[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Skinner Gloria
Odrobina skandalu
„Widno jest coś chorobliwego w państwie duńskim", a w Londynie - jak się okazuje - również. Szalony Pański Złodziej zaatakował znowu. Chodzą słuchy, że chociaż w eleganckim soiree w rezydencji hrabiego Dunraven uczestniczyła ponad setka gości, rabuś ulotnił się z bezcennym krukiem ze złota. Lord Truefitt Codzienna rubryka towarzyska -„Wieczór był mroczny i burzliwy i cała śmietanka towarzyska..." -Nie, nie i jeszcze raz nie, Millicent - cichym głosem przerwała leżąca na łóżku posiniaczona dama. - Już chyba gorszego wstępu do rubryki lorda Truefitta nie zdołałabyś wymyślić. Kronika towarzyska musi zaczynać się jakoś tak: „Wygwieżdżone niebo stanowiło piękną oprawę dla eleganckiego soiree...". -Ale przecież lał deszcz - przypomniała ciotce lady Millicent Blair. Podparta kilkoma poduszkami starsza pani jęknęła i po-stukała się w pierś malowanym wachlarzem. -To, kochanieńka, nie ma najmniejszego znaczenia. Elity to warzyskie nie oczekują prawdy. Pragną plotek, a co więcej, chcą, by plotki te podawane były w pięknej otoczce. Millicent uniosła rąbek skromnej białej sukni i już miała przysiąść obok ciotki, ale powstrzymała się w samą porę, reagując na ciche warczenie złocistego spaniela, który zwinął się w kłębuszek w nogach łóżka. Cofnęła się o krok. Hamlet był na ogół przyjazny i pełen uroku, chyba że leżał na łóżku swojej pani: wtedy łagodny pupilek zmieniał się w najwierniejszego psa obronnego. Ciotka Beatrice przed kilkoma dniami przewróciła się i potłukła w sposób zupełnie okropny; zaczynała już dochodzić do siebie, ale każdy gwałtowny ruch był dla niej nieznośnie bolesny. Widok siostry ojca w tak opłakanym stanie bardzo smucił Millicent. - Och, ciociu Beatrice, nie chcę cioci za bardzo męczyć. Ale czy nie rozumie ciocia, że próbuję zwrócić jej uwagę, dlaczego w żaden sposób nie zdołam spełnić cioci prośby? Właśnie dowiodłam, że nie mam pojęcia, jak należy pisać kronikę towarzyską. W tym miejscu Millicent mogłaby po raz kolejny dorzucić, że nie uważa za stosowne się czegoś takiego uczyć po tragicznych doświadczeniach, jakie jej matka miała z brukowymi pismami. Próbowała to szczerze wyjaśnić od razu, jak tylko przyjechała poprzedniego dnia rano do Londynu i dowiedziała się, dlaczego ciotka posłała po nią do Nottinghamshire. Ale odwoływanie się do prawdy dało jeden jedyny rezultat: ciotka się rozpłakała i zaczęła się domagać, by podać jej lekarstwa. Millicent nie potrafiła zdobyć się na to, by ponownie wyprowadzać z równowagi tę tak bardzo poszkodowaną na zdrowiu damę. Ciotka panny Blair, Beatrice Talbot, znana była swoim przyjaciołom i elicie towarzyskiej jako lady Beatrice; i nikt z tysięcy czytelników „The Daily Reader" nie orientował się, że jest ona również lordem Truefittem, osławionym redaktorem rubryki towarzyskiej w tejże gazecie. Beatrice poprawiła się na poduszkach i znowu jęknęła. Jej szczupła twarz o kształcie serca wykrzywiła się w bólu. Usta i broda były po jednej stronie straszliwie przebarwione i opuch- nięte. Biedaczka potknęła się o swego długouchego psa i upadła, a przy tym boleśnie potłukła sobie nogę, złamała jedną rękę i na dodatek posiniaczyła się i poobijała na całym ciele. Mogła sama jeść, ale do większych wysiłków raczej nie była zdolna. Po tej katastrofie służące błagały swoją panią, by oddała Hamleta, żeby tak okropny upadek nie mógł się już powtórzyć. Beatrice nie chciała jednak o tym słyszeć i kazała im wszystkim wstydzić się za samą sugestię, by porzuciła ukochanego pupila. Emery, dorodna, silnie zbudowana pokojówka Beatrice, weszła do pokoju, niosąc na srebrnej tacce małą filiżankę. Była jedyną osobą, którą Hamlet dopuszczał do łóżka swojej pani. -Och, jak dobrze - szepnęła z wdzięcznością Beatrice i powoli zamrugała opuchniętymi powiekami. - W końcu coś na uśmierzenie bólu. Myślałam, że już nigdy nie przyjdzie pora na zażycie następnej porcji tego paskudztwa. Pokojówka wsypała do filiżanki herbaty łyżeczkę wzmacniającego proszku, zamieszała i pomogła jaśnie pani się napić, a potem wycofała się na drugi koniec pokoju. Emery idealnie nadawała się na opiekunkę ciotki. Mówiła łagodnym głosem i uważała, by nie potrącić łóżka ani swojej chlebodawczyni. -Musisz to dla mnie zrobić, kochanieńka - szepnęła Beatrice. Tonem głosu i wyrazem twarzy odwoływała się do czułej strony charakteru Millicent. - ciężkim sercem powtarzam to, co już mówiłam, ale nie mam innego wyjścia. Utrzymuję się dzięki pieniądzom, które płacą mi za pisanie tej rubryki. Bez nich znalazłabym się w przytułku dla ubogich, zanim