[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Kranh Betina Skaza (Ukryty płomień) Prolog Środkowa Szkocja Noc Bożego Narodzenia, 1810 roku Woskowe świece w wielkiej sieni zamku Skyelt topniały, a metalowe kufle już od dawna były puste. Z ogromnego polana, które spalało się przez cały dzień i większą cześć nocy Bożego Narodzenia, pozostały tylko żarzące się resztki pośród kopczyków białego popiołu. Po strzelistych murach leniwie pełgały szare cienie. Senne głosy trzech coraz mniej przytomnych mężczyzn, tkwiących przy masywnym stole po skończonej uczcie, odbijały się echem od kamiennych ścian. - Na-ro-dzi-ny ... oto, czym się zajmujemy o tej porze roku. Nie da się pracować w polu ... nie można polować, bo nie uświadczysz nic prócz zamorzonych królików ... nie można wypasać trzody. Śniegu aż po dach, można by w nim pochować nieboszczyka. Powiadam, dobry Bóg wiedział, co robi, przychodząc na świat w zimową noc. To najlepszy czas na płodzenie i narodziny. Zgadzasz się ze mną, Terrance? - Przysadzisty lord Skyelt wyciągnął rękę, by ogromną pięścią zepchnąć ze stołu but swego zarządcy i w ten sposób zwrocić uwagę służącego. - Hm? - wymamrotał Terrance, mrugając powiekami. - Powiadam ... że zima jest w sam raz na narodziny. I co ty na to? - To prawda, lordzie Haskell, święta prawda. - Terrance udzielił właściwej odpowiedzi i obaj mężczyźni utkwili spojrzenia w trzecim. - Słyszałeś, Ramsayu? Terrance zgadza się ze mną. To odpowiednia pora na narodziny, chłopcze. Albo na płodzenie. - Lord Haskell wyprostował się w masywnym krześle. - Terrance zawsze się z tobą zgadza. Jest przecież twoim zarządcą. - Ramsay Pax ton MacLean zebrał się w sobie, przygotowany na dalsze indagacje. Wiedział, że ojciec nie oszczędzi go nawet w noc Bożego Narodzenia. - Tak, jest moim zarządcą... ale jednocześnie człowiekiem znającym się na rzeczy. Ma ośmioro dzieci! Ośmioro! I nie koniec na tym. - Haskell wyprostował się jeszcze bardziej, by nadać tym słowom należytą wagę i pogładził kędzierzawą siwiejącą brodę. W jego niebieskich oczach rozbłysły iskierki. Uniósł ciężki cynowy kufel i uderzył nim w grube deski stołu. - Piwa, więcej piwa! - Dla mnie nie. Mam już dość-ć. - Ram MacLean wstał, trzymając się stołu, i przesadnie starannie wygładził rękawy bluzy i wymięty kilt. - Siadaj, chłopcze! - rozkazał Haskell i mrużąc jedno oko, spojrzał na swego przystojnego krzepkiego syna. - Nie masz nic lepszego do roboty, więc słuchaj, co do ciebie mówię. Usiądź! - Ojcze ... - Ram zwrócił się twarzą do lorda, wspierając o blat muskularne pięści, podobne kropka w kropkę do zaciśniętych po przeciwnej stronie stołu. - Powiedziałem, siadaj! - Lord Haskell uniósł podbródek, a Ram po chwili namysłu ciężko opadł na krzesło. Pojawiła się młoda służąca o hożej twarzy i trąc zaspane oczy, wniosła dzban pełen piwa. Pochyliła się i podała naczynie lordowi. Krzepkie ramię Haskella błyskawicznie opadło na krągłe pośladki służącej. Drugą ręką rozchylił dekolt jej bluzki, odsłaniając jędrną pierś. - Masz tu hożą dziewkę o płaskim brzuchu. Weź ją, chłopcze, i jeszcze tej nocy zrób jej dziecko! - Niech cię diabli! - Ram zerwał się na równe nogi i czeiwony z oburzenia pogroził pięścią lordowi i ojcu w jednej osobie. - Nie będę zapładniał twoich kuchennych dziewek, ty stary lubieżny