturze, ptasich gniazdach, pisklętach i ciśnieniu osmotycznym w kilogramach na centymetr kwadratowy. Usiłowały skwantyfikować fotosyntezę jak stary urzędniczyna, który zaropiałymi ślepiami przelicza paciorki i błyskotki, traktując je jak skarby. Zeki, moi ukochani pośrednicy – których ten potwór, mag, ukradł mi i uprowadził na Czerwoną Planetę – również powstały w ten sposób, lecz nie tutaj, czcigodny gościu. Nie tutaj. Harman prawie nic z tego nie zrozumiał, ale dopóki Ariel mówił – czy może raczej paplał – prędzej czy później musiał zdradzić się z czymś interesującym. – Dziewięć miesięcy temu rozmawiałem z twoim panem, Prosperera, na jego orbitalnej wyspie. Nazwał cię awatarem biosfery. – Pewnie. – Ariel parsknął śmiechem. – Ja zaś nazywam Prospera, mojego pana, jak o nim mówisz, Tomem Gnojkiem. – Odwrócił się do Harmana. Białozielona twarzyczka emanowała delikatną poświatą niczym jakaś fosforyzująca roślina. Liście naparły na nich ze wszystkich stron. Zanurzyli się w absolutny mrok. – Harmanie, mężu Ady, przyjacielu Nomana. Zdaje się, że jesteś grzesznikiem, człowiekiem, którego wartość w tym niższym świecie raczej sprowadza się do tego, czym nie jest, niż wynika z tego, kim jest. Ze wszystkich ludzi właśnie ty najmniej nadajesz się do życia. Bliski jesteś pełnych pięciu dwudziestek, jak długo wypiekane posiłki naszego brata Kalibana. Czas i jego przypływy pozbawiły cię rozumu. A trzeba ci wiedzieć, że nawet ludzie dzielniejsi niż ty wieszają i topią swoje prawdziwe ja. Tym razem Harman nie zrozumiał nic a nic, Ariel zaś zbywał jego dalsze pytania milczeniem – aż trzy godziny później i... [ Pobierz całość w formacie PDF ] |