stanęłabym z powrotem na nogi. -Lord Bellecourte nie dopuściłby do tego. -Dopuściłby, dopuścił! - wymamrotała Beatrice. - Jest co prawda moim bratankiem i twoim przyrodnim bratem, ale kiedy chodzi o finanse, hoduje w kieszeni dorodnego węża. -Zastępowanie cioci nie budzi mojego entuzjazmu i ciocia wie, dlaczego. -Tak, tak, ale musisz tę swoją niechęć zwalczyć. - Lady Beatrice powachlowała się znowu. - Poza tym cała sprawa nie potrwa długo. Tylko do chwili, kiedy będę już mogła sama chodzić i osobiście brać udział w przyjęciach. Nie wymagam od ciebie niczego trudnego, naprawdę. Będziesz przecież miała we mnie oparcie, a moi wieloletni przyjaciele, hrabiostwo Heathecoute, ułatwią ci zadanie. Nasza trójka obraca się w towarzystwie już tak długo, że wspólnie znamy wszystkich liczących się w mieście ludzi. Załatwiliśmy dla ciebie karnet do Almacka oraz zaproszenia, będziesz więc mogła uczestniczyć we wszystkich najlepszych przyjęciach tego sezonu. -Ciociu Beatrice, jeżeli lord i lady Heathecoute są tak bliskimi przyjaciółmi cioci, czemu oni nie mogą za ciocię pisać tej rubryki? Lady Beatrice przewróciła podpuchniętymi oczami i ciężko westchnęła. -Och, wicehrabina o niczym innym nie marzy. Uwielbia plotki. Ale obawiam się, że gdybym pozwoliła jej się tą pracą zająć, nie miałabym szans, by moje zajęcie odzyskać. Sugero wała ostatnio, że może czas już, bym przekazała jej tę rubry kę. Jest ode mnie nieco młodsza, rozumiesz. Ale ja nie tylko lubię to, co robię. Niezbędne są mi też dochody z pisania. Millicent poczuła, że jej determinacja zaczyna słabnąć. Pisać do kroniki towarzyskiej? A może po tylu latach spędzonych na wsi, gdzie nic się nie działo, potraktować to jak coś w rodzaju przygody? Otrząsnęła się z natrętnych myśli i próbowała podbudować swoją argumentację słowami: -Ale my z mamą sądziłyśmy, że do Londynu jadę po to, by zostać towarzyszką cioci i pomagać jej podczas rekonwalescencji po wypadku. -Dobry Boże. Co za bzdury. A cóż ty mogłabyś dla mnie zrobić? Jest w domu Emery i Phillips, ma więc kto zadbać o moje potrzeby cielesne. Natomiast ty masz być moimi ocza- mi i uszami. Tobie, kochanieńka, przypadło najważniejsze zadanie. Nie wolno ci dopuścić, bym trafiła do przytułku. -Ale brukowce? - wyszeptała Millicent bardziej do siebie niż do ciotki. Potrząsnęła głową, zastanawiając się, czy udałoby się to jakoś wytłumaczyć matce, gdyby się przypadkiem dowiedziała. - Nigdy mi nawet nie zaświtało, że pisuje ciocia „ciekawostki-błahostki" albo że chciałaby ciocia zaangażować do tego zajęcia mnie. -Nie określaj mojej działalności tak pogardliwie, Millicent. Dobre nieba, ktoś musi to robić, i to ktoś akceptowany przez śmietankę towarzyską. Uwierz mi na słowo, gdyby elity nie chciały czytać plotek, gazety by ich nie drukowały. - Beatrice spojrzała za Millicent w kierunku pokojówki. -Emery, bądź tak dobra i poproś wicehrabiego i jego małżonkę, by do nas dołączyli. -Och, ciociu Beatrice, nie chciałam okazać braku poszanowania dla cioci ani dla tego, czym ciocia się zajmuje. -Tak naprawdę sprawa sprowadza się do podania kilku faktów i przedstawienia ich w takiej formie, by robiły wrażenie dużo bardziej fascynujących, niż są. -Faktów? A ja myślałam, że większość tekstów opiera się na pogłoskach i domysłach. -No cóż, może czasami tak się zdarza, ^ale dość o tym. Pamiętaj, że najważniejszą sprawą jest zachowanie tego, czym się zajmujesz, w tajemnicy. Nikt nie może nawet podejrzewać, że przysłuchujesz się jego rozmowie. - Powieki ciotki napuchły tak, że oczy przypominały szparki. Przyjrzała się przez te szparki sukni Millicent, jej twarzy i włosom i powoli pokręciła głową. - Dobre nieba, jesteś stanowczo za piękna. Wszyscy kawalerowie będą z tobą chcieli tańczyć. Musimy coś z tym zrobić. Millicent spojrzała na własną suknię. Ojciec przed śmiercią dobrze je z matką zaopatrzył pod względem finansowym i dwa razy do roku zamawiały nowe stroje, które nadawały się na imprezy towarzyskie w hrabstwie Nottinghamshire. Suknia, którą miała na sobie, należała do najmodniejszych; do twarzy jej było w tym prostym fasonie z wysokim stanem. Przybranie głowy zostało starannie dobrane, by podkreślać złote włosy i jasnobrązowe oczy młodej damy. Beatrice już wcześniej zwróciła bratanicy uwagę, że nie może rzucać się w oczy na przyjęciach. -Nie wolno ci być ani tak ładną, żeby młodzi kawalerowie starali się o twoje względy, ani tak nieatrakcyjną, by to zauważono i mówiono, że siejesz rutkę. -Co powinnam zrobić? - zapytała Millicent, nie chcąc już dłużej drażnić ciotki. -Wiem już, co. Rzuć okiem na biureczko, leżą tam moje okulary. Millicent