[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Po wyzwoleniu... 1944-1956 Copyright for the Polish edition by Barbara Skarga, Warszawa 2000 ISBN 83-87045-60-8 I wydanie: Instytut Literacki, Paryż 1985 (pod pseudonimem Wiktoria Kraśniewska) II wydanie (poprawione): Oficyna Wydawnicza Pokolenie, Warszawa 1986 (pod pseudonimem Wiktoria Kraśniewska) III wydanie: „W drodze", Poznań 1990 O D A UTORKI Pisanie wspomnień jest potrzebą ludzi starych, potrzebą naturalną i na ogół cenioną przez historyków. Rzecz tylko w tym, że przeszłość się zaciera, zostają z niej jakieś strzępy, czasem zgoła nieciekawe, a nawet jeżeli są warte utrwalenia, oddalenie nałożyło już na nie swój cień. Piszący czuje, że patrzy wstecz zupełnie z innej perspektywy i nie jest w stanie oddać autentycznego obrazu swych przeżyć! A ileż postaci, głosów, zdarzeń jawi się jako ledwie widoczny ślad... Czy można się przedrzeć przez mgłę własnego zapomnienia? Jest to jeden z powodów, który paraliżował mi rękę trzymającą pióro. A jednak są rzeczy, które nie tylko są godne utrwalenia. Należałoby o nich krzyczeć tak głośno, żeby ten krzyk słyszeli wszyscy. Ciągle bowiem są aktualne i ciągle kładą się kamieniem na nasze życie. Trudno jest pisać o Gułagu po książce Sołżenicyna. Zawiera ona takie bogactwo rzeczowego materiału i tak znakomite analizy, że na długo zostanie podstawowym źródłem wiedzy o tej dziwnej krainie. Z niektórymi jego opiniami nie mogę się jednak zgodzić. Sołżenicyn patrzy na obozy z rosyjskiego punktu widzenia. Spojrzenie od wewnątrz ceni się na ogół wysoko. Niemniej nie dostrzega on spraw, które uderzały Europejczyka. Europejczyk od momentu aresztowania aż do uwolnienia zwykle reagował inaczej niż Rosjanin. Inna była jego polityczna i moralna sytuacja, rzutująca na całość postępowania i przeżyć. Kiedyś, kiedy jeszcze znajdowaliśmy się w obozie, obiecywaliśmy sobie opisać go z humorem jako świat piramidalnego absurdu. Dziś trudniej mi zachować ten humor, może właśnie dlatego, że patrzę z dystansu, że już nie jestem aktorem, ale widzem, świadomym spustoszeń moralnych i fizycznych, jakie te lata przyniosły. Niekiedy jednak kpina sama się ciśnie pod pióro, bo ostrzej widzi, wyraźniej rysuje. Książka moja nie ma zwartej kompozycji. Wydobywane z niepamięci wspomnienia z trudem układały się w ciągi tematyczne. Nie chcę ich na nowo układać, logiczniej szeregować. Niech płyną tak, jak były pisane. Pisane zaś były długo. Zaczęłam tę książkę chyba z pięć lat temu, przerywałam pracę nad nią wiele razy. Z przykrością zasiadałam do niej znowu. Gdyby nie przyjaciele, nigdy bym jej chyba nie skończyła. Zresztą nie wiem, czy została skończona. Można by napisać o wiele więcej, lecz czy nie wystarczy i tego, co zawiera? Barbara Skarga 1984 rok Z YCIE C ODZIENNE -. W IĘZIENIE Pobudka była o piątej rano. Walenie w drzwi służyło jako sygnał. Zaczynał się dzień, poranna toaleta, poranna kolejka do paraszy. Trzeba było szybko załatwiać swoje potrzeby, zanim otworzą się drzwi i padnie rozkaz wyniesienia kubła. Można było oczywiście odłożyć sprawę na później, znaczyło to jednak, że nasze ekskrementy będą zatruwać powietrze do wieczora. Popędzałyśmy więc jedna drugą, ale z reguły to i tak nie miało większego znaczenia, żołądki były rozregulowane i tylko kilku udało się zmieścić w czasie. Czasem prowadzono nas wszystkie do