[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Po wyzwoleniu...
1944-1956
Copyright for the Polish edition by Barbara Skarga, Warszawa 2000
ISBN 83-87045-60-8
I wydanie:
Instytut Literacki, Paryż 1985
(pod pseudonimem Wiktoria Kraśniewska)
II wydanie (poprawione):
Oficyna Wydawnicza Pokolenie, Warszawa 1986
(pod pseudonimem Wiktoria Kraśniewska)
III wydanie:
„W drodze", Poznań 1990
O
D
A
UTORKI
Pisanie wspomnień jest potrzebą ludzi starych, potrzebą naturalną i na ogół cenioną przez historyków.
Rzecz tylko w tym, że przeszłość się zaciera, zostają z niej jakieś strzępy, czasem zgoła nieciekawe, a nawet jeżeli są
warte utrwalenia, oddalenie nałożyło już na nie swój cień. Piszący czuje, że patrzy wstecz zupełnie z innej
perspektywy i nie jest w stanie oddać autentycznego obrazu swych przeżyć! A ileż postaci, głosów, zdarzeń jawi się
jako ledwie widoczny ślad... Czy można się przedrzeć przez mgłę własnego zapomnienia?
Jest to jeden z powodów, który paraliżował mi rękę trzymającą pióro. A jednak są rzeczy, które nie tylko są
godne utrwalenia. Należałoby o nich krzyczeć tak głośno, żeby ten krzyk słyszeli wszyscy. Ciągle bowiem są
aktualne i ciągle kładą się kamieniem na nasze życie.
Trudno jest pisać o Gułagu po książce Sołżenicyna. Zawiera ona takie bogactwo rzeczowego materiału i tak
znakomite analizy, że na długo zostanie podstawowym źródłem wiedzy o tej dziwnej krainie. Z niektórymi jego
opiniami nie mogę się jednak zgodzić. Sołżenicyn patrzy na obozy z rosyjskiego punktu widzenia. Spojrzenie od
wewnątrz ceni się na ogół wysoko. Niemniej nie dostrzega on spraw, które uderzały Europejczyka. Europejczyk od
momentu aresztowania aż do uwolnienia zwykle reagował inaczej niż Rosjanin. Inna była jego polityczna i moralna
sytuacja, rzutująca na całość postępowania i przeżyć.
Kiedyś, kiedy jeszcze znajdowaliśmy się w obozie, obiecywaliśmy sobie opisać go z humorem jako świat
piramidalnego absurdu. Dziś trudniej mi zachować ten humor, może właśnie dlatego, że patrzę z dystansu, że już nie
jestem aktorem, ale widzem, świadomym spustoszeń moralnych i fizycznych, jakie te lata przyniosły. Niekiedy
jednak kpina sama się ciśnie pod pióro, bo ostrzej widzi, wyraźniej rysuje.
Książka moja nie ma zwartej kompozycji. Wydobywane z niepamięci wspomnienia z trudem układały się w
ciągi tematyczne. Nie chcę ich na nowo układać, logiczniej szeregować. Niech płyną tak, jak były pisane. Pisane zaś
były długo. Zaczęłam tę książkę chyba z pięć lat temu, przerywałam pracę nad nią wiele razy. Z przykrością
zasiadałam do niej znowu. Gdyby nie przyjaciele, nigdy bym jej chyba nie skończyła. Zresztą nie wiem, czy została
skończona. Można by napisać o wiele więcej, lecz czy nie wystarczy i tego, co zawiera?
Barbara Skarga 1984 rok
Z
YCIE
C
ODZIENNE
-. W
IĘZIENIE
Pobudka była o piątej rano. Walenie w drzwi służyło jako sygnał. Zaczynał się dzień, poranna toaleta,
poranna kolejka do paraszy. Trzeba było szybko załatwiać swoje potrzeby, zanim otworzą się drzwi i padnie rozkaz
wyniesienia kubła. Można było oczywiście odłożyć sprawę na później, znaczyło to jednak, że nasze ekskrementy
będą zatruwać powietrze do wieczora. Popędzałyśmy więc jedna drugą, ale z reguły to i tak nie miało większego
znaczenia, żołądki były rozregulowane i tylko kilku udało się zmieścić w czasie. Czasem prowadzono nas wszystkie
do ubikacji, gdzie można było pod chłodną wodą obmyć ręce. To szczęście spotykało nas jednak wyjątkowo:
dyżurny nadzorca musiał być w nadzwyczaj dobrym humorze. Normalnie, gdy tylko otworzono drzwi, po kolei dwie
z nas chwytały za duże żelazne ucha, podnosiły z trudem pełniutki, mieszczący co najmniej osiemdziesiąt litrów
kubeł i majestatycznie, aby nic nie rozlać, unosiły go z celi. Nie była to praca przyjemna, ale spełniana chętnie ze
względu właśnie na tę wodę, której nam brakowało, na możność skorzystania z ubikacji, no i spaceru przez korytarz.