wyprostowała się, a oczy rozszerzyły się jej buntowniczo. -Nie, ciociu Beatrice, tego już za wiele. Nie potrzebuję okularów. -Oczywiście, że ich nie potrzebujesz, ale dzięki nim młodzieńcy nie będą może jeden przez drugiego prosili cię do tańca ani przychodzili tu z wizytą. Schowaj je do torebki i załóż, jak dojedziesz na miejsce. Te przyjęcia są naprawdę cudowne i nie widzę żadnego powodu, byś się nie miała w ich trakcie dobrze bawić, ale pamiętaj, że idziesz tam po to, by zbierać informacje. A nie po to, by na krok nie odstępowali cię wielbiciele. No i przygładź sobie włosy, odgarnij te śliczne loczki z twarzy, kochanieńka. Musisz postarać się wyglądać na nieco brzydszą. Milllicent przygładziła szczotką włosy i dopiero w tej chwili pogodziła się z faktem, że nie wykręci się od tego, o co prosi ją ciotka. Wzięła okulary i wetknęła je do koronkowej, ściąganej na sznureczek torebki, chociaż nie planowała ich użyć. -Ależ zachwyciłabyś wszystkich kawalerów, gdybyś mog ła wystąpić podczas sezonu jako debiutantka - powiedziała z dumą Beatrice. - Byłabyś diamentem pierwszej wody. - Dziękuję cioci. Przez moment niewiele brakowało, by Millicent zaczerwieniła się na tę spontaniczną pochwałę, ale szybko przypomniała sobie, że jest na to stanowczo zbyt rozsądna. Potrząsnęła natomiast z niedowierzaniem głową. Czy naprawdę zajmie się czymś takim dla lady Beatrice? Z pewnością udałoby się jakoś od tego wymigać. Nie wolno jej zapominać o matce i o tym, co matka przed laty przeszła. Millicent była jedynym dzieckiem, jakie urodziło się będącemu w podeszłym wieku hrabiemu Bellecourte i jego młodziutkiej żonie, Dorothy. Owdowiały hrabia miał już dorosłego syna i dwie zamężne córki, kiedy żenił się z Dorothy na prośbę jej ojca, a swego wieloletniego przyjaciela. Poślubił ją po tym, jak reputacja Dorothy została zrujnowana w Londynie przez towarzyski skandal. Kiedy Millicent miała dwanaście lat, ojciec nagle umarł, a matka została dobrze sytuowaną wdową i w zadowalającym stopniu mogła zaspokajać potrzeby swoje i córki. Była troskliwą matką i dopilnowała, by Millicent została wykształcona tak, jak na córkę hrabiego przystało. Dała jej wszystko, poza sezonem w Londynie. Dorothy spodziewała się, że córka wyjdzie za mąż za miejscowego pastora albo innego dżentelmena o odpowiedniej pozycji i majątku. Ku jej wielkiemu zmartwieniu Millicent w wieku dwudziestu lat odrzuciła już trzy propozycje małżeństwa. Minęło dwadzieścia jeden lat, od kiedy skompromitowana Dorothy opuściła Londyn, przysięgając, że nigdy tam nie wróci. Kiedy nadeszła rozpaczliwa prośba Beatrice, nie miała ochoty pozwolić córce na wyjazd do stolicy, ale ponieważ zawsze lubiła siostrę swego męża, przyznała, że podczas rekonwalescencji Millicent będzie idealną towarzyszką dla Beatrice. Millicent wiedziała, dlaczego matka tak bardzo nie chciała jej puścić do Londynu, ale przekonana była, że rodziciel- ka nie ma czym się martwić. Nie zamierzała zakochiwać się w żadnym łajdaku i rujnować sobie reputacji. -Nie wyobrażam sobie, żebym mogła przysłuchiwać się rozmowom, a potem wracać do domu i o nich pisać. -Och, na bramy niebios, Millicent, nie bądź taka purytań-ska. W całym mieście nie znajdziesz jednego człowieka, który by nie kochał rubryki lorda Truefitta. Codziennie wszyscy z niecierpliwością czekają, aż ukaże się kronika towarzyska, żeby mogli przeczytać sobie, co mówi się o przyjęciach dnia wczorajszego i gościach, którzy brali w nich udział. Millicent zjeżyła się na tak mało subtelne nastawienie ciotki. -Dokładnie takie plotki zmusiły moją matkę do wyjazdu z Londynu. -Och, bzdury. To było całe lata temu, a i tak nic lepszego nie mogło jej się przytrafić. Zgodnie z ostatnimi pogłoskami, jakie obiły mi się o uszy, mężczyzna, z którym ją przyłapano w ogrodzie, z nikim się nie ożenił. Chodziło mu o konkietę, a nie ożenek, a twoja matka była na tyle niemądra, że wierzyła we wszystkie jego kłamstwa. Ale dzięki temu skandalowi wyszła za mojego kochanego świętej pamięci brata i jeżeli sądzić po tym, co widziałam, była bardzo szczęśliwa. - Tu Beatrice lekko uśmiechnęła się napuchniętymi wargami. Millicent przytaknęła, wiedziała bowiem, że rodzice byli sobie oddani; niemniej matka zapłaciła straszliwą cenę za dobre życie, które wiodła ze swoim mężem. -A już najlepsze jest to, kochanieńka, że urodziłaś im się ty. Brat często pisał do mnie, jaką byłaś dla niego radością i pociechą. -Mój ojciec był wspaniałym dżentelmenem, ale nie jestem pewna, czy późniejsze życie mogło zrekompensować matce wszystkie upokorzenia, jakie musiała znieść, kiedy jaśniepań-stwo okrzyknęli ją wyrzutkiem i