ubikacji, gdzie można było pod chłodną wodą obmyć ręce. To szczęście spotykało nas jednak wyjątkowo: dyżurny nadzorca musiał być w nadzwyczaj dobrym humorze. Normalnie, gdy tylko otworzono drzwi, po kolei dwie z nas chwytały za duże żelazne ucha, podnosiły z trudem pełniutki, mieszczący co najmniej osiemdziesiąt litrów kubeł i majestatycznie, aby nic nie rozlać, unosiły go z celi. Nie była to praca przyjemna, ale spełniana chętnie ze względu właśnie na tę wodę, której nam brakowało, na możność skorzystania z ubikacji, no i spaceru przez korytarz. Zawsze tych sto metrów tam i z powrotem. Rozprostują się nogi. Parasza wracała do celi czysta, wymyta, co nie znaczy, by straciła swój mocny zapach. Blacha spłukiwana tylko wodą była nim przeżarta. Postawiona na miejsce w kącie, parasza zaczynała nam teraz służyć jako umywalnia, W pierwszych miesiącach więzienia nie dawano nam wody, myłyśmy się więc poranną kawą. Pół litra tej czarnej lury musiało służyć do przemycia oczu, ust, choć trochę ciała i do picia przez cały dzień, aż do szóstej wieczór, gdy podawano nową, tej samej objętości, porcję tym razem czaju, czyli wody nie brunatnej, a żółtawej. Z czasem wywalczyłyśmy sobie prawo do wiadra. Wynosząc parasze. można je było wypełnić po brzegi. Myłyśmy się więc odrobinę lepiej, ale nie zanadto. Parasza musiała służyć do wieczora. Teraz więc każda z nas mogła wlać do niej nie więcej niż po jednym kubku. Była to surowa umowa, ściśle przestrzegana. Wieczorem, jeżeli będzie miejsce i wody się nie wypije, jedna lub dwie wymyją się trochę dokładniej"! Cela niewielka. Pięć metrów wzdłuż, dwa z połową wszerz. Jest nas czternaście. Osiem śpi po jednej stronie, sześć po drugiej (tam bowiem stoi parasza), na waleta, jak sardynki w pudełeczku. Łachy na dzień staramy się zebrać w małe kostki, żeby zrobić przejście pośrodku. Po kolei próbujemy chodzić, w tył i w przód, w tył i w przód, kilkanaście razy. Mebli wcale nie ma. Siedzimy na podłodze, ciesząc się, że jest drewniana. Zawsze cieplejsza niż beton. Czekamy na poranny apel. Trwa on krótko. Z daleka słychać już otwieranie drzwi, komendę, już są obok, już znów słychać klucz w zamku. Ustawiamy się rzędem. Wchodzą, stereotypowe: skol 'ko was. czietyrnadcat'. Przejmujący dyżur nadzorca liczy nas palcem. Liczenie bowiem jest rzeczą skomplikowaną. Chore są? — pyta. — Nie ma. Jeszcze uważny wzrok, czy się do czegoś nie przyczepić, czy nie ma czegoś podejrzanego, ale ten, co był w nocy, nagli, chce iść spać. Czekamy teraz na śniadanie. Chleb, pół litra kawy — to wszystko. Tylko niektóre mają paczki. Częstują pozostałe ząbkiem czosnku albo kawałkiem cebuli. Smakuje jak najlepsza kiełbasa. Ranne godziny spędzamy na wybijaniu wszy. Pani H., która jest historykiem sztuki i architektem, wygłasza z tego powodu zawsze kilka wspaniałych refleksji o estetyce życia codziennego. Jestem mniej wyrafinowana, ale pochwalam zajęcie, skraca ono bowiem znakomicie czas. Wszy mamy mnóstwo i przejrzenie wszystkich szwów w bieliznie i sukienkach pochłania ciągnące się w nieskończoność godziny. Mamy też swoje obserwacje na temat zachowania się tych miłych zwierząt, ich kameleonowych zdolności lub orientacji w przestrzeni. Wiemy, że te brązowe należą do A., zeszły z jej brązowego swetra i przeszły wzdłuż szpar w deskach prosto do H., kłócąc się z. jej rodzimymi, mającymi