Zawsze tych sto metrów tam i z powrotem. Rozprostują się nogi.
Parasza wracała do celi czysta, wymyta, co nie znaczy, by straciła swój mocny zapach. Blacha spłukiwana
tylko wodą była nim przeżarta. Postawiona na miejsce w kącie, parasza zaczynała nam teraz służyć jako umywalnia,
W pierwszych miesiącach więzienia nie dawano nam wody, myłyśmy się więc poranną kawą. Pół litra tej czarnej
lury musiało służyć do przemycia oczu, ust, choć trochę ciała i do picia przez cały dzień, aż do szóstej wieczór, gdy
podawano nową, tej samej objętości, porcję tym razem
czaju,
czyli wody nie brunatnej, a żółtawej. Z czasem
wywalczyłyśmy sobie prawo do wiadra.
Wynosząc parasze. można je było wypełnić po brzegi. Myłyśmy się więc odrobinę lepiej, ale nie zanadto.
Parasza musiała służyć do wieczora. Teraz więc każda z nas mogła wlać do niej nie więcej niż po jednym kubku.
Była to surowa umowa, ściśle przestrzegana. Wieczorem, jeżeli będzie miejsce i wody się nie wypije, jedna lub dwie
wymyją się trochę dokładniej"!
Cela niewielka. Pięć metrów wzdłuż, dwa z połową wszerz. Jest nas czternaście. Osiem śpi po jednej
stronie, sześć po drugiej (tam bowiem stoi parasza), na waleta, jak sardynki w pudełeczku. Łachy na dzień staramy
się zebrać w małe kostki, żeby zrobić przejście pośrodku. Po kolei próbujemy chodzić, w tył i w przód, w tył i w
przód, kilkanaście razy. Mebli wcale nie ma. Siedzimy na podłodze, ciesząc się, że jest drewniana. Zawsze cieplejsza
niż beton. Czekamy na poranny apel. Trwa on krótko. Z daleka słychać już otwieranie drzwi, komendę, już są obok,
już znów słychać klucz w zamku. Ustawiamy się rzędem. Wchodzą, stereotypowe:
skol 'ko was. czietyrnadcat'.
Przejmujący dyżur nadzorca liczy nas palcem. Liczenie bowiem jest rzeczą skomplikowaną. Chore są? — pyta. —
Nie ma. Jeszcze uważny wzrok, czy się do czegoś nie przyczepić, czy nie ma czegoś podejrzanego, ale ten, co był w
nocy, nagli, chce iść spać. Czekamy teraz na śniadanie. Chleb, pół litra kawy — to wszystko. Tylko niektóre mają
paczki. Częstują pozostałe ząbkiem czosnku albo kawałkiem cebuli. Smakuje jak najlepsza kiełbasa.
Ranne godziny spędzamy na wybijaniu wszy. Pani H., która jest historykiem sztuki i architektem, wygłasza
z tego powodu zawsze kilka wspaniałych refleksji o estetyce życia codziennego. Jestem mniej wyrafinowana, ale
pochwalam zajęcie, skraca ono bowiem znakomicie czas. Wszy mamy mnóstwo i przejrzenie wszystkich szwów w
bieliznie i sukienkach pochłania ciągnące się w nieskończoność godziny. Mamy też swoje obserwacje na temat
zachowania się tych miłych zwierząt, ich kameleonowych zdolności lub orientacji w przestrzeni. Wiemy, że te
brązowe należą do A., zeszły z jej brązowego swetra i przeszły wzdłuż szpar w deskach prosto do H., kłócąc się z.
jej rodzimymi, mającymi odcień raczej czarny. Niektóre są duże, inne małe i nadzwyczaj żwawe. Rozmowy na ten
temat są utrapieniem jednych, zabawą drugich. O czym zresztą mamy mówić, skoro wiadomo, że
stukacz
siedzi
między nami i notuje każde słowo w pamięci. Czasem tylko Helka się rozmarza. Siedzi tuz przy paraszy, bo przyszła
ostatnia. Jest jedyną
bytowiczką
wśród nas.