zaczęli unikać. -To prawda, moja droga. - Beatrice skrzywiła się z bólu. -Twoja matka wdała się w kompromitujący, chociaż, o ile wiem, nieskonsumowany związek z dżentelmenem, który później nie zgodził się z nią ożenić. W takich sprawach elity towarzyskie są bezlitosne. Ale przekonana jestem, że gdyby twój ojciec żył, to pragnąłby, byś pomogła mi w potrzebie. Millicent popatrzyła na leżącą na łóżku bezradną damę. Ciotka Beatrice trafiła wreszcie na jej czuły punkt. Panna Blair zawsze ubóstwiała ojca. Czy spełniając prośbę ciotki, odda hołd jego pamięci? Nie była panną nieśmiałą ani płochliwą. Wiedziała, że poradzi sobie z tym zajęciem, tyle że nie podobało jej się, iż będzie musiała przy tym oszukiwać ludzi. -Posłuchaj, zanim mnie te moje lekarstwa uśpią, chciała bym, byśmy raz jeszcze powtórzyły, kogo najprawdopodob niej spotkasz i usłyszysz dziś wieczorem. Zacznij od początku. Millicent poddała się losowi i wyrecytowała: -Lord i lady Heathecoute będą się mną opiekowali i mnie przedstawią. Mam powoli obejść dookoła salę, przysłuchiwać się wszystkim rozmowom i notować sobie w pamięci to, co usłyszę. Jeżeli jakiś dżentelmen poprosi mnie do tańca, mam jego zaproszenie przyjąć, ale nie okazywać nadmiernego entuzjazmu ani nie zachęcać go, by poprosił mnie jeszcze raz lub złożył popołudniową wizytę. -Dobrze. A teraz nazwiska osób, które nas szczególnie interesują? -Znakomite młode damy to panna Bardwell, panna Donaldson i panna Pennington. Wdowy to lady Hatfield i hrabina Falkland. Ciotka Beatrice usiłowała się ponownie uśmiechnąć, ale uniemożliwi! jej to spuchnięty podbródek i przecięta warga. -Doskonale. Szybko się uczysz. Wiedziałam, że dobrze robię, kiedy po ciebie posłałam. Powinnam była zrobić to o dwa dni wcześniej. A teraz: kto należy do Okropnej Trójki? -Chandler Prestwick, hrabia Dunraven; Andrew Terwillger, hrabia Dugdale; oraz John Wickenham-Thickenham-Fines, hrabia Chatwin. To nierozłączni przyjaciele od czasów oksfordzkich. -Wspaniałe. Śmietance towarzyskiej nigdy nie dość płotek o tych trzech kawalerach. Oprócz nich jest oczywiście jeszcze wielu innych, ale żaden nie ma większego wzięcia. Takie to na dodatek niezwykłe. Cała trójka straciła ojców i odziedziczyła tytuły hrabiowskie w młodym wieku. Może dlatego takie z nich rozkoszne szelmy i tak łatwo o nich plotkować. - Powieki zaczęły jej opadać. - Mam nadzieję, że Emery się pospieszy. Zaczynam być senna po tych lekarstwach, a muszę cię przedstawić. -Czy nie chciałaby ciocia, żebym jej poprawiła poduszki? -Millicent już wyciągała w ich kierunku rękę, ale Hamlet gwałtownie i ostrzegawczo podniósł głowę, więc się cofnęła. -Nie, kochanieńka. Przekonałam się, że najlepiej jest się w ogóle nie ruszać. Och, i pamiętaj jeszcze, że godne uwagi jest wszystko, co usłyszysz o Szalonym Pańskim Złodzieju. Każda wiadomość o tym przestępcy jest niesłychanie podniecająca dla śmietanki towarzyskiej i w ogóle całego Londynu. Dwa dni temu ten złodziej okradł rezydencję lorda Dunravena. - Próbowała się uśmiechnąć. - Jestem pewna, że musiało to mocno zirytować jego lordowską mość. Dowiedz się koniecznie czegoś na ten temat, żebyśmy mogły napomknąć o tym w rubryce. Niechże ta Emery przyjdzie wreszcie z... o, już są. Hamlet podniósł się na krótkie, kudłate łapy i się roz-szczekał, a Millicent patrzyła, jak wicehrabiostwo wchodzą do pokoju. -Przestań robić tyle zamieszania, Hamlet - zagruchała ciotka do pieska. - Bądź grzeczniejszy. Zachowujesz się tak, jakbyś nigdy wcześniej nie widział wicehrabiego ani jego małżonki. - Spaniel podreptał po łóżku i zbliżył się do zdro wej ręki Beatrice. Ciotka poklepała go czułe po łebku, a on zwinął się przy niej w kłębuszek. Lord i lady Heathecoute podeszli od razu do łóżka lady Beatrice, przystanęli w nogach, nie próbując się bardziej zbli- żyć, i pozdrowili ją serdecznie. Było oczywiste, że wiedzą, jak opiekuńczo zachowuje się Hamlet w stosunku do swojej pani. Wicehrabia był wysoki i tykowaty, ale znakomicie ubrany. Jego siwiejące już kępki włosów były mocno przerzedzone i zgodnie z modą przycięte krótko. Brodę tak bardzo zadzierał, a krawat miał zawiązany tak wysoko, że Millicent przekonana była, iż nieustannie musi sobie forsować plecy. Z zaskoczeniem stwierdziła, że żona dorównuje mu wzrostem. Niewiele kobiet mogło pochwalić się taką wysokością czy obwodem. Określenie wicehrabiny jako pulchnej wydawało się stanowczo zbyt powściągliwe. Jej zaokrąglona twarz była co prawda płaska, ale ładna; okalały ją wdzięcznie szeregi ciasno skręconych, ciemnych loków. Miała na sobie zieloną suknię z wysokim stanem, która zręcznie maskowała masywną