[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Lisa Jackson SKARBY

Chciałbym wymienić następujące osoby,

dziękując im za pomoc i wsparcie: Nancy Bush,

Anita Diamant, Sally Peters,

  John Scognamiglio i Larry Sparks.

Prolog

Portland, Oregon

Październik 1993

Adria

Gdyby tylko coś jej się przypomniało.

Gdyby tylko znała prawdę.

Gdyby miała pewność, że nie zrobi z siebie idiotki. Spojrzała na ciemne październikowe niebo i poczuła na twarzy typową dla Oregonu delikatną mgiełkę. Czy kiedyś, dawno temu, nie odrzucała głowy w tył tak samo, po­zwalając miękkiej wilgoci osiąść na policzkach i wargach? Czy nie stała już kiedyś na tej ulicy, naprzeciwko starego hotelu „Danvers”, trzymając matkę za rękę i czekając, aż zmienią się światła?

Samochody i autobusy przejeżdżały, rozbryzgując wodę z kałuż. Przebiegł ją nagły dreszcz. Nie dlatego że jesienny dzień był chłodny, a znad rzeki przepły­wającej przez miasto zaledwie kilka przecznic dalej wiał wiatr. Zadrżała na myśl o tym, co zamierzała zrobić, o tym, co - tak jej to w każdym razie przedstawio­no - było jej przeznaczeniem. Wyruszyła, żeby stoczyć bitwę swojego życia.

Ale było już za późno. Teraz nie może się wycofać. Przejechała setki kilometrów, odbyła bolesną podróż do piekła i z powrotem, spędziła niezli­czone godziny w bibliotekach i archiwach prasowych Północnego Zachodu, czytając każdy artykuł, każdą wzmiankę, każdą notkę, jaką udało się jej zna­leźć na temat rodziny Danversów.

Teraz jej plany i działania wydadzą owoce lub legną w gruzach. Spojrza­ła w górę na hotel - siedem pięter wiktoriańskiej architektury. Kiedyś był to najwyższy budynek w mieście, teraz jednak przytłoczyły go potężne konstruk­cje ze szkła i betonu, drapacze chmur przypominające wycelowane w niebo ostrza noży, rzucające złowrogi cień na wąskie ulice miasta.

- Boże, pomóż mi - szepnęła.

Nie czekając na zmianę świateł, przebiegła przez jezdnię. Silny podmuch zerwał jej z głowy kaptur. Zapadał zmierzch. Słońce chowało się za wzgórza na zachodzie, wciąż jeszcze porośnięte zielonymi lasami, wśród których gdzie­niegdzie błyskały światła luksusowych rezydencji.

Wprawdzie hotel „Danvers” był od kilku miesięcy zamknięty z powodu re­montu, który miał mu przywrócić świetność, jaką szczycił się na przełomie wie­ków, ona jednak śmiało wkroczyła do środka przez boczne drzwi, otwarte na oścież dla robotników. Prace dobiegały już końca. Przez ostatnie dwa dni obser­wowała ciężarówki z meblami podjeżdżające przed wejście dla dostawców. Tego dnia przywieziono już szkło, pościel i obrusy, a nawet niektóre artykuły żywno­ściowe na wielkie otwarcie zapowiedziane na koniec tygodnia.

Podobno cały klan Danversów - pierwsza żona Witta i jego czworo ży­jących dzieci - przybył do miasta. To dobrze.

Poczuła, jak zalewają zimna fala lęku. Odkąd dowiedziała się o remoncie hotelu, postanowiła, że przedstawi się rodzinie, ale najpierw chciała porozma­wiać z człowiekiem odpowiedzialnym za prace renowacyjne - z Zacharym Danversem, czarną owcą w rodzinie, drugim synem Witta. Wzmianki prasowe do­wodziły, że Zachary nigdy nie pasował do reszty swoich krewnych. Wszyscy członkowie rodziny byli do siebie podobni, tylko on odstawał jak bolący palec, a w czasach wczesnej młodości nieraz był na bakier z prawem. Dzięki pienią­dzom starego Danversa Zachary’emu udało się nie wpakować w naprawdę po­ważne kłopoty. Plotka głosiła, że nie tylko był najmniej lubianym dzieckiem starego, ale też że właściwie został pominięty w jego testamencie.