koźle! Do diabła, sam je obsługuj! Na chwilę zapadła martwa cisza, a potem twarz Haskella złagodniała i lord wybuchnął ochrypłym śmiechem. - Chyba właśnie tak uczynię - powiedział. Jędrna pierś służącej znajdowała się na poziomie jego oczu i lord połechtał różowy sutek. Dziewczyna zaprotestowała piskliwie. Lord cofnął dłoń, klepnąwszy służącą po zadku, a ona odęła wargi i poprawiła stanik, po czym chwyciła pusty dzban i, spojrzawszy spod oka na przystoj¬nego syna lorda, rozkołysanym krokiem wyszła z sali. Ram zmrużył niebieskie oczy, wiedząc, że dla niego tak się wdzięczyła. Twarz mu poczerwieniała jeszcze bardziej, a wydatne usta wykrzywił pogardliwy grymas. _ Przyjmę nawet twego bękarta, chłopcze. - Haskell złapał pełny dzban i, nalawszy sobie piwa, wypił je, głośno przełykając. - Choćby to była dziewczynka! Ram prychnął z niesmakiem. _ W takim razie ożeń się, do diabła! - wrzasnął gniewnie Haskell. - Ożeń się i posadź mi dzieciaka na kolanach! _ Każdego lata masz przecież całą gromadę dzieciaków z two¬ich własnych lędźwi - odparował Ram. - Posadź je sobie na cholernych kolanach i daj mi święty spokój. _ Zgadza się, mam gromadkę dzieciaków, ale tylko jednego syna! I jeśli zostawię sprawę w twoich rękach, nigdy nie doczekam się wnuka, chłopcze! _ No i dobrze - odparł Ram ze spokojem i chwycił dzban z piwem, aby sobie nalać. _ Weź sobie żonę, chłopcze. Weź ją, zapłodnij i daj mi wnuka. - Rozkazujący ton Haskella łagodniał, w miarę jak mocne piwo gasiło jego gniew. Lord sprawiał wrażenie coraz starszego, coraz bardziej zmęczonego ... coraz bardziej pijanego. _ Ożenię się, gdy będę miał na to ochotę, jeśli kiedykolwiek będę ją miał - odrzekł Ram, czując, że teraz on ma przewagę. Uniósł mocno zarysowany podbródek. Haskell opadł z powrotem na wielkie, rzeźbione krzesło i spojrzał na syna bystrym wzrokiem. Pogładził brodę i swoim zwyczajem oddał się wspomnieniom. _ Teraz już wiem, gdzie popełniłem błąd, Terrance - odezwał się, wreszcie przerywając milczenie. Terrance skwapliwie zwrócił się ku swemu panu. Jutro nie będzie pamiętał ani słowa, ale zawsze chętnie słuchał. - Powinienem był się ożenić z inną. Ach, byłem wtedy taki zarozumiały, zuchwały i głupi. Z inną żoną sprawy przybrałyby zupełnie inny obrót. Powinienem był poślubić tę młodą Angielkę ... jakże jej było na imię? - Con-stance - podpowiedział Terrance, czując, że wargi są jedyną częścią ciała, nad którą jeszcze panuje. Tylko prawdziwi MacLeanowie potrafili pochłonąć takie ilości piwa i trzymać się na nogach ... Terrance był przekonany, że jest to oznaka ich prawa do rządzenia innymi. - Constance, tak, Constance. Piękna i powabna Constance. Nigdy przedtem ani później nie spotkałem kobiety równie pociągającej jak ona. I równie chętnej do miłości. - Haskell przymknął oczy, przywołując odległe wspomnienie. - Pierś, gładka i chłodna jak wiosenna śmietanka, jeszcze teraz czuję jej smak. I nogi jak u źrebaka. Miała nie więcej niż siedemnaście lat i pochodziła z dobrej rodziny. Mój Boże, to dziewczę kochałoby mnie aż po grób ... - Szykowna angielska rozpustnica - mruknął Ram zaczepnie. - Nie. - Haskell otworzył oczy, lecz zaraz powrócił do tkliwych wspomnień. - Ona była damą ... moją miłością, tego lata, które spędziłem w Londynie. Miałem do niej wrócić, załatwiwszy sprawy ojca w