figurę i dobrze się na jej potężnej postaci układała. -Pozwolę sobie przedstawić wicehrabiego Heathecoute. Millicent dygnęła, kiedy wicehrabia odwrócił się w jej kie runku. -Bardzo mi miło, panie wicehrabio. -Cieszę się ogromnie z poznania pani. - Jego odpowiedź była równie sztywna jak poza. -Oraz lady Heathecoute, która od kilku miesięcy jest moją drogą przyjaciółką - dodała Beatrice. Millicent ponownie dygnęła. -Jak się pani miewa, pani wicehrabino? -Wspaniale, moja droga. Bardzo wspaniale. - Wicehrabi-na głos miała donośny i gardłowy. Jej szeroko rozstawione brązowe oczy popatrzyły bacznie na Millicent. - Powiedziałabym, że w sukni, którą pani wybrała na dzisiejszy wieczór, jest pani bardzo do twarzy. Ten delikatny haft wokół obrąbka nadaje jej dokładnie taką nutkę elegancji, jak trzeba. Nie jest na tyle wymyślna, by zwracała uwagę, ale z pewnością adekwatna, tak że będzie pani na miejscu w towarzystwie. - Popatrzyła znowu na lady Beatrice. - Panna Blair świetnie nadaje się dla pani potrzeb. -Cieszę się, że ją pani pochwala, i czuję się głęboko zo bowiązana, że zrobi to pani dla mnie i się nią zaopiekuje. Lady Heathecoute obejrzała się na męża i powiedziała: -Zajmiemy się nią bardzo starannie, prawda, milordzie? -W rzeczy samej. - Mówiąc do Beatrice, wicehrabia poruszał jasnozielonymi oczami i opuszczał wzrok, ale karku nie zginał. Nawet kiedy się uśmiechał, jego twarz robiła wrażenie ściągniętej. - A pani pozostaje tylko zająć się wypoczywaniem i wracaniem do zdrowia. -Jestem pewna, że wasze stosunki dobrze się ułożą. Mil-licent ma tak miłe usposobienie, że na pewno państwa nie zmęczy. - Beatrice zwróciła znużone oczy na bratanicę. - Wi-cehrabiostwo przedstawią cię wszystkim odpowiednim osobom. Nie obawiaj się, będą przez cały wieczór w pobliżu, by służyć ci pomocą. -Dziękuję cioci. Na pewno wszystko się uda. - Millicent cieszyła się, że jej głos brzmi mocno i pewnie, chociaż sama czuła się wręcz przeciwnie. -Wspaniale. I pamiętaj, kochanieńka, że młode damy lubią sobie poplotkować w gotowalni, kiedy sądzą, że nikogo nie ma w pobliżu, oraz przy stole, przy kolacji. Nie wolno ci dopuścić, by jakiś dżentelmen się w tobie rozkochał. Mam nadzieję, że to wszystko jest dla ciebie jasne? -Tak, ciociu Beatrice. -Dobrze. A teraz idź na te przyjęcia, a ja się prześpię, a potem, jak wrócisz, pomogę ci napisać tekst do rubryki. Millicent wyszła z pokoju za Heathecoute'ami, a schodząc z piętra, czuła, jak narasta w niej niespodziewane podniecenie. Usiłowała je przytłumić, ale okazało się to niemożliwe. Zawsze chciała wziąć udział w jakimś przyjęciu dla wyższych sfer w Londynie. Tylko że nigdy jej się nawet nie śniło, że weźmie w nim udział jako autorka kroniki towarzyskiej. Postanowiła, że nie będzie traktowała tego, co ma robić, jak szpiegowania ludzi i wdzierania się w ich prywatne życie. Nie będzie się zastanawiała, co poczuje matka, jeżeli kiedykolwiek dowie się, że Millicent uczestniczyła w takim przedsięwzięciu. Zamierzała potraktować swoje zajęcie tak, jakby podawała informacje ogólne dla „The Daily Reader". Znajdzie jakiś sposób, by treść tej rubryki podnosiła na duchu i nigdy nie była negatywna, jeżeli tylko będzie miała coś do powiedzenia o jej końcowym kształcie. Kiedy przekraczała próg domu, przyszedł jej do głowy pomysł, który wydawał się świetny. Dołączy do rubryki lorda Truefitta króciutkie cytaty z Szekspira. Wszyscy kochają tego mistrza opowieści. Powinny one nadać nowy wymiar „Codziennej rubryce towarzyskiej". „... nieufność skromna, zdaniem świata, jest mądrych lampą..." - wystarczy zapytać któregokolwiek z policjantów. Nikt nie uniknie indagacji, kiedy tropią Szalonego Pańskiego Złodzieja. W swoim niepohamowanym pędzie, by złapać tego nieuchwytnego rabusia, przesłuchują książąt, hrabiów i markizów jak pospolitych rzezimieszków. Lord Truefitt Codzienna rubryka towarzyska Był już późny wieczór i w wielkiej sali panował nie tylko tłok, ale na dodatek gorąco i duchota, tylu ludzi rozmawiało w grupkach, śmiało się głośno i szeptem powierzało sobie sekrety. Mieszkając w Nottinghamshire, panna Blair uczestniczyła w wielu przyjęciach, ale nigdy jeszcze w tak wspaniałym jak to. Wystawność miejskiej rezydencji, strojnej w kryształowe żyrandole, złocone stiuki i rzeźbione gzymsy, była imponująca. Liczne kandelabry rzucały złociste smugi światła na eleganckie schody. Millicent aż dech zapierało, tak wytwornie przybrane i ozdobione były barwne stroje gości. W życiu nie widziała tylu na raz koronek, tylu piór i takich wielkich klejnotów. Stół aż uginał się od przygotowanych do uczty potraw. Na przepięknie