odcień raczej czarny. Niektóre są duże, inne małe i nadzwyczaj żwawe. Rozmowy na ten temat są utrapieniem jednych, zabawą drugich. O czym zresztą mamy mówić, skoro wiadomo, że stukacz siedzi między nami i notuje każde słowo w pamięci. Czasem tylko Helka się rozmarza. Siedzi tuz przy paraszy, bo przyszła ostatnia. Jest jedyną bytowiczką wśród nas. (Byłowiczka to znaczy uwięziona za przestępstwo kryminalne). Podejrzewam, że była prostytutką, w każdym razie ma duże doświadczenie. Jej opowieści najczęściej dotyczą polskich więzień przedwojennych. Nie wierzymy jej wcale, opowieści nie wydają się prawdziwe. „W takiej celi, mówi, siedziało nas tylko dwie, były dwa łóżka". — „Łóżka?" — dziwimy się. — „Tak, takie kojki, i materace, także koce, prześcieradła i poduszki." W koc mogę jeszcze uwierzyć, ale żeby była w więzieniu poduszka, to mi się wydaje znaczną przesadą, przeszłość się zwykle idealizuje. Ale Helka wspomina dalej: „Miałyśmy warcaby, szachy, prawdziwe, nie te, co wy robicie z chleba". Niedobrze, zauważyła, że mamy szachy, a to wzbronione. „Dawano nam książki i nie było paraszy, ale umywalka, i codziennie chodziło się do ustępu." Marzenia. Widzę, jak pozostałe dziewczęta uśmiechają się nieznacznie, grzecznie potakując. „A u politycznych to był nawet papier, ołówki, pióra, wiem, bo u nich sprzątałam w celi, one same tego robić nie chciały, i miały tyle książek i szafki na rzeczy, i tyle rzeczy, i listy pisały, i..." — „Biały chlebek jadły z masłem i kiełbasą." — „Ażebyście wiedziały, że tak, bo był sklepik i wszystko w nim kupowały, co chciały." Wzruszamy ramionami. Więzienie to więzienie, nie mamy co prawda żadnej skali porównawczej, każda z nas jest w takim miejscu po raz pierwszy, ale żeby od razu biały chleb i poduszki, to za wiele. My nie mamy żadnych materaców. O prześcieradłach nawet nie śnimy. Stare zimowe palto, które zdołała przesłać mi rodzina, składam jak najrowniej na podłodze, na palto kładę we dwoje koc, tak, aby się jedną połową przykryć, pod głowę worek z paroma sztukami bielizny, i pościel gotowa. Podłoga jest miękka. Jak. mówi nasza droga pani architekt, deski mają niezwykłą zdolność uginania się pod ciężarem, są giętkie jak hamak, wygodne. Przykrywać się specjalnie nie trzeba, bo w celi i tak duszno, gorąco od babskich ciał i smrodliwie. Koc służy raczej jako izolacja chroniąca przed dotknięciem rozgrzanych, spoconych cudzych członków, rąk, ramion, nóg, bioder ściśniętych, razem splecionych, napierających, jak gdyby szukających dla siebie więcej miejsca, więcej swobodnej przestrzeni. Czas jest odmierzany dokładnie jak w zegarku. Obiad. Słynna zupa z rybimi oczami, łyżka kaszy bez tłuszczu, bez mięsa. Długie poobiednie godziny czasem wypełnione jakąś opowieścią, a nawet wykładem, bo i uczyć próbowałyśmy się, o ile to było możliwe, wieczorna zupka i czaj, wyniesienie paraszy i wreszcie odbój. Światło się pali całą noc. Ręce każą trzymać na wierzchu koca, ze strachu zapewne, aby ktoś nie poderżnął sobie żył. Ale i tak nie mamy czym, chyba szkłem, które ktoś znalazł przypadkiem, wychodząc na korytarz do sprzątania. Taki kawałek szkła to skarb. Można nim opiłować paznokcie, można odkroić kawałeczek słoniny, podzielić cebulę. Musi być dobrze schowany, bo pierwsza rewizja i zabiorą go natychmiast. Więzień nie ma prawa do ostrych rzeczy, do igieł, nożyczek, drutów. Światło