Skyelt. Ale gdy przyjechałem do Londynu, okazało się, że opuściła Anglię z jakimś przybyszem z kolonii, a jej rodzina nie potrafiła mi powiedzieć, dokąd się udali. A potem zaręczyłem się z twoją matką i było po wszystkim. - Haskell wyprostował się na krześle i spojrzał na Rama. - To wina twojej matki, że nie interesujesz się kobietami. Oraz jej rozwodnionej błękitnej krwi, która sprawiła, że jesteś taki oziębły. Cóż, ja w twoim wieku miałem już wianuszek małych bękartów! - Właśnie, a matka uznała twoje świńskie maniery za tak odpychające, że się przeniosła na tamten świat, byle przed tobą uciec! - Ram wstał, przybierając zacięty wyraz twarzy i dygocąc z wściekłości. Jego niebieskie oczy ciskały błyskawice, gdy ciężkim krokiem opuszczał sień zamkową. Haskell westchnął głęboko, patrząc na wyprostowaną sylwetkę syna i jego szerokie, muskularne ramiona. - Potrafi być ostry jak brzytwa - zwrócił się w stronę zarządcy i oparł brodę na pięści. - Chłop jak dąb, silny jak byk ... - zamilkł na chwilę, kręcąc głową. - Jak to możliwe, by brakowało mu tych najlepszych cech mężczyzny? Czyżby był... - Haskell przełknął ślinę i dokończył, ściszając głos. - Czyżby był ofermą, jak myślisz? _ Nie _ westchnął Terrance. - Od czasu do czasu miewa kobietę. Tak słyszałem. Jest wybredny, to wszystko. Pański przykład, lordzie Haskell, działa na niego odstraszająco. - Na trzeźwo Terrance nigdy by czegoś takiego nie powiedział. Ale silne trunki mają działanie wyrównujące różnice społeczne, a owej nocy Terrance czuł się bardzo ... zrównany. _ A więc to tak. - Lord poważnie skinął głową. Zapadło milczenie. Po chwili czerwone z przepicia oczy Haskella zabłysy. _ Wiele bym dał, żeby Constance zajęła się nim przez tydzień lub dwa. Już ona zrobiłaby z niego mężczyznę. Gdy była w pobliżu, żaden mężczyzna nie potrafił utrzymać rąk przy sobie ... nie to, co moja Edwina. W łóżku z nią czułeś się zupełnie tak, jakbyś nacierał młotem na deskę. Chociaż - dodał - to nie jej wina, że mama wychowała ją tak religijnie. Przestawienie się z miłości do Boga na kochanie się ze mną musiało być dla tej biedaczki prawdziwym wstrząsem. Głowa Terrance'a opadła, ale szybko się ocknął. _ Ciekawe, gdzie może być teraz moja Constance. Byłaby od niego trochę starsza ... - Haskell zmarszczył czoło. - Terrance! - ryknął, wstając z ogromnego krzesła, i wypił ostatni łyk piwa. - Terrance ... musisz ją odnaleźć. Musisz odnaleźć moją Constance i zobaczyć, jaka jest teraz. O takiej kobiecie ktoś musiał słyszeć. Jedź do Londynu skoro świt, Terrance, i znajdź mi ją, gdziekolwiek jest! Rozdział I Dorset, Anglia Maj 1811 roku Eden Marlow przystanęła na masywnych półkolistych schodach szarego kamiennego budynku, w którym dawniej mieścił się klasztor, a obecnie była tu ekskluzywna szkoła dla panien. Odetchnęła porannym powietrzem. Z przyjemnością wystawiła twarz na ciepłe promienie słońca. Uśmiechnęła się, spoglądając na bujną roślinność wokół dawnego klasztoru, porastającą faliste tereny Dorsetshire. Zaorane pola, sady, drzewa wzdłuż brzegów czystych potoków najpiękniejsze wydawały się właśnie wiosną, kiedy wstępowało w nie nowe życie. Te wspaniałe widoki wkrótce staną się tylko wspomnieniami. Eden poprawiła koronkowe mankiety i wygładziła żakiet ze złocistego aksamitu. Była bardzo przejęta wyjazdem. Ale