Tak, najpierw musi spotkać się z Zacharym. Tyle razy oglądała jego zdję­cia, że na pewno natychmiast go rozpozna. Nieco ponad sto osiemdziesiąt centymetrów wzrostu, czarne włosy i ogorzała twarz, szare, głęboko osadzo­ne oczy i gęste brwi. Zachary był jedynym synem Witta Danversa, który nie przypominał ojca - prawdziwego niedźwiedzia. Smuklejszy od niego i od braci miał rysy jakby wykute w skale. Był szorstki, surowy, a jego nieco okrutne usta rzadko uśmiechały się na zdjęciach, które widziała. Blizna biegnąca przez prawe ucho aż po linię włosów i złamany nos świadczyły o temperamencie.

Teraz albo nigdy. Weszła do holu, w sam środek gorączkowych przygo­towań. Minęło ją dwóch mężczyzn uginających się pod ciężarem owiniętej w plastykową folię kanapy. Zza ściany dobiegały głosy innych robotników; pracownicy hotelu i dostawcy nieustannie wchodzili do kuchni i jadalni na­przeciw głównego wejścia i wychodzili stamtąd. W powietrzu unosił się za­pach rozpuszczalnika, terpentyny i świeżej farby. Dźwięk piły mieszał się z odgłosami odkurzaczy.

Na chwilę zatrzymała się w holu. Kiedy robotnicy ustawiali kanapę przy wielkim kominku, rozejrzała się wokół. Hotel był kiedyś najbardziej eksklu­zywnym budynkiem w Portland, miejscem, gdzie spotykali się dygnitarze i oj­cowie miasta. Tu zapadały ważkie decyzje i powstawały plany na bliższą i dal­szą przyszłość. Zagryzła wargi i spojrzała w górę, na witraże nad głównym wejściem. Rzucały barwne refleksy na posadzkę przed blatem recepcji.

Z trudem przełknęła ślinę. Ten hotel to jej dziedzictwo, jej posag, jej przyszłość.

A może nie?

Jest tylko jeden sposób, żeby się o tym przekonać. Ruszyła w stronę sze­rokich, łukowato wygiętych schodów wiodących na galerię.

- Halo, proszę pani! Zamknięte! - usłyszała donośny glos.

Wysoki, krzepki mężczyzna stał na rusztowaniu pod podestem drugiego piętra i majstrował coś przy żyrandolu nad recepcją.

Nie zwracając na niego uwagi, zaczęła wchodzić po pokrytych dywa­nem stopniach.

- Halo, do pani mówię!

Zawahała się, dłonią w rękawiczce ścisnęła poręcz. Wiedziała, że to nie będzie proste. Ten elektryk to tylko drobna przeszkoda na drodze do celu. Jedna z wielu, które będzie musiała pokonać. Uśmiechając się znie­walająco, aby go rozbroić, odwróciła się i uniosła lekko ramiona w geście zapytania.

- Pan Zachary Danvers?

Doskonale wiedziała, że nie.

- Nie, ale...

- Należy pan do rodziny Danversów?

- Co takiego? - mężczyzna zmarszczył brwi pod rondem kapelusza. - Jasne, że nie, ale pani nie może tam wejść!

- Jestem umówiona z Zacharym Danversem - oznajmiła tonem kogoś, kto ma prawo tak mówić.

- Umówiona? - powtórzył elektryk. Najwyraźniej jej nie wierzył.

- Tak, umówiona. Mam się tu z nim spotkać - odrzuciła głowę w tył, nie cofając się ani o milimetr.

- Pierwsze słyszę. Nie wspominał mi o żadnym spotkaniu - patrzył na nią nieufnie,

- Może zapomniał - odpowiedziała mu zimnym, opanowanym głosem, choć żołądek ścisnął się jej ze zdenerwowania. - Muszę z nim porozmawiać. Albo z kimś innym z jego rodziny.