rozmieszczonych srebrnych półmiskach i talerzach piętrzyły się ryby, jagnięcina, drób, jarzyny oraz owoce we wszystkich kolorach i z wszystkich pór roku. Poncz i szampan lały się strumieniami. A więc to tak żyje londyńska śmietanka towarzyska? Przyglądała się temu z przejęciem i podziwem. Pierwsze dwie godziny minęły szybko. Heathecoute'owie byli naprawdę cudowni i dopilnowali, by została przedstawiona odpowiednim osobom na soiree. Niektóre z poznanych dam przyglądały jej się z rezerwą, podczas gdy inne okazały się całkiem serdeczne i przyjazne. Przedstawiono ją pięciu młodym panom i wszyscy oni natychmiast poprosili, by wpisała ich do swego karnetu. Już tańczyła z trzema z nich. Zgodnie z obietnicą lady Heathecoute nie spuszczała swojej podopiecznej z oka, chyba że podczas tańca. Ale nawet wtedy Millicent nie miała wątpliwości, że wicehrabina ją obserwuje. Przez cały wieczór była czarująca i dziewczyna zaczęła się zastanawiać, czy aby ciotka Beatrice nie myli się, że lady Heathecoute chce przejąć pisanie „ciekawostek-błaho-stek". Nie zauważyła u wicehrabiny ani odrobiny zazdrości. Za to aż się w głowie jej kręciło od tych wszystkich ludzi, których zobaczyła i poznała. W żaden sposób nie zdoła do powrotu do domu utrzymać w pamięci takiego mnóstwa usłyszanych nazwisk i tytułów. Będzie musiała zrobić sobie notatki. Ale żeby je zrobić, musi mieć kilka chwil dla siebie na osobności. Przypomniała sobie, że widziała jakiś wąski korytarzyk, na który chyba nie zwracali uwagi goście, którzy w drodze na kolację mijali salę balową. Uznała, że na kilka minut może stanowić on idealną kryjówkę. Szybko odszukała drzwi i pospiesznie przeszła korytarzem, który słabo oświetlały przykręcone do ścian kinkiety. Pod każdą ze ścian stały skrzynie, krzesła i stoły tak blisko siebie, że jedna osoba z trudem mogła przecisnąć się korytarzem. Zatęchły zapach kurzu, wosku i spalonej oliwy łaskotał ją w nos. Bez wątpienia przestawiono do tego korytarzyka meble, żeby zrobić miejsce dla gości. Minęła połowę długości korytarza i zaraz potem zobaczyła duży, porcelanowy wazon z pokrywką, ustawiony obok wysokiego mosiężnego świecznika. Nie zwlekając, ukryła się między jednym a drugim. Na szczęście dzięki temu stała niemal bezpośrednio pod światłem. Pospiesznie odwiązała wstążeczkę przy karnecie i zdjęła go z nadgarstka. Potem odwróciła karnet i skracając w miarę możliwości słowa, zaczęła jak najlapidarniej notować przyczepionym do wstążeczki ołówkiem. Lady H. ma na oku lorda Greenfielda. Lord Dugdale chyba żenić się ten sezon. Panna B-well wyjdzie za Okropną Trójkę, obojętne którego. Panna Chipping zła związek umówiony przez ojca, lepiej uciec niż wyjść za starszawego hrabiego. Na kartkę padł jakiś cień. Pochłonięta pisaniem Millicent nie zwróciła na to uwagi i przesunęła się znowu w pasmo bladożółtego światła. Nie minęła chwila, a światło znowu coś zasłoniło. Zbyt zaabsorbowana, by sprawdzić, dlaczego płomień przygasa, odwróciła się znowu tam, gdzie było jasno. Kiedy karnet pociemniał po raz trzeci, zainteresowała się wreszcie tym zjawiskiem i poirytowana podniosła wzrok. W pierwszej chwili spojrzenie jej skierowało się na śnieżnobiały trójkąt świeżej koszuli, obramowany kremową, brokatową kamizelką oraz czarnym wieczorowym surdutem i zwieńczony doskonale zawiązanym krawatem. Okrywały one czyjś szeroki tors i proste ramiona. Kosztowny materiał i wspaniały krój stroju pozwalały się domyślać, że stojący przed nią dżentelmen jest nie byle kim. To by było tyle jeśli chodzi o przekonanie, że udało mi się schować między meblami. Wzrok Millicent powoli przesunął się w górę, minął silnie zarysowaną, gładko wygoloną brodę i przesunął się po nieco kanciastej linii szczęki na wargi, które były tak męskie i znajdowały się w tak niewielkiej odległości od jej ust, że serce w niej najpierw zamarło, a potem zaczęło uderzać szybciej. Wstrzymała na moment oddech, a potem powędrowała spojrzeniem wyżej, na wąski garbek nosa i wyraźnie zarysowane kości policzkowe. W końcu popatrzyła mu w oczy, tak niebieskie, że zapragnęła zatopić się w nich. Miała przed sobą mężczyznę o idealnej posturze i w nieskazitelnym stroju. Nieznajomy nie protestował, kiedy mu się bacznie przyglądała. A przyglądała się, nie czując zażenowania ani wstydu. Gęste ciemnoblond włosy, nieco dłuższe na karku, nad uszami przycięte były krótko. Wyglądał wspaniale i chociaż nie odezwał się jeszcze słowem, emanowało z niego poczucie siły, uprzywilejowania i zamożności. Zaostrzony koniuszek grafitu złamał się pod naciskiem palców Millicent. Wargi nieznajomego rozciągnęły się w szerokim, znaczącym