(Byłowiczka
to znaczy uwięziona za przestępstwo kryminalne).
Podejrzewam, że była prostytutką, w każdym razie ma duże doświadczenie. Jej opowieści najczęściej dotyczą
polskich więzień przedwojennych. Nie wierzymy jej wcale, opowieści nie wydają się prawdziwe. „W takiej celi,
mówi, siedziało nas tylko dwie, były dwa łóżka". — „Łóżka?" — dziwimy się. — „Tak, takie kojki, i materace,
także koce, prześcieradła i poduszki." W koc mogę jeszcze uwierzyć, ale żeby była w więzieniu poduszka, to mi się
wydaje znaczną przesadą, przeszłość się zwykle idealizuje. Ale Helka wspomina dalej: „Miałyśmy warcaby, szachy,
prawdziwe, nie te, co wy robicie z chleba". Niedobrze, zauważyła, że mamy szachy, a to wzbronione. „Dawano nam
książki i nie było paraszy, ale umywalka, i codziennie chodziło się do ustępu." Marzenia. Widzę, jak pozostałe
dziewczęta uśmiechają się nieznacznie, grzecznie potakując. „A u politycznych to był nawet papier, ołówki, pióra,
wiem, bo u nich sprzątałam w celi, one same tego robić nie chciały, i miały tyle książek i szafki na rzeczy, i tyle
rzeczy, i listy pisały, i..." — „Biały chlebek jadły z masłem i kiełbasą." — „Ażebyście wiedziały, że tak, bo był
sklepik i wszystko w nim kupowały, co chciały." Wzruszamy ramionami. Więzienie to więzienie, nie mamy co
prawda żadnej skali porównawczej, każda z nas jest w takim miejscu po raz pierwszy, ale żeby od razu biały chleb i
poduszki, to za wiele. My nie mamy żadnych materaców. O prześcieradłach nawet nie śnimy. Stare zimowe palto,
które zdołała przesłać mi rodzina, składam jak najrowniej na podłodze, na palto kładę we dwoje koc, tak, aby się
jedną połową przykryć, pod głowę worek z paroma sztukami bielizny, i pościel gotowa. Podłoga jest miękka. Jak.
mówi nasza droga pani architekt, deski mają niezwykłą zdolność uginania się pod ciężarem, są giętkie jak hamak,
wygodne. Przykrywać się specjalnie nie trzeba, bo w celi i tak duszno, gorąco od babskich ciał i smrodliwie. Koc
służy raczej jako izolacja chroniąca przed dotknięciem rozgrzanych, spoconych cudzych członków, rąk, ramion, nóg,
bioder ściśniętych, razem splecionych, napierających, jak gdyby szukających dla siebie więcej miejsca, więcej
swobodnej przestrzeni.
Czas jest odmierzany dokładnie jak w zegarku. Obiad. Słynna zupa z rybimi oczami, łyżka kaszy bez
tłuszczu, bez mięsa. Długie poobiednie godziny czasem wypełnione jakąś opowieścią, a nawet wykładem, bo i uczyć
próbowałyśmy się, o ile to było możliwe, wieczorna zupka i
czaj,
wyniesienie paraszy i wreszcie
odbój.
Światło się
pali całą noc. Ręce każą trzymać na wierzchu koca, ze strachu zapewne, aby ktoś nie poderżnął sobie żył. Ale i tak
nie mamy czym, chyba szkłem, które ktoś znalazł przypadkiem, wychodząc na korytarz do sprzątania. Taki kawałek
szkła to skarb. Można nim opiłować paznokcie, można odkroić kawałeczek słoniny, podzielić cebulę. Musi być
dobrze schowany, bo pierwsza rewizja i zabiorą go natychmiast. Więzień nie ma prawa do ostrych rzeczy, do igieł,
nożyczek, drutów.