niemiłosiernie razi w oczy. Przeszkadza spać. Noc nie jest dobra. Każda z nas słucha, czy ktoś nie idzie przez korytarz, czy kroki, które słychać, miną celę czy zatrzymają się przy drzwiach. Zgrzyt klucza przyprawia o drżenie. Noc to godziny śledztwa. Wzywają zwykle w godzinę po odboju, właśnie wtedy, kiedy zmorzy wreszcie pierwszy sen. Brutalnie, z krzykiem nagli się do pośpiechu półprzytomnego więźnia, dawaj, dawaj. Ledwo zabrano jedną, już znowu otwierają drzwi, znowu sakramentalne pytanie: na bukwu KI Odpowiadają wszystkie Kowalskie, Kownackie, Krajewskie, aż padnie nazwisko wybranej. Wówczas tylko jeszcze imię i otczestwo, żeby nie było pomyłki i jazda, hystriej. Reszta modli się po cichu, aby mogła dziś spać spokojnie. Pamiętam, że przez pierwsze trzy miesiące mojego więzienia łaźnia była nieczynna. Miałyśmy nie tylko wszy, ale także świerzb. Drapałyśmy się niemiłosiernie, niektóre miały po prostu rany. Do łaźni zabrano nas nocą, nagle, każąc zabrać wszystkie rzeczy, jakie miałyśmy przy sobie. W łaźni wydano nam po kawałeczku mydła i kazano się rozebrać do naga, rzeczy wieszając na specjalne wieszaki. Poszły one wszystkie do pieca, tak zwanej popularnie preżarki, aby w wysokiej temperaturze wytępić wszy. Woda była gorąca, spływała z nas czarnymi strugami. Czułyśmy się wspaniale odświeżone, gdyby nie widok naszych, własnych ciał, żółtych, obwisłych, z trudem przykrywających wystające wszędzie kości. Parę miesięcy i już takie fizyczne spustoszenie. Każda myślała z niepokojem, co będzie dalej, jak długo organizm wytrzyma. Radością były spacery. Zaczęły się także późno, bodaj później jeszcze niż łaźnia. Wyprowadzano nas na dwadzieścia minut na małe wewnętrzne podwórko, gdzie chodziłyśmy w koło. Świeciło słońce, zbliżała się wiosna i te cieple promienie budziły nadzieje. Jakże złudne. Ze spacerami związane było jedno anegdotyczne zdarzenie, o którym dowiedziałam się już po powrocie do kraju. Szef sztabu naszego okręgu, którego będę odtąd nazywać po prostu szefem, siedział sam w celi. Miał ciężkie śledztwa. Po jednym z nich zapowiedziano mu rychłe zakończenie sprawy, nie wróżące nic dobrego. Był niemal pewien, że przychodzi już czas najwyższej próby. Pewnego ranka, kiedy było jeszcze ciemno, usłyszał w korytarzu dźwięk broni i tupot wielu nóg. Szczęknęły zamki, otworzyły się drzwi. Kazano mu wyjść, zostawiając w celi rzeczy, pozwolono nałożyć tylko płaszcz. Otoczył go zbrojny konwój, prowadząc nie w stronę wyjścia, lecz w przeciwną, której nie znał. Mówił mi, że nie potrafił się nawet modlić, żałował tylko, że nie jest w mundurze, był do niego przywiązany. Wyprowadzono go na wewnętrzne podwórko. Uderzenie powietrza po wielu miesiącach zamknięcia działa jak opium. Nie ma się siły iść, kręci się w głowie, czuje się dziwny szum w uszach. Ta nagła dawka tlenu jest zbyt wielka dla ściśniętych płuc. I on oparł się o framugę drzwi, ale zdołał się opanować i przeszedł tych kilka kroków pod przeciwległy mur. Konwojenci ustawili się naprzeciwko z automatami gotowymi do strzału. Czekał. Ktoś z żołnierzy zawołał: A wypoprobujtiepochodit.'poszewielitsa. Ale on stał, niecierpliwie czekając końca. Tymczasem żołnierze wyciągnęli woreczki z tytoniem, zaczęli kręcić bankrutki, żartować między sobą. Zrozumiał, że na kogoś czekają i rzeczywiście jeden z żołnierzy gdzieś pobiegł. Może