- Wróci za jakieś pół godziny - stwierdził mężczyzna niechętnie.

- Zaczekam na niego. W sali balowej.

- Zaraz, nie sądzę...

Nie zaszczyciła go nawet spojrzeniem. Szybko przebyła pozostałe stop­nie. Gruby dywan tłumił odgłos kroków. Tylko urywany oddech zdradzał jej zdenerwowanie.

- A niech to - mruknął robotnik. - Cholerne baby... - ale pozostał na rusztowaniu i po chwili wrócił do pracy.

Serce waliło jej jak młotem. Prawie nie mogła oddychać, ale u szczytu schodów bez wahania skręciła w lewo. Wzięła głęboki oddech i zdecydowanym ruchem pchnęła podwójne drzwi. W sali było ciemno. Czując, że coś ściska ją w gardle, sięgnęła do włącznika.

W jednej chwili pomieszczenie zalało rzęsiste światło setek miniaturo­wych, imitujących świeczki lampek na ścianach i suficie. Na widok wypole­rowanego dębowego parkietu, wysokich łukowatych okien i światełek niezli­czonych żarówek odbijających się w rżniętym krysztale żyrandoli jej serce na moment zamarło. Z trudem powstrzymała napływające do oczu łzy. Więc tutaj to wszystko się stało? Tu jako dziecko została zepchnięta z drogi prze­znaczenia i zmuszona do błądzenia wśród obcych twarzy i miejsc?

Dlaczego? Zagryzła wargi. Dlaczego, na Boga, niczego nie może sobie przypomnieć?

 

Krople jesiennego deszczu spływały mu po włosach za kołnierz zamszo­wej kurtki. Mokre liście oblepiały chodniki. Nad ulicami unosiła się mgła, która zbierała się na rogach budynków. Ciężarówki i furgonetki mijały go z przytłumionym szumem silników i światłami rozmytymi w iluminacji za­mglonych ulicznych lamp.

Zachary Danvers miał trochę w czubie. Praca, której się podjął, zabrała mu już zdecydowanie za dużo czasu, a poza tym sprawiała, że czuł się jak cholerny hipokryta. Z ulgą myślał, że to wszystko już się kończy. Przeklinając siebie, ro­dzeństwo, a zwłaszcza ojca, pchnął szklane drzwi starego hotelu. Gdy stanął w wy­kładanym włoską terakotą holu, jego nozdrza wypełnił dobrze znany zapach roz­puszczalnika i farby. Zmarnował tu rok życia. Cały rok. I to wyłącznie z powodu obietnicy, jaką złożył przy łożu śmierci ojca kilka lat temu. Ale także z powodu własnej chciwości. Przede wszystkim jednak dlatego, że widok starego Danversa błagającego o cokolwiek sprawił mu niekłamaną przyjemność.

Teraz na samą myśl o tym aż ścisnęło go w dołku. Może miał więcej wspólnego z ojcem, niż chciałby przyznać.

Nowy kierownik hotelu, nerwowy mężczyzna o mocno już przerzedzo­nych włosach i z nieustannie poruszającym się jabłkiem Adama, stał z jed­nym z urzędników hotelowego biura za mahoniowym blatem recepcji - perłą holu i dumą Zachary’ego, który znalazł ten mocno już nadgryziony zębem czasu mebel w położonej za Burnside ponad stuletniej tawernie przeznaczo­nej do rozbiórki. Teraz, po pracochłonnej renowacji, nieskazitelna mahonio­wa powierzchnia lśniła w świetle żyrandoli.

Wszystkie elementy instalacji, a także meble, które nie nadawały się już do renowacji, zostały zastąpione innymi antykami lub ich wiernymi kopiami. Dzięki temu hotel łączył autentyczny urok roku tysiąc osiemset dziewięć­dziesiątego z wszelkimi wygodami dostępnymi w roku tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym.

Ludzie z reklamy uwielbiają takie teksty.