Światło niemiłosiernie razi w oczy. Przeszkadza spać. Noc nie jest dobra. Każda z nas słucha, czy ktoś nie
idzie przez korytarz, czy kroki, które słychać, miną celę czy zatrzymają się przy drzwiach. Zgrzyt klucza przyprawia
o drżenie. Noc to godziny śledztwa. Wzywają zwykle w godzinę po
odboju,
właśnie wtedy, kiedy zmorzy wreszcie
pierwszy sen. Brutalnie, z krzykiem nagli się do pośpiechu półprzytomnego więźnia,
dawaj, dawaj.
Ledwo zabrano
jedną, już znowu otwierają drzwi, znowu sakramentalne pytanie:
na bukwu KI
Odpowiadają wszystkie Kowalskie,
Kownackie, Krajewskie, aż padnie nazwisko wybranej. Wówczas tylko jeszcze imię i
otczestwo, żeby
nie było
pomyłki i jazda,
hystriej.
Reszta modli się po cichu, aby mogła dziś spać spokojnie.
Pamiętam, że przez pierwsze trzy miesiące mojego więzienia łaźnia była nieczynna. Miałyśmy nie tylko
wszy, ale także świerzb. Drapałyśmy się niemiłosiernie, niektóre miały po prostu rany. Do łaźni zabrano nas nocą,
nagle, każąc zabrać wszystkie rzeczy, jakie miałyśmy przy sobie. W łaźni wydano nam po kawałeczku mydła i
kazano się rozebrać do naga, rzeczy wieszając na specjalne wieszaki. Poszły one wszystkie do pieca, tak zwanej
popularnie
preżarki,
aby w wysokiej temperaturze wytępić wszy. Woda była gorąca, spływała z nas czarnymi
strugami. Czułyśmy się wspaniale odświeżone, gdyby nie widok naszych, własnych ciał, żółtych, obwisłych, z
trudem przykrywających wystające wszędzie kości. Parę miesięcy i już takie fizyczne spustoszenie. Każda myślała z
niepokojem, co będzie dalej, jak długo organizm wytrzyma.
Radością były spacery. Zaczęły się także późno, bodaj później jeszcze niż łaźnia. Wyprowadzano nas na
dwadzieścia minut na małe wewnętrzne podwórko, gdzie chodziłyśmy w koło. Świeciło słońce, zbliżała się wiosna i
te cieple promienie budziły nadzieje. Jakże złudne.
Ze spacerami związane było jedno anegdotyczne zdarzenie, o którym dowiedziałam się już po powrocie do
kraju. Szef sztabu naszego okręgu, którego będę odtąd nazywać po prostu szefem, siedział sam w celi. Miał ciężkie
śledztwa. Po jednym z nich zapowiedziano mu rychłe zakończenie sprawy, nie wróżące nic dobrego. Był niemal
pewien, że przychodzi już czas najwyższej próby. Pewnego ranka, kiedy było jeszcze ciemno, usłyszał w korytarzu
dźwięk broni i tupot wielu nóg. Szczęknęły zamki, otworzyły się drzwi. Kazano mu wyjść, zostawiając w celi
rzeczy, pozwolono nałożyć tylko płaszcz. Otoczył go zbrojny konwój, prowadząc nie w stronę wyjścia, lecz w
przeciwną, której nie znał. Mówił mi, że nie potrafił się nawet modlić, żałował tylko, że nie jest w mundurze, był do
niego przywiązany. Wyprowadzono go na wewnętrzne podwórko. Uderzenie powietrza po wielu miesiącach
zamknięcia działa jak opium. Nie ma się siły iść, kręci się w głowie, czuje się dziwny szum w uszach. Ta nagła
dawka tlenu jest zbyt wielka dla ściśniętych płuc. I on oparł się o framugę drzwi, ale zdołał się opanować i przeszedł
tych kilka kroków pod przeciwległy mur. Konwojenci ustawili się naprzeciwko z automatami gotowymi do strzału.
Czekał. Ktoś z żołnierzy zawołał:
A wypoprobujtiepochodit.'poszewielitsa.
Ale on stał, niecierpliwie czekając końca.