zawołać wyższego oficera, że wszystko gotowe? Nie, wrócił za chwilę, niosąc zwykły stołek, postawił go koło szefa, zachęcając, by usiadł, skoro mu tmdno chodzić. Niczewo — mówił — sliedujuszczij raz priwyknietie. Teraz już w ogóle nie wiedział, o co chodzi. Siadać nie chciał, siadać w takiej chwili wydawało się czymś niemożliwym. Wreszcie naczelnik konwoju kazał mu iść z powrotem. Znalazł się znów w ceii. Czy chcieli go nastraszyć? Czy była to jeszcze jedna próba złamania? Nie mógł sobie wytłumaczyć tego dziwnego zdarzenia. Dopiero nazajutrz, gdy przybył ten sam konwój, tylko o innej godzinie, bliżej południa, i naczelnik dobrotliwie się spytał, czy trochę lepiej się czuje i czy dziś będzie mógł trochę chodzić, bo spacer dodaje sił, pojął nagle, że po raz pierwszy pozwolono mu na regulaminowy spacer. To był tylko spacer, nic więcej. Ileż jest takich drobnych wydarzeń, które niedoświadczony więzień interpretuje opacznie. Legendy opowiadano o złośliwym karmieniu soloną rybą, gdy brakło wody. To prawda, bywały okresy, kiedy jedynym pożywieniem była ta ryba, a z wodą było kiepsko. Czy zamierzano pognębić jeszcze bardziej biednych zeków? Nie sądzę. Winna temu była fatalna gospodarka i jeszcze gorsza dystrybucja. W więzieniu brakowało wiader, kranów w celach nie było, zaopatrzenie więc w wodę takiej ilości więźniów przedstawiało problem niemożliwy do rozwiązania. A że dostawy ryby, o którą w Rosji znacznie łatwiej aniżeli o mięso, przychodziły regularniej, nic dziwnego, że właśnie nią karmiono. Latem mięso się psuje, solona ryba zaś przechowuje się doskonale. Rybę więc dawano i podczas etapów, kiedy znów o wodę było trudniej. Przynoszono nam do wagonu wiadro na każdej większej stacji, ale trzeba było się trochę umyć, trochę wypić i raz dwa wiadro pokazywało dno. Pragnienie męczyło, to prawda, ale... Poznałam ten kraj i wiem, że więcej w takich chwilach nieudolności, braku organizacji, obojętności wobec więźniów i zwykłego przejawu nędzy niż zamierzonego działania. Jak juz chcieli komuś dosolić, to robili to inaczej i skuteczniej. Wystarczały nasze głodowe porcje, ciężkie śledztwa, zakaz otrzymywania paczek, karcery, no i szereg wymyślnych tortur fizycznych i psychicznych, stosowanych nieraz z lubością, a niekiedy z nudą przez oficera śledczego. Nie każdemu udawało się przez nie przejść. Miałyśmy w celi trzy wypadki śmierci. Pierwszy bardzo smutny, choć nikt pani Zofii nie lubił. Nie była sympatyczna. Zazdrosna, agresywna, z szaleńczym apetytem, gotowa zjeść wszystko, co wpadało w rękę. Musiała być znakomitą gospodynią, cały dzień opowiadała o swych wyczynach kulinarnych. Zapamiętałam przepis na jakiś ekstra tort makowy. Jak człowiek jest głodny, to lubi mówić o jedzeniu, ale mówić o nim nie warto, bo to pobudza soki żołądkowe i czyni głód nieznośnym. Protestowałyśmy przeciwko tym opowieściom. Nie od razu też zorientowałyśmy się, że ma chorobę głodową. Może była to pelagra, a może gruźlica kiszek, choroba później często spotykana w obozach. Zaczęła się od męczącej biegunki, straszliwego odwodnienia, słabości postępującej tak szybko, że po miesiącu już nie można było poznać tej żywej i energicznej kobiety. Nie miałam doświadczenia, nie zdawałam sobie sprawy, że jest z nią źle. Przykro mi pisać o tej śmierci, która nie miała w sobie dostojeństwa, nawet powagi, której nie towarzyszyło