Na pytanie, dlaczego - koniec końców - zgodził się zająć remontem hotelu, Zachary wciąż nie umiał odpowiedzieć, choć ostatnio podejrzewał, że powodem był spóźniony przypływ poczucia rodzinnej dumy.

- Sukinsyn - mruknął pod nosem.

Miał już serdecznie dość miasta, jego zgiełku, wyziewów i świateł, no i przede wszystkim swojej rodziny, a raczej tego, co z niej zostało. Nie mógł się doczekać chwili, kiedy rzuci wszystko w diabły.

- Panie Danvers! - zawołał Frank Gillette z wyżyn swojego rusztowa­nia. Ciągle zajmował się wyjątkowo opornym żyrandolem. - Właśnie pana szukałem. W sali balowej jest kobieta. Czeka już ponad godzinę.

Zach zmrużył oczy.

- Co to za kobieta?

- Nie przedstawiła się. - Frank zaczął schodzić z rusztowania. - Powie­działa tylko, że jest z panem umówiona i że nie będzie ze mną rozmawiać, bo - cytuję - nie należę do rodziny Danversów.

Frank zeskoczył na podłogę i otrzepał ręce z kurzu. Zmiętą chustką do nosa, którą wyciągnął z tylnej kieszeni spodni, otarł czoło pod twardym pla­stykowym kaskiem.

Od strony kuchni dobiegł nagle trzask tłuczonego szkła i brzęk rozsypa­nych sztućców, który rozniósł się echem po hotelu.

- Chryste - Frank aż podskoczył. Spojrzał ze złością w stronę kuchni. - Do diabła z tym Caseyem.

- To jakaś dziennikarka?

- Ta kobieta? - Frank wsadził rękę do kieszeni w poszukiwaniu papiero­sów. - Nie mam pojęcia. Nie nazywam się Danvers, więc nie chciała ze mną rozmawiać. Ale nie miałbym nic przeciwko, żeby spędzić z nią trochę czasu.

- Ładna?

- Superlaska - przyznał Frank niechętnie.

- Jasne.

- Tylko że jej zgrabny tyłeczek może nam narobić sporo kłopotów. Ni­komu spoza ekipy nie wolno przebywać na terenie hotelu. Jeśli coś jej tu spadnie na głowę albo jeśli się potknie i skręci swój śliczny kark, a ubezpieczalnia się o tym dowie...

- Za bardzo się przejmujesz.

- Za to mi pan płaci. - Frank znalazł w końcu pogniecioną paczkę cameli i wytrząsnął z niej papierosa.

- Po prostu rób swoje. Poradzę sobie z ludźmi z ubezpieczalni. Z tą ko­bietą też.

- To świetnie - uśmiechnął się Frank, pstrykając zapalniczką. Zapalił pa­pierosa i zaciągnął się mocno. - Zobaczmy, czy to cholerstwo nareszcie świeci. Hej, Roy, włącz prąd. - Pochylił się nad blatem i sięgnął do włącznika. Pstryknął i spojrzał na żyrandol. Małe elektryczne świeczki jaśniały przez chwilę pełnym światłem, po czym zamigotały i zgasły. - Szlag by to trafił - mruknął i poczer­wieniał ze złości. - Cholerny kabel. Mówiłem temu półgłówkowi, żeby użył... Do diabła! - Wypuścił nosem kłąb dymu. - Roy! Wyłącz prąd! - ryknął.

- Idę na spotkanie z tajemniczą nieznajomą.

- Jasne - mruknął Frank i ruszył z powrotem na rusztowanie.

Zach nie miał cienia wątpliwości, że w chwili wielkiego otwarcia wszyst­ko będzie zapięte na ostatni guzik. Frank tego dopilnuje, nawet gdyby sam miał trzymać ten kabel w rękach.