gdy jej oczy spoczęły na męskiej sylwetce, zbliżającej się do schodów, zapomniała o wszelkich niepokojach. Wysoki, smukły i pełen wdzięku James był bardzo podobny do swego ojca i doskonale się prezentował w świetle majowego poranka. Miał na sobie surdut barwy karmelu i bryczesy z ciemnożółtej wełny. Szyję przystrajał mu niebieski jedwabny krawat. Jakże tęskniła za jego sposobem bycia i bostońskim akcentem, za domem i rodziną, pozostawionymi hen, za oceanem. - Jesteś nareszcie! - Na widok młodszej siostry, stojącej na schodach szarego budynku, twarz Jamesa Madowa pojaśniała z zadowolenia. W dobrze uszytej sukni o podwyższonej talii, w żakiecie, z gładko upiętymi pięknymi brązowymi lokami wyglądała tak kobieco, że na chwilę stanął jak wryty. Istotnie, wyrosła na prawdziwą piękność. - Dede! - Wbiegł po schodach i uniósłszy ją w powietrze, okręcił dookoła. Następnie postawił siostrę z powrotem na schodach i czule pogładził po policzku. Zauważył, że przez cały czas była skrępowana i spoglądała niespokojnie na dwie nienagannie ubrane młode panny, które przyglądały się ich spotkaniu. - Puść mnie, Jamesie. Nie możesz mnie tak ściskać! Co sobie ludzie pomyślą? James tylko się roześmiał. Sprowadził ją po schodach i razem podeszli do czekających koni. Przysiągłby, że wstrzymała oddech, gdy objął ją w talii i uniósł na siodło. Nie przyszłoby mu do głowy, by po dżentelmeńsku podsunąć jej kolano, po którym sama by się wspięła. - Mogłam się posłużyć specjalnym schodkiem, który mamy w pobliżu stajni - powiedziała cicho, przejmując od brata lejce, gdy on umieszczał w strzemieniu jej szczupłą stopę. Spojrzał na nią, żartobliwie marszcząc twarz. - Gdzież to się podział nasz mały diabełek... który nieraz brał lanie za jazdę na oklep? - Jamesie Marlow! Nigdy w życiu nie dostałam lania. Dobrze o tym wiesz. - Ale uśmiechnęła się i poklepała brata po ręce. ¬A poza tym - dodała, zniżając głos do szeptu - diabełek został wysłany z domu, by zdobyć edukację godną damy. Diabełek nabrał... poloru - dodała przesadnie eleganckim tonem. - Powiedziałbym raczej, że się go zupełnie pozbyto - mruknął James, zdając sobie w końcu sprawę, że właśnie to przeszkadzało mu w jego pięknej młodszej siostrze, odkąd, dwa dni temu, spotkali się po raz pierwszy od dawna. Stała się sztywną lalką, prawdziwą ozdobą salonów i przyjęć. Eden nie dosłyszała tych słów, ale zauważyła jego zaciśnięte wargi. - Pojedź pierwsza. Lepiej znasz okolicę - rzucił. - Oczywiście. - James był jej naj starszym, ukochanym bratem. Uwielbiała go i podziwiała jego sposób bycia, dowcip i energię. Marzyła, że gdy dorośnie, stanie się taka jak on ... zanim się zorientowała, że kaprys losu wyznaczył jej zupełnie inną rolę. A teraz, coś go w niej denerwowało i sprawiało mu zawód. Odczuwała to bardzo wyraźnie. - Czy Colleen ... nadal jest naszą kucharką? - spytała po chwili milczenia. - Tak, panienko - odparł James, naśladując szkocki zaśpiew kucharki, i spojrzał na siostrę z zadowolonym uśmiechem. - Tylko że jest teraz znacznie obszerniejsza. Na samą myśl ojej pysznych maślanych bułeczkach aż mi ślinka leci. A ona nadal każe mi myć ręce, zanim pozwoli ich skosztować. Eden roześmiała się melodyjnie i pod wpływem wspomnień wyraz jej twarzy złagodniał. - Ileż to nocy przeleżałam tu ... samotnie w łóżku