uśmiechu, który zaintrygował Millicent tak, że oczu nie mogła od niego oderwać. Gdzieś w podbrzuszu coś jej się rozedrgało, dygocąc popełzło w górę w stronę piersi, ociągało się tam przez chwilę, a potem podeszło do gardła, które się natychmiast skurczyło. Była całkiem pewna, że nigdy jeszcze czegoś takiego nie doznała. Nieznajomy przyglądał się jej, a chociaż nie padło między nimi ani jedno słowo, odgadywała, że świadom jest nie tylko tego, iż zaskoczył ją swoją obecnością, ale i tego, że wydaje się jej pociągający. Jego pięknie zarysowane wargi wygięły się w pełnym uroku, szelmowskim uśmiechu, a spojrzenie przesunęło się w dół, przemknęło po piersiach Millicent do jej talii, a potem wróciło do twarzy. Spojrzenia ich zwarły się. Tuż obok niej, tak blisko, że mogłaby go dotknąć, gdyby wyciągnęła rękę, stal dżentelmen, który na pewno do nieśmiałych nie należał. W wąskim korytarzyku zrobiło się nagle dużo cieplej. Millicent głęboko zaczerpnęła powietrza. Musi otrząsnąć się z niepokojącego wrażenia, jakie zrobił na niej ten mężczyzna. Pociągała ją pewność i swoboda, z jaką jej się przy- glądał. Dokładnie przed taką właśnie reakcją przestrzegała ją ciotka. Nie wolno poddawać się silnemu urokowi nieznajomego, trzeba zachowywać się w stosunku do niego z taką samą obojętnością, jak wobec innych dżentelmenów, których poznała tego wieczoru. Poczuła się spokojniejsza i bardziej opanowana i pewnym głosem zapytała: -Czy mogę w czymś panu pomóc, sir? -Proszę o wybaczenie. - Skłonił się przed nią lekko. -Przechodziłem przed chwilą w pobliżu i zauważyłem, że pani tu stoi. Chciałem się upewnić, że nic pani nie jest. Millicent nie bardzo wiedziała, co powiedzieć, chociaż zwykle bywała przecież taka rozsądna. Spojrzała nieznajomemu w oczy i po całym jej ciele rozlało się pełne podniecenia mrowienie. Zerknęła na jego wargi i poczuła, że ma ochotę czu-beczkami palców obrysować ich piękny kształt. Popatrzyła na tors i zapragnęła dowiedzieć się, jakby to było, gdyby przycisnęła łagodnie policzek do kosztownego materiału rękawa i mogła cieszyć się ciepłem i mocą ramienia tego dżentelmena. Odrzuciła jednak te niesforne myśli i unosząc wyniośle głowę, rzekła: -Mam się zupełnie dobrze, dziękuję panu. -Czy pani się zgubiła? -Oczywiście, że nie, sir. Wiem dokładnie, gdzie jestem. -A czy często chowa się pani w takich ustronnym miejscach, kiedy jest pani gościem na przyjęciu? Millicent obrzuciła spojrzeniem ciasny zakątek, w którym się znajdowali, i uświadomiła sobie wyraziście, jak niewiele jest tam miejsca i jak blisko nieznajomy stoi. Niezbyt dobrze, że znalazła się w takiej sytuacji już podczas pierwszego soiree. -Podejrzewam, że nie częściej niż panu się zdarza obok takich ustronnych miejsc przechodzić, sir. W oczach nieznajomego błysnęło pełne rozbawienia światełko. Z aprobatą pokiwał głową na jej odpowiedź. -Czy mogę ośmielić się zapytać, co właściwie robi pani w tej części domu? -Och, robię notatki - odrzekła i natychmiast uświadomiła sobie, że powinna była powiedzieć coś zupełnie innego. Dlaczego bezmyślnie wyrwały jej się te właśnie słowa? -Chciałam powiedzieć, że piszę podziękowania - dodała w ramach wyjaśnień, ale już było za późno. Nieznajomy bacznie przyglądał się przez chwilę jej twarzy, a potem opuścił wzrok na karnet i ołówek, który trzymała w okrytych rękawiczkami dłoniach. Usta mu się na wpół skrzywiły, na wpół uśmiechnęły. -Czy to jakaś nowa moda? Pisuje się teraz podziękowa nia na odwrocie karnetów? Nie pomagał jej ani trochę. -Och, nie. Chociaż rzeczywiście musi na to wyglądać. Ale widzi pan, chodzi mi o to, że notuję sobie, co chciałabym tam zamieścić, kiedy je będę pisała. Nie zdążyłam dzisiaj ze wszystkimi podziękowaniami i starałam się to teraz nadrobić. Przerwała, bo uświadomiła sobie, że tylko pogarsza sytuację. Zwykle, wypowiadając się, nie paplała bez sensu, nie plątała się ani nie jąkała bez ładu i składu, ale ten człowiek doprowadził do tego, że zachowywała się jak jakiś przynapity głuptas. Spuściła oczy na złamany grafit i zastanawiała się, skąd weźmie drugi ołówek. Nazwiska, które podała jej lady Beatrice, mieszały jej się z nazwiskami ludzi, których poznała na przyjęciu. Bez notatek nie na wiele się ciotce przyda. Zauważyła, że nieznajomy również utkwił wzrok w jej karnecie i złamanym ołówku. Anieli niebiescy! Rozsunęła wiązadła wykwintnej koronkowej torebeczki, która zwisała jej z przegubu, wsunęła karnet oraz ołówek do środka, gdzie już spoczywały niewykorzystane okulary, i dopiero potem znowu się odezwała. Nie była pewna, czy uda jej się jakoś przekonać go, że nie jest idiotką, ale musi spróbować. -Coś