współczucie. Chory na żołądek budzi niechęć całej celi. Torturą jest być świadkiem ciągłych objawów tej dolegliwości, torturą dla chorego niemożność pozbycia się świadków. Wszystko ciągle dzieje się na oczach wszystkich, najbardziej przykre, najbardziej intymne przeżycia i działania. Byłyśmy zaskoczone, kiedy pani Zofia zaczęła spadać z paraszy, chwycono ją pod rękę, zaciągnięto na posłanie. W kwadrans po tym już nie żyła. To wydało nam się okropne. Parę miesięcy potem umarła inna z naszych towarzyszek, osoba starsza, chora na serce. Znajdowałyśmy się wówczas w dość dużej celi, pośrodku której jako jedyny sprzęt stał stół. Pod tym stołem ułożyła sobie posłanie i tam też w nocy przeniosła się do lepszego świata tak cicho, że nikt nie usłyszał nawet jęku. Ktoś powie: symbolicznie pod stołem. Ale proszę mi wierzyć, wówczas nikt tak nie myślał, przeciwnie, miejsce to było uprzywilejowane, specjalnie chorej odstąpione jako ciche, trochę ukryte przed wzrokiem i co najważniejsze — blat stołu zasłaniał elektryczność. Tam był cień. Trzeciego wypadku śmierci nie zapomnę. Jeżeli któryś nami wstrząsnął, to właśnie ten. Nie była to śmierć normalna. lecz zwyczajne morderstwo, bardziej wyrafinowane aniżeli zastrzyk fenolu. O historii aresztowania tej więźniarki słyszałam, zanim ją poznałam, od osoby, która tego dnia z nią razem była, razem została wzięta. Później te same szczegóły potwierdziła mi sama pani Wera. Zatrzymano je na ulicy pod jakimś pretekstem, zabrano do komisariatu. Następnie obie panie owinięto w koce, tak, aby nie mogły nic dostrzec, i przewieziono je do MWD na Ofiarną. Po co była ta inscenizacja, trudno odgadnąć. Czyżby myślano, że je zwiodą, że nie rozpoznają miejsca dostatecznie już sławnego dzięki pierwszemu pobytowi bolszewików w naszym mieście, a następnie pobytowi Niemców? Niektóre gmachy mają to do siebie, że służą ciągle tym samym celom, tylko władze się zmieniają i mundury. Gestapo przejęło budynek od NKWD, NKWD z kolei od Gestapo. A że w ogóle było to miejsce w Wilnie znane, żadna z pań nie miała jakichkolwiek wątpliwości, gdzie się znalazła. Jedna z nich była zresztą z wykształcenia prawniczką, przechadzała się więc po tych samych korytarzach przed wojną, gdy jeszcze mieściły się tu sądy. Poinformowała mnie nawet, że gabinet narkoma był dawniej gabinetem prezesa sądu apelacyjnego. W podziemiach mieściły się wówczas sądowe archiwa, ale czyż nie szkoda było na papierzyska tych cel o grubych murach, tych już gotowych krat, założonych kiedyś jeszcze przez carskie władze? Bo to one ten gmach zbudowały dla sądów i na więzienie. Pani A. trafiła do mojej celi. Pani Wera do tej, w której znajdowała się jedna z moich przyjaciółek. Mogę zatem na podstawie tych różnych świadectw odtworzyć jej historię. W dniu aresztowania była chora, miała biegunkę. Rzecz niewiarygodna. Podczas pierwszego przesłuchania, w tym właśnie gabinecie prezesa sądu, sam narkom, nazwany przez nas złotoustym, bo miał wszystkie przednie zęby złote, kazał wstawić kubeł. Gdy się podnosiła, bił ją własnoręcznie, gdy siadała, czekał, aż skończy, wymyślając jej i grożąc. I to wszystko w otoczeniu świty oficerów. Potem była cela, nocne przesłuchania, bicie, wreszcie przez parę tygodni karcer z lodowatą wodą. Tam dostała zapalenia nerek. Opowiadano mi o niej, jak była twarda, jak optymistycznie