Na schodach Zach rozejrzał się wokół i pomyślał o ojcu. O Witcie Danversie. Królewskim Wrzodzie na Dupie. Jedynym - który przeżył - synu Juliusza, wielkiego drewnianego barona czy, jak kto woli, króla tartaków wszech czasów, który zgromadził fortunę za pomocą ręcznych pił, siekier i innych ludzi. Witt kontynuował te tradycje, wykorzystując piły łańcucho­we, kołowroty, ciężarówki i innych ludzi.

Teraz Witt byłby dumny z syna, którego tyle razy się wyrzekał. To oczywi­ście bez znaczenia. Witt Danvers był martwy, jego ciało zostało skremowane, a prochy rozsypane nad lasami Oregonu dwa lata temu. Sprawiedliwy koniec króla tartaków, który niemal całe życie spędził, grabiąc tę ziemię. Witt wie­dział, czego chce, i sięgał po to bez wahania. Każdy, kto kiedykolwiek ośmielił się stanąć mu na drodze, szybko zaczynał żałować, że przeciwstawił się najpo­tężniejszemu człowiekowi w Portland. Łącznie z jego drugim synem.

Przez miękki zamsz kurtki Zach wyczuł na ramieniu grubą bliznę, pa­miątkę po ojcu. Zacisnął zęby. Lata zajęło mu uporanie się ze starym, a teraz już za późno, żeby cokolwiek zmienić.

- Odpoczywaj w pokoju, nędzny stary draniu. - Zacisnął usta i pchnął drzwi sali balowej. Ojciec zawsze traktował go inaczej niż resztę dzieci. Teraz nie ma to już żadnego znaczenia. Zachary prowadzi własne interesy, ma włas­ną tożsamość. Ta pętla - fakt, że był synem najbogatszego człowieka w Port­land - zwolniła już ucisk, jaki dawniej nieustannie czuł na swojej szyi.

Zrobił dwa kroki w głąb sali i nagle stanął jak wryty.

Stała tam otulona miękką czarną peleryną, w sięgających kolan czarnych botkach. Odwróciła się, gdy usłyszała skrzyp drzwi, ale jeszcze zanim zdąży­ła otworzyć usta, Zachary wiedział, dlaczego tu przyszła.

Czarne włosy otaczały idealną twarz. Duże błękitne oczy ocienione fi­ranką gęstych czarnych rzęs patrzyły na niego uważnie. Miał wrażenie, że serce na moment zamarło mu w piersi, kiedy lekki uśmiech uwypuklił wysta­jące kości policzkowe i podkreślił mocny, znamionujący upór podbródek.

Bezwiednie wstrzymał oddech.

- Ty jesteś Zachary - powiedziała, jakby miała prawo stać na środku sali balowej, jakby to było jej miejsce.

Zaschło mu w gardle. Głęboko ukryte wspomnienia - teraz uwolnione - atakowały go ze wszystkich stron.

- Zgadza się.

- Danvers - dodała. Głos miała niski. Usta lekko jej zadrżały przy tym słowie. Odrzuciła włosy do tyłu i ruszyła w jego stronę z dłonią wyciągniętą przed siebie w powitalnym geście. - Od dawna czekałam na tę chwilę - zmu­siła się do uśmiechu. - Nazywam się...

- London - dopowiedział. Miał wrażenie, że jego ciało zesztywniało przeszyte bólem przeszłości.

- Poznałeś mnie? - błękitne oczy rozświetliła nadzieja.

- Jest pewne podobieństwo. Domyśliłem się.

- Ach, tak - powiedziała z wahaniem. Jej zapał osłabł.

- Dlatego tu przyszłaś, prawda?

- Tak.

- Sądzisz, że jesteś moją dawno utraconą siostrą- nie zdołał złagodzić ironii tych słów.

Błękitne oczy pociemniały, a wyciągnięta ręka, którą zupełnie zignoro­wał, opadła.

- Tak sądzę. Ale mówiąc szczerze, nie mam stuprocentowej pewności.

Dlatego tu przyszłam. - Zaczęła odzyskiwać pewność siebie. - Przez wiele lat nosiłam imię Adria.