Tymczasem żołnierze wyciągnęli woreczki z tytoniem, zaczęli kręcić
bankrutki,
żartować między sobą. Zrozumiał,
że na kogoś czekają i rzeczywiście jeden z żołnierzy gdzieś pobiegł. Może zawołać wyższego oficera, że wszystko
gotowe? Nie, wrócił za chwilę, niosąc zwykły stołek, postawił go koło szefa, zachęcając, by usiadł, skoro mu tmdno
chodzić.
Niczewo
— mówił —
sliedujuszczij raz priwyknietie.
Teraz już w ogóle nie wiedział, o co chodzi.
Siadać nie chciał, siadać w takiej chwili wydawało się czymś niemożliwym. Wreszcie naczelnik konwoju
kazał mu iść z powrotem. Znalazł się znów w ceii. Czy chcieli go nastraszyć? Czy była to jeszcze jedna próba
złamania? Nie mógł sobie wytłumaczyć tego dziwnego zdarzenia. Dopiero nazajutrz, gdy przybył ten sam konwój,
tylko o innej godzinie, bliżej południa, i naczelnik dobrotliwie się spytał, czy trochę lepiej się czuje i czy dziś będzie
mógł trochę chodzić, bo spacer dodaje sił, pojął nagle, że po raz pierwszy pozwolono mu na regulaminowy spacer.
To był tylko spacer, nic więcej.
Ileż jest takich drobnych wydarzeń, które niedoświadczony więzień interpretuje opacznie. Legendy
opowiadano o złośliwym karmieniu soloną rybą, gdy brakło wody. To prawda, bywały okresy, kiedy jedynym
pożywieniem była ta ryba, a z wodą było kiepsko. Czy zamierzano pognębić jeszcze bardziej biednych zeków? Nie
sądzę. Winna temu była fatalna gospodarka i jeszcze gorsza dystrybucja. W więzieniu brakowało wiader, kranów w
celach nie było, zaopatrzenie więc w wodę takiej ilości więźniów przedstawiało problem niemożliwy do
rozwiązania. A że dostawy ryby, o którą w Rosji znacznie łatwiej aniżeli o mięso, przychodziły regularniej, nic
dziwnego, że właśnie nią karmiono. Latem mięso się psuje, solona ryba zaś przechowuje się doskonale. Rybę więc
dawano i podczas etapów, kiedy znów o wodę było trudniej. Przynoszono nam do wagonu wiadro na każdej
większej stacji, ale trzeba było się trochę umyć, trochę wypić i raz dwa wiadro pokazywało dno. Pragnienie męczyło,
to prawda, ale... Poznałam ten kraj i wiem, że więcej w takich chwilach nieudolności, braku organizacji, obojętności
wobec więźniów i zwykłego przejawu nędzy niż zamierzonego działania.
Jak juz chcieli komuś dosolić, to robili to inaczej i skuteczniej. Wystarczały nasze głodowe porcje, ciężkie
śledztwa, zakaz otrzymywania paczek, karcery, no i szereg wymyślnych tortur fizycznych i psychicznych,
stosowanych nieraz z lubością, a niekiedy z nudą przez oficera śledczego. Nie każdemu udawało się przez nie
przejść. Miałyśmy w celi trzy wypadki śmierci. Pierwszy bardzo smutny, choć nikt pani Zofii nie lubił. Nie była
sympatyczna. Zazdrosna, agresywna, z szaleńczym apetytem, gotowa zjeść wszystko, co wpadało w rękę. Musiała
być znakomitą gospodynią, cały dzień opowiadała o swych wyczynach kulinarnych. Zapamiętałam przepis na jakiś
ekstra tort makowy. Jak człowiek jest głodny, to lubi mówić o jedzeniu, ale mówić o nim nie warto, bo to pobudza
soki żołądkowe i czyni głód nieznośnym. Protestowałyśmy przeciwko tym opowieściom. Nie od razu też
zorientowałyśmy się, że ma chorobę głodową. Może była to pelagra, a może gruźlica kiszek, choroba później często
spotykana w obozach. Zaczęła się od męczącej biegunki, straszliwego odwodnienia, słabości postępującej tak
szybko, że po miesiącu już nie można było poznać tej żywej i energicznej kobiety. Nie miałam doświadczenia, nie
zdawałam sobie sprawy, że jest z nią źle. Przykro mi pisać o tej śmierci, która nie miała w sobie dostojeństwa, nawet
powagi, której nie towarzyszyło współczucie. Chory na żołądek budzi niechęć całej celi. Torturą jest być świadkiem
ciągłych objawów tej dolegliwości, torturą dla chorego niemożność pozbycia się świadków. Wszystko ciągle dzieje
się na oczach wszystkich, najbardziej przykre, najbardziej intymne przeżycia i działania. Byłyśmy zaskoczone, kiedy
pani Zofia zaczęła spadać z paraszy, chwycono ją pod rękę, zaciągnięto na posłanie. W kwadrans po tym już nie
żyła. To wydało nam się okropne.