rozmyślając o Colleen i tęskniąc za jej maślanymi bułeczkami - Byłaś tutaj bardzo samotna? - domyślił się James. - Na początku - odparła, odwracając od niego wzrok i spoglądając na gęstwinę drzew. - Ale inne dziewczęta zajęły się mną i wkrótce poczułam się jak w domu - dodała, starając się, by w jej głosie nie zabrzmiały jakieś niepotrzebne emocje. - Najtrudniej mi było wtedy, gdy otrzymywałam listy i paczki od mam-my. James wzdrygnął się, słysząc, jak elegancko wypowiedziała ostatnie słowo. - I te święta Bożego Narodzenia, gdy mam-ma i pap-pa przyjechali odwiedzić mnie w Anglii ... Myślałam, że nie wytrzymam rozłąki po ich odjeździe. Ale teraz rozumiem, że mieli rację, zostawiając mnie, abym skończyła edukację. Byłam wtedy niedouczona i musiałam wiele pracować, by stać się damą. - Słodki Jezu! - wykrzyknął James, nie mogąc słuchać tego wywodu, tak niepasującego do jego pełnej życia siostry. - James! - skarciła go Eden. - Nie wolno tak mówić. - Wybacz mi, moja delikatna damo. - Przyłożył dłoń do piersi i skłonił się rycersko, na tyle, na ile pozwalało mu siodło. - Przybywam z dzikich i nieokrzesanych kolonii. - Bardzo nieładnie z twojej strony, że się ze mnie tak naigrawasz. - Eden czuła smutek w sercu i ucisk w gardle. Jej piękne oczy zaszły łzami. Zacisnęła zęby, by się nie rozpłakać. "Damy nie okazują publicznie swoich uczuć", napominała dziewczęta stara pani Rosemary, ucząca je dobrych manier. I gdy umarła, nikt, zgodnie z jej ostatnią wolą, nie zapłakał na pogrzebie. Eden uniosła brodę i poprawiła żakiet, by prezentować się tak, jak nauczała mistrzyni. - Tą ścieżką starsze dziewczęta jeżdżą dla przyjemności - powiedziała, wskazując drogę wytwornym gestem dłoni. - Jestem zaskoczony, że z taką łatwością wypowiadasz słowo "przyjemność". - James zrobił zeza, parodiując surową nauczycielkę. Lecz zaraz potem na jego twarzy pojawił się łobuzerski uśmiech, któremu Eden nie potrafiła się oprzeć. - Jesteś nieznośny ! - wykrzyknęła. I nagle poczuła się jak mała Eden Marlow, galopująca wśród pól w towarzystwie swego ukochanego brata. - Goń mnie! - Spięła konia, który pogalopował na otwartą przestrzeń, gdzie wszelkie zakazy znikały. Pomknęli przed siebie. Znów rozmawiali i śmiali się jak za dawnych czasów. James odetchnął z ulgą, widząc, że Eden nadal doskonale trzyma się w siodle. Ona zaś była uszczęśliwiona, że brat znów spogląda na nią tak jak dawniej. Wiatr i słońce dokonały cudów. Spędzili razem ponad godzinę, galopując, wspominając, plotkując. - Zatrzymajmy się w cieniu - zaproponował James, wskazując drzewa nad strumieniem leniwie wijącym się w płytkiej dolince. - Nie chciałbym, by młoda dama, powierzona mojej opiece, wróciła spocona do szkoły pani Dunleavy. Prawdziwa z niej jędza. - Zawsze byłeś taki niepoprawny, Jamesie? Twoje słowa brzmią skandalicznie. - Eden wstrzymała konia obok wierzchowca brata i czekała, by James pomógł jej zsiąść. - Marlowowie stają się tacy z wiekiem - odparł z powagą i, przywiązawszy swego konia, uniósł ramiona, by zdjąć siostrę z siodła. - W miarę upływu czasu robimy się coraz bardziej zgorzkniali. Przynajmniej niektórzy z nas. Eden zmarszczyła brwi. - Nie najlepiej wyrażasz się o naszej rodzinie - rzekła, wygładzając aksamitny żakiet. - Dlaczego to robisz? - spytał. - Wciąż coś wygładzasz, poprawiasz. Dlaczego