- Nie masz pewności? - powtórzył za nią. Przez chwilę nie widział nic poza tymi wielkimi niebieskimi oczami - przypominały inne oczy, które zda­wały się widzieć go na wylot - ale szybko odzyskał panowanie nad sobą. Skąd w ogóle przyszło mu do głowy, że ta kobieta może być London? Czyż nie wyczuwał oszustów na kilometr? Wygląda jak jego macocha - wielkie rzeczy! - Moja siostra nie żyje od ponad dwudziestu lat - powiedział oschle, tonem zarezerwowanym dla kłamców i złodziei.

- Przyrodnia siostra.

- To bez znaczenia.

Westchnęła i objęła dłońmi ramiona.

- Chciałam sprawdzić, czy pamiętam to miejsce...

- London miała tylko trzy lata.

- Cztery. Prawie pięć. Nawet z tak wczesnego dzieciństwa zostają nam wspomnienia... może bardzo mgliste, ale jednak... - Spojrzała za siebie. - Tu, wrogu, stała orkiestra, a tam były jakieś rośliny... chyba drzewa przy oknach... - Ciemne brwi zbiegły się u nasady nosa, jakby z trudem próbo­wała uchwycić coś, co wymykało się jej pamięci. - I wielka fontanna. I rzeź­ba konia, biała... nie, nie, po prostu rzeźba konia w biegu. I jeszcze...

- Wystarczy.

Zacisnęła usta.

- Nie wierzysz mi.

- Myślę, że powinnaś już iść. - Zachary wskazał drzwi zdecydowanym ruchem głowy. - London nie żyje. Od ponad dwudziestu lat. Więc zabieraj się stąd i wracaj do domu, zanim stracę cierpliwość i pomogę ci wyjść. Chy­ba nie chcesz wylądować przed drzwiami razem z workami śmieci?

- Skąd wiesz, że London nie żyje?

Poczuł nagle nieznośny ucisk w gardle. Stanęły mu w pamięci wszystkie oskarżenia, wytykające go palce, podejrzliwe spojrzenia rzucane mu ukrad­kiem.

- Mówię poważnie. Lepiej się stąd zabieraj.

- Ja też mówię poważnie, Zach. - Owinęła się peleryną, ostatni raz po­patrzyła na salę balową i spojrzała na niego. - Nie poddaję się łatwo. Przeko­nasz się.

- Nie będę miał okazji.

- Kto tu rządzi?

- To nie ma znaczenia - powiedział twardo, zdecydowanie, brutalnie. - Możesz spróbować z moimi braćmi albo z siostrą, z moją matką albo nawet z naszymi prawnikami. Nikt nie poświęci ci nawet dziesięciu minut. Lepiej oszczędź sobie rozczarowania, a mnie straty czasu. Posłuchaj mojej rady i wra­caj do domu.

- To mógłby być mój dom.

- Guzik prawda.

- Szkoda, że Katherine nie żyje.

Samo wspomnienie pięknej i stanowczo zbyt młodej macochy ścięło Zachary’emu krew w żyłach. Podobieństwo między tą młodą arogancką ko­bietą stojącą teraz przed nim a drugą żoną jego ojca Katherine - tą Kat, która zamieniła jego życie w piekło na wiele lat - było zdumiewające.

- Szkoda? Naprawdę? A może właśnie dobrze się składa? - Dziewczy­na pobladła. - Wynoś się.

- Ty się mnie boisz.

- Powiedziałem: wynoś się.

Przez jedną krótką, mrożącą krew w żyłach sekundę wytrzymała jego wzrok, potem wyszła z sali i zeszła po schodach. Zachary podszedł do okna. Patrzył, jak przechodzi przez ulicę szybkim, zdecydowanym krokiem, cho­wając głowę w ramionach. Deszcz zamienił się właśnie w prawdziwą ulewę.

Wróci tu. One zawsze wracają. Dopóki pieniądze i władza Danversów nie staną im ością w gardle i nie zmuszą do porzucenia wybujałych marzeń o uszczknięciu czegoś z fortuny starego.

...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • zawrat.opx.pl
  • Archiwum
    Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie można obronić się przed samym sobą.