Parę miesięcy potem umarła inna z naszych towarzyszek, osoba starsza, chora na serce. Znajdowałyśmy się
wówczas w dość dużej celi, pośrodku której jako jedyny sprzęt stał stół. Pod tym stołem ułożyła sobie posłanie i tam
też w nocy przeniosła się do lepszego świata tak cicho, że nikt nie usłyszał nawet jęku. Ktoś powie: symbolicznie
pod stołem. Ale proszę mi wierzyć, wówczas nikt tak nie myślał, przeciwnie, miejsce to było uprzywilejowane,
specjalnie chorej odstąpione jako ciche, trochę ukryte przed wzrokiem i co najważniejsze — blat stołu zasłaniał
elektryczność. Tam był cień.
Trzeciego wypadku śmierci nie zapomnę. Jeżeli któryś nami wstrząsnął, to właśnie ten. Nie była to śmierć
normalna. lecz zwyczajne morderstwo, bardziej wyrafinowane aniżeli zastrzyk fenolu. O historii aresztowania tej
więźniarki słyszałam, zanim ją poznałam, od osoby, która tego dnia z nią razem była, razem została wzięta. Później
te same szczegóły potwierdziła mi sama pani Wera. Zatrzymano je na ulicy pod jakimś pretekstem, zabrano do
komisariatu. Następnie obie panie owinięto w koce, tak, aby nie mogły nic dostrzec, i przewieziono je do MWD na
Ofiarną. Po co była ta inscenizacja, trudno odgadnąć. Czyżby myślano, że je zwiodą, że nie rozpoznają miejsca
dostatecznie już sławnego dzięki pierwszemu pobytowi bolszewików w naszym mieście, a następnie pobytowi
Niemców? Niektóre gmachy mają to do siebie, że służą ciągle tym samym celom, tylko władze się zmieniają i
mundury. Gestapo przejęło budynek od NKWD, NKWD z kolei od Gestapo. A że w ogóle było to miejsce w Wilnie
znane, żadna z pań nie miała jakichkolwiek wątpliwości, gdzie się znalazła. Jedna z nich była zresztą z
wykształcenia prawniczką, przechadzała się więc po tych samych korytarzach przed wojną, gdy jeszcze mieściły się
tu sądy. Poinformowała mnie nawet, że gabinet
narkoma
był dawniej gabinetem prezesa sądu apelacyjnego. W
podziemiach mieściły się wówczas sądowe archiwa, ale czyż nie szkoda było na papierzyska tych cel o grubych
murach, tych już gotowych krat, założonych kiedyś jeszcze przez carskie władze? Bo to one ten gmach zbudowały
dla sądów i na więzienie. Pani A. trafiła do mojej celi. Pani Wera do tej, w której znajdowała się jedna z moich
przyjaciółek. Mogę zatem na podstawie tych różnych świadectw odtworzyć jej historię. W dniu aresztowania była
chora, miała biegunkę. Rzecz niewiarygodna. Podczas pierwszego przesłuchania, w tym właśnie gabinecie prezesa
sądu, sam
narkom,
nazwany przez nas złotoustym, bo miał wszystkie przednie zęby złote, kazał wstawić kubeł. Gdy
się podnosiła, bił ją własnoręcznie, gdy siadała, czekał, aż skończy, wymyślając jej i grożąc. I to wszystko w
otoczeniu świty oficerów. Potem była cela, nocne przesłuchania, bicie, wreszcie przez parę tygodni karcer z
lodowatą wodą. Tam dostała zapalenia nerek. Opowiadano mi o niej, jak była twarda, jak optymistycznie nastrojona,
jak nie pozwalała upadać na duchu młodszym na ogół od niej więźniarkom. Kazała im się gimnastykować, ćwiczyć
także pamięć, aby nie słabła od głodu. Po karcerze była już nie tym samym człowiekiem, straciła zupełnie zdrowie.