nastrojona, jak nie pozwalała upadać na duchu młodszym na ogół od niej więźniarkom. Kazała im się gimnastykować, ćwiczyć także pamięć, aby nie słabła od głodu. Po karcerze była już nie tym samym człowiekiem, straciła zupełnie zdrowie. Tylko błysk oczu był podobno taki, jak dawniej, i tak samo nieugięte słowa. Była już druga połowa maja 1945 roku. Pewnego dnia kazano mi się zabierać z rzeczami. Poprowadzono mnie przez tak już dobrze mi znane korytarze więzienia do dyżurki, gdzie, o radości, zobaczyłam przyjaciół, kolegów, towarzyszy konspiracyjnych. Była także pani Wera. Nie znałam jej przedtem, ale już wiele o niej wiedziałam. Pamiętani jej szarą twarz, podpuchnięte oczy. drżące ręce. Wyprowadzono nas na podwórze, otoczono konwojem i oto wyszliśmy na zalaną słońcem ulicę. Prowadzono nas na skos przez plac Łukiski w kierunku łukiskiego więzienia. Musieliśmy pięknie wyglądać. Przypominam bowiem sobie, że spotkaliśmy młodą parę w jas- nych wiosennych strojach, ona niosła całą naręcz narcyzów. Zatrzymali się jak wryci, widziałam wyraźnie przerażenie na ich twarzach. Pani Wera iść nie mogła, wpierw z przyjaciółką prowadziłyśmy ją pod ręce, ale same nie byłyśmy zbyt silne. Żołnierze pozwolili pomóc jej naszym panom. Ciągnęli ją niemal, ledwo stawiała obrzmiałe, ciężkie nogi. Szczęśliwie trafiłyśmy do jednej celi. Początkowo trochę się podnosiła, wiele rzeczy nam jeszcze opowiedziała, ale z każdym dniem słabła. Prosiłyśmy wolną lekarkę o pomoc. Obiecała, że natychmiast przeniesie chorą do więziennego szpitala i nie pojawiła się więcej. Przestała w ogóle przychodzić do naszej celi. Słyszałyśmy, jak robi obchód, jak kolejno otwierają się przed nią drzwi, cela tuż obok, teraz nasza z kolei, ale kroki, kroki mijają nas, idą dalej i już słychać, jak strażnik otwiera zamek następnej. Stukałyśmy wówczas w drzwi, żądałyśmy przyjścia lekarza, naczelnika więzienia. Wszystko na próżno. Żadnej reakcji. Dyżurni strażnicy w ogóle nie odpowiadali na nasze prośby. Dopiero jak zaczęła się agonia, jak już niemal straciła przytomność, zabrali ją. Umarła podobno tego samego dnia. Nazajutrz lekarka jak gdyby nigdy nic i naszą celę odwiedziła podczas porannego obchodu. W łukiskim więzieniu było nam lepiej. Okno szeroko otwarte, ciasno co prawda niemiłosiernie, ale więcej powietrza. Widać było podwórze, a na nim bawiące się kotki. Patrzyłyśmy na nie godzinami. Czułyśmy się jeszcze w Polsce. Wszędzie siedzieli Polacy. Rozmawiałyśmy z wszystkimi celami dokoła, z tymi obok, i z tymi wyżej i niżej, nad nami i pod nami, również z tymi, które było widać w innym skrzydle. Morsem władałyśmy juz wówczas świetnie, nowiny przechodziły przez wszystkie gmachy, każda wiadomość bądź miejscowa, bądź ta z miasta. Wiedziałyśmy już, źe wywożą, że idzie etap za etapem, że pewnie i na nas przyjdzie kolej. Zabierano nas też często do pracy. To była gratka, bo prowadzono nas zwykle dość daleko, do takiego budynku, który stał dalej i gdzie się kończył remont. Myłyśmy tam okna, podłogi, drzwi i zawsze udawało się dostać od robotników trochę machorki, wymienić jakąś wiadomość; to byli Rosjanie, Białorusini, Litwini, nie Polacy. Do tych ostatnich nie miano zaufania, aby ich tak puszczać wolno, choć działo się to wszystko w obrębie murów. Ale i ci chłopcy byli życzliwi i zawsze był to jakiś kontakt z innymi. Wyjść z celi, pochodzić, poruszać