stałaś się taka niedotykalska? - Nie mów głupstw, Jamesie. Po prostu zachowuję się w sposób godny osoby cywilizowanej, a ty wmawiasz mi, że stałam się niedotykalska. Nie jestem już dzieckiem, które wszyscy głaszczą i poklepują - dodała po chwili. - Sądzę, że zdajesz sobie z tego sprawę. - Zdaję sobie sprawę z tego, że dawniej okazywałaś mi więcej uczucia. Co oni ci tam zrobili? Nie poznaję cię, Eden. W końcu jej to powiedział. Eden wpatrywała się w brata. W jej sercu wzbierało wiele uczuć. Jakże je musiała tłumić, by okiełznać swoją prawdziwą naturę i zachowywać się tak, jak przystało prawdziwej damie! Smutek z powodu wyjazdu, wspomnienia rodzinnego domu, niepewność dotycząca przyszłości takją przepełniały, że odpowiedziała mu w sposób, o jakim powinna była zapomnieć w ciągu minionych pięciu lat edukacji u pani Dunleavy. Pokazała bratu język. James zamrugał powiekami. A ona zrobiła to jeszcze raz, marszcząc śliczny nosek. - Eden! - parsknął śmiechem, ale zmiana, jaka w niej zaszła, była zbyt duża, by go szczerze rozbawić. Eden oparła dłonie na biodrach i spojrzała na brata wyzywającym wzrokiem. Zmrużył oczy i zachował się tak, jak to czynił w podobnych sytuacjach wiele lat temu. Wyciągnął ręce i zaczął przebierać palcami. - Idzie pająk po ścianie i wyciąga golenie. Gli, gli, gli - zanucił. - Gli, gli, gli. .. - O Boże, James! Tylko nie to! - pisnęła Eden, widząc złośliwy błysk w jego oczach, po czym salwowała się ucieczką w dół łagodnego zbocza, ale James dogonił ją i bez trudu przystawił bezlitosne palce do żeber. Eden wiła się i wrzeszczała, starając mu się wywinąć, lecz on przytrzymał ją silnym ramieniem i łaskotał drugą ręką. - Przestań, James! Proszę, przestań! To nie do wytrzymania ... Zgodnie z nowo nabytym kobiecym instynktem udała, że daje za , wygraną. James natychmiast przerwał tortury, puścił ją i odszedł, po czym osunął się na ziemię. Wtedy ona zaatakowała bez ostrzeżenia. W jednej chwili znalazła się na nim i, zadarłszy spódnicę, dosiadła go okrakiem. Zdumiony patrzył, jak siostra zrywa mu z szyi piękną krawatkę, a potem mściwie łaskocze go po żebrach. - Eden, przestań! O Boże! Co ty wyprawiasz? Och ... - zaśmiewał się zupełnie bezsilny i niezdolny do obrony. Powinien kontratakować, ale Eden sztywno przycisnęła ramiona do boków, by nie mógł jej łaskotać. Jej pełne młode piersi sterczały pod żakietem, a zgrabne, obciągnięte jedwabnymi pończochami nogi były odsło¬nięte aż do kolan. Nagle James zdał sobie sprawę zjej kobiecości ... oraz z tego, jak niewybaczalnie dziecinna jest ich zabawa. Szybko się wycofał, przewrócił siostrę na bok, a gdy przyturlała się z powrotem, chwycił ją za ręce. - Poddaję się! - wystękał, siadając i zaglądając w jej zarumienioną twarz i rozpłomienione oczy. Przez chwilę przypatrywali się sobie nawzajem. Obydwoje zrozumieli, że zatrzaskują się za nimi drzwi dzieciństwa. - Jeśli jeszcze raz zrobisz mi coś takiego ... - odezwała się zadyszana Eden - powiem ... mamie. - Nie wiadomo dlaczego, jej oczy napełniły się łzami, a broda zadrżała żałośnie. James podniósł się na kolana i otoczył siostrę ramionami, mocno tuląc do siebie. Serce łomotało mu w piersi. Pragnął, by nieubłagany czas stanął. Obejmował ją przez długą chwilę i czuł, że jej ramiona dygocą. [ Pobierz całość w formacie PDF ] |