Tylko błysk oczu był podobno taki, jak dawniej, i tak samo nieugięte słowa.
Była już druga połowa maja 1945 roku. Pewnego dnia kazano mi się zabierać z rzeczami. Poprowadzono
mnie przez tak już dobrze mi znane korytarze więzienia do dyżurki, gdzie, o radości, zobaczyłam przyjaciół,
kolegów, towarzyszy konspiracyjnych. Była także pani Wera. Nie znałam jej przedtem, ale już wiele o niej
wiedziałam. Pamiętani jej szarą twarz, podpuchnięte oczy. drżące ręce. Wyprowadzono nas na podwórze, otoczono
konwojem i oto wyszliśmy na zalaną słońcem ulicę. Prowadzono nas na skos przez plac Łukiski w kierunku
łukiskiego więzienia. Musieliśmy pięknie wyglądać. Przypominam bowiem sobie, że spotkaliśmy młodą parę w jas-
nych wiosennych strojach, ona niosła całą naręcz narcyzów. Zatrzymali się jak wryci, widziałam wyraźnie
przerażenie na ich twarzach.
Pani Wera iść nie mogła, wpierw z przyjaciółką prowadziłyśmy ją pod ręce, ale same nie byłyśmy zbyt
silne. Żołnierze pozwolili pomóc jej naszym panom. Ciągnęli ją niemal, ledwo stawiała obrzmiałe, ciężkie nogi.
Szczęśliwie trafiłyśmy do jednej celi. Początkowo trochę się podnosiła, wiele rzeczy nam jeszcze
opowiedziała, ale z każdym dniem słabła. Prosiłyśmy wolną lekarkę o pomoc. Obiecała, że natychmiast przeniesie
chorą do więziennego szpitala i nie pojawiła się więcej. Przestała w ogóle przychodzić do naszej celi. Słyszałyśmy,
jak robi obchód, jak kolejno otwierają się przed nią drzwi, cela tuż obok, teraz nasza z kolei, ale kroki, kroki mijają
nas, idą dalej i już słychać, jak strażnik otwiera zamek następnej. Stukałyśmy wówczas w drzwi, żądałyśmy
przyjścia lekarza, naczelnika więzienia. Wszystko na próżno. Żadnej reakcji. Dyżurni strażnicy w ogóle nie
odpowiadali na nasze prośby. Dopiero jak zaczęła się agonia, jak już niemal straciła przytomność, zabrali ją. Umarła
podobno tego samego dnia. Nazajutrz lekarka jak gdyby nigdy nic i naszą celę odwiedziła podczas porannego
obchodu.
W łukiskim więzieniu było nam lepiej. Okno szeroko otwarte, ciasno co prawda niemiłosiernie, ale więcej
powietrza. Widać było podwórze, a na nim bawiące się kotki. Patrzyłyśmy na nie godzinami.
Czułyśmy się jeszcze w Polsce. Wszędzie siedzieli Polacy. Rozmawiałyśmy z wszystkimi celami dokoła, z
tymi obok, i z tymi wyżej i niżej, nad nami i pod nami, również z tymi, które było widać w innym skrzydle. Morsem
władałyśmy juz wówczas świetnie, nowiny przechodziły przez wszystkie gmachy, każda wiadomość bądź
miejscowa, bądź ta z miasta. Wiedziałyśmy już, źe wywożą, że idzie etap za etapem, że pewnie i na nas przyjdzie
kolej. Zabierano nas też często do pracy. To była gratka, bo prowadzono nas zwykle dość daleko, do takiego
budynku, który stał dalej i gdzie się kończył remont. Myłyśmy tam okna, podłogi, drzwi i zawsze udawało się dostać
od robotników trochę machorki, wymienić jakąś wiadomość; to byli Rosjanie, Białorusini, Litwini, nie Polacy. Do
tych ostatnich nie miano zaufania, aby ich tak puszczać wolno, choć działo się to wszystko w obrębie murów. Ale i
ci chłopcy byli życzliwi i zawsze był to jakiś kontakt z innymi. Wyjść z celi, pochodzić, poruszać się, porozmawiać z
kimś to szalona rozrywka, to tak skraca dzień, to tak zajmuje myśli.