się, porozmawiać z kimś to szalona rozrywka, to tak skraca dzień, to tak zajmuje myśli. Nie, nie zwieszałyśmy nosów na kwintę. Urządzałyśmy sobie niekiedy doskonałe zabawy. Pamiętam świetnie, że na Nowy Rok, jeszcze w starym więzieniu, postanowiłyśmy zrobić bal w składzie desek. Udrapowałyśmy na sobie koce, jakieś koszule, jeżeli któraś taką miała, i pod dźwięk śpiewu i rytmicznie stukających o podłogę łyżek pary zaczęły tańczyć. Wpadło od razu aż trzech nadzorców z krzykiem, bo to już się działo po wieczornym apelu i obowiązywała cisza nocna. Nie mogli w ogóle zrozumieć, co się dzieje, prawdopodobnie myśleli, że zwariowałyśmy. My ze spokojem wyjaśniałyśmy, że na Nowy Rok zwykle są bale, więc i my postanowiłyśmy taki zorganizować. Pękałyśmy ze śmiechu, patrząc na ich głupie miny. Są tacy, którzy reagują na więzienie, na wszystko, co ich tam spotyka, ogromnym przygnębieniem. Modlą się, płaczą, siedzą półmartwi, niewiele reagując na to, co się dokoła nich dzieje. Są nie do zniesienia, zarażają innych, ciągnąc w dół, ku załamaniu, ku otchłani, ku rezygnacji. Są inni, którzy jak klowni w ciągłym ruchu nie dają możności skupienia się, chwili ciszy, zawsze się wtrącają, zawsze chcą być obecni słowem, choć wystarcza, że już w ogóle są tu w tej celi, razem i źe nie można się pozbyć ich towarzystwa. Ci też są nie do zniesienia. Ich hałaśliwe wszędobycie napina i tak już do ostateczności napięte nerwy. Ale nie można żyć bez śmiechu. Śmiech jest ratunkiem, on stwarza dystans wobec sytuacji, w której znaleźliśmy się wszyscy; on nas wyzwala, każe patrzeć niby z zewnątrz na nas samych, na cierpienie, czyniąc je lżejszym. Jest też orężem przeciwko tym, którzy by chcieli widzieć nas pokonanymi, nasz śmiech ich obraża, zaskakuje, daje znać, że jeszcze nie zmieniliśmy się w niewolników, że jeszcze mamy ludzkie reakcje, że widzimy absurd tej rzeczywistości, w której wypadło nam teraz żyć. Śmiech to duchowa niepodległość i wściekli są oprawcy, gdy śmiech słyszą. Z zaciśniętymi zębami cedzą wówczas: Ty jeszczio u mienia posmiej oszsj a. Życie codzienne w więzieniu — to śledztwo. Należałoby właściwie powiedzieć życie nocne, zaczynające się gdzieś zaraz po wieczornym odboju, trwające do rana, a kończące się rozmaicie. Sołżenicyn podał kilkanaście różnych stosowanych przez enkawudystów tortur. Oślepianie światłem, siedzenie na brzeżku krzesła, karcery, no i po prostu bicie. Ale czy nie gorszą torturą jest dla matki, która wie, że jej małe dzieci zabrano do sowieckiego sierocińca, gdy jowialny śledczy zaczyna rysować przed nią przyszłość, spotkanie z dwoma zażartymi komunistami, którzy na matkę w ogóle patrzeć nie będą chcieli. Jest to groźba realna; Irena, której mówią to co dzień, żądając, by wydała adres poszukiwanego ojca, działacza akowskiego, siedzi obok mnie na więziennym posłaniu oparta o ścianę, z twarzą ukrytą w dłoniach i modli się. Jej tortura trwa godzinami, całą dobę, bez końca, a jednak nie łamie się, choć można by wyć na jej miejscu. Pod drugą ścianą siedzi Lonia, w dziwnej pozycji, trochę zgięta w bok, z przekrzywio- ną nienaturalnie głową. Na jej chudym, już wyczerpanym ciele czarne sińce, każde poruszenie sprawia jej ból. Co noc ją raczą zwykłą kozacką nahajką; mało tego. opowiadają jej. jak ćwiczą jej siostrę, że jeszcze okrutniej, jeszcze [ Pobierz całość w formacie PDF ] |