Nie, nie zwieszałyśmy nosów na kwintę. Urządzałyśmy sobie niekiedy doskonałe zabawy. Pamiętam
świetnie, że na Nowy Rok, jeszcze w starym więzieniu, postanowiłyśmy zrobić bal w składzie desek.
Udrapowałyśmy na sobie koce, jakieś koszule, jeżeli któraś taką miała, i pod dźwięk śpiewu i rytmicznie stukających
o podłogę łyżek pary zaczęły tańczyć. Wpadło od razu aż trzech nadzorców z krzykiem, bo to już się działo po
wieczornym apelu i obowiązywała cisza nocna. Nie mogli w ogóle zrozumieć, co się dzieje, prawdopodobnie
myśleli, że zwariowałyśmy. My ze spokojem wyjaśniałyśmy, że na Nowy Rok zwykle są bale, więc i my
postanowiłyśmy taki zorganizować. Pękałyśmy ze śmiechu, patrząc na ich głupie miny.
Są tacy, którzy reagują na więzienie, na wszystko, co ich tam spotyka, ogromnym przygnębieniem. Modlą
się, płaczą, siedzą półmartwi, niewiele reagując na to, co się dokoła nich dzieje. Są nie do zniesienia, zarażają
innych, ciągnąc w dół, ku załamaniu, ku otchłani, ku rezygnacji. Są inni, którzy jak klowni w ciągłym ruchu nie dają
możności skupienia się, chwili ciszy, zawsze się wtrącają, zawsze chcą być obecni słowem, choć wystarcza, że już w
ogóle są tu w tej celi, razem i źe nie można się pozbyć ich towarzystwa. Ci też są nie do zniesienia. Ich hałaśliwe
wszędobycie napina i tak już do ostateczności napięte nerwy. Ale nie można żyć bez śmiechu.
Śmiech jest ratunkiem, on stwarza dystans wobec sytuacji, w której znaleźliśmy się wszyscy; on nas
wyzwala, każe patrzeć niby z zewnątrz na nas samych, na cierpienie, czyniąc je lżejszym. Jest też orężem przeciwko
tym, którzy by chcieli widzieć nas pokonanymi, nasz śmiech ich obraża, zaskakuje, daje znać, że jeszcze nie
zmieniliśmy się w niewolników, że jeszcze mamy ludzkie reakcje, że widzimy absurd tej rzeczywistości, w której
wypadło nam teraz żyć. Śmiech to duchowa niepodległość i wściekli są oprawcy, gdy śmiech słyszą. Z zaciśniętymi
zębami cedzą wówczas:
Ty jeszczio u mienia posmiej oszsj a.
Życie codzienne w więzieniu — to śledztwo. Należałoby właściwie powiedzieć życie nocne, zaczynające
się gdzieś zaraz po wieczornym
odboju,
trwające do rana, a kończące się rozmaicie. Sołżenicyn podał kilkanaście
różnych stosowanych przez enkawudystów tortur. Oślepianie światłem, siedzenie na brzeżku krzesła, karcery, no i
po prostu bicie. Ale czy nie gorszą torturą jest dla matki, która wie, że jej małe dzieci zabrano do sowieckiego
sierocińca, gdy jowialny śledczy zaczyna rysować przed nią przyszłość, spotkanie z dwoma zażartymi komunistami,
którzy na matkę w ogóle patrzeć nie będą chcieli. Jest to groźba realna; Irena, której mówią to co dzień, żądając, by
wydała adres poszukiwanego ojca, działacza akowskiego, siedzi obok mnie na więziennym posłaniu oparta o ścianę,
z twarzą ukrytą w dłoniach i modli się. Jej tortura trwa godzinami, całą dobę, bez końca, a jednak nie łamie się, choć
można by wyć na jej miejscu. Pod drugą ścianą siedzi Lonia, w dziwnej pozycji, trochę zgięta w bok, z przekrzywio-
ną nienaturalnie głową. Na jej chudym, już wyczerpanym ciele czarne sińce, każde poruszenie sprawia jej ból. Co
noc ją raczą zwykłą kozacką nahajką; mało tego. opowiadają jej. jak ćwiczą jej siostrę, że jeszcze okrutniej, jeszcze
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • zawrat.opx.pl
  • Archiwum
    Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie można obronić się przed samym sobą.