mi się zdaje, że tak bardzo mnie pan zaskoczył, iż nie byłam w stanie myśleć jasno. -Nie było to moim zamiarem. -Ależ rozumiem. Pozwoli pan jednak, że mu wyjaśnię. Notowałam pomysły na podziękowania, które napiszę jutro, kiedy będę dysponowała odpowiednim papierem, piórem i atramentem. - To zabrzmiało lepiej. Nieznajomy sięgnął do kieszeni surduta i podał jej króciutki ołówek. Millicent odchrząknęła i zaprotestowała: -Och, nie, nie mogę pozbawiać pana przyrządu do pisania. -Musi pani pozwolić, bym to zrobił. W końcu to moja wina, że pani złamała grafit. -Dlaczego ma to być pana wina? -Zaskoczyłem panią. -Tak, oczywiście. Ale dziękuję, nie będzie mi już potrzebny. Jak pan widzi, skończyłam pisać i schowałam notatki. Nieznajomy nadal podawał jej ołówek. Co gorsza, nadal uśmiechał się znacząco. Powinno ją to było zirytować, ale tylko zaintrygowało. Dobre nieba, czy to możliwe, by wiedział, że oczarował ją bez reszty? Usiłowała cofnąć się o krok, ale tylko oparła się o ścianę. -Nalegam - rzekł ponownie nieznajomy. Millicent wiedziała, że musi dołożyć starań, by jak najszybciej sobie stamtąd poszedł, więc nie podnosząc głosu, po-wiedziała: -W porządku. Dziękuję panu. Kiedy brała ołówek, nieznajomy bezczelnie pogładził palcami wnętrze jej dłoni. Chociaż miała na sobie rękawiczki, cała wewnątrz aż zadygotała na to dotknięcie. Oddech uwiązł jej w gardle. Nie było to niewinne, niezamierzone muśnięcie. Tak je zaaranżował, by nie miała wątpliwości, że postąpił z rozmysłem i zuchwałością, że nie był to przypadek. Jako dobrze ułożona młoda panna Millicent mogła zrobić tylko jedno. Udała, że nie zauważa, iż dłonie ich się zetknęły, rozstrzygając wątpliwości na jego korzyść. Była jednak szczerze wdzięczna za ołówek, który umożliwi jej sporządzanie dalszych notatek. Chociaż nieznajomy nigdy nie miał się o tym dowiedzieć. Gorąco pragnęła zmienić temat, więc odezwała się pospiesznie: -Podałam już panu doskonale rozsądne wyjaśnienie mo jej obecności w tym korytarzu, ale proszę powiedzieć mi, co pana sprowadza do tak odosobnionej części domu. Nieznajomy nie spieszył się z odpowiedzią; w końcu sam również zadał pytanie. -A czy odpowiedziała mi pani szczerze, czy podkoloro- wała pani nieco prawdę? Zapytał otwarcie, a implikacja była oczywista, więc Milli-cent odpowiedziała uczciwie: -Jeśli podkolorowałam prawdę, sir, to proszę być pew nym, że tylko odrobinę zmieniłam jej odcień, a nie zamaza łam grubą warsnyą farby. Uśmiech nieznajomego zrobił się szerszy i weselszy. -Tak też sądziłem i teraz odpowiem na pani pytanie, również tylko odrobinę zmieniając odcień prawdy: szukałem tutaj kogoś. Wydawało mi się, że widziałem, jak skręca w ten korytarz. Najwyraźniej musiałem wtedy zauważyć panią. -Tak, to musiałam być ja, bo o ile wiem, nikogo innego tutaj nie ma. Nieznajomy lekko się nad nią pochylił i zniżając głos, rzekł: -Nikogo poza panią nie widzę. Bez wątpienia tak przystojny dżentelmen musiał planować spotkanie z jakąś młodą damą. Millicent słyszała, że wśród jaśniepaństwa sekretne związki są całkiem częste. Ale nie mogła pozwolić sobie, by to ją na czymś takim przyłapano. Albo tamta dama nie pojawiła się, albo zobaczyła Mil- licent i pospiesznie się oddaliła. Tak czy owak Milłicent nie powinna pozwolić, by w tym słabo oświetlonym korytarzu przyłapano ją sam na sam z wytwornym dżentelmenem. Coś takiego z pewnością ściągnęłoby na nią uwagę, i to w sposób, którego kazała jej unikać ciotka. -No cóż, bez wątpienia pojawi się ona wkrótce, jeżeli więc pan wybaczy, pożegnam pana teraz, by nie zakłócać upragnionego przez pana odosobnienia. Nieznajomy miękkim, płynnym ruchem położył dłoń na świeczniku, nie pozwalając jej tym samym przejść. Skłonił trochę niżej głowę, przez co jego twarz znalazła się jeszcze bliżej oczu, warg i nosa Milłicent. Miejsca było tak mało, że czuła ciepły, płytki oddech nieznajomego i dochodził do niej jego męski zapach. Gest nieznajomego świadczył o wielkim tupecie; Milłicent powinna się była wystraszyć, a przynajmniej zdenerwować, ale stało się inaczej. Nie zdarzyło się jeszcze, by jakiś mężczyzna tak ją prowokował. W innym miejscu i o innej porze z zapałem zmierzyłaby się z tak swawolnym przeciwnikiem, ale tu, w Londynie, kiedy miała do wykonania zleconą przez ciotkę pracę, nie mogła tego zrobić. Nieznajomy uśmiechnął się smętnie i zniżonym głosem, który teraz brzmiał już stanowczo zbyt intymnie, zapytał: -A czemuż to pani sądzi, że szukałem jakiejś damy? Milłicent nie uznała za stosowne kulić się ani uchylać. Podniosła wzrok na jego niewiarygodnie niebieskie oczy i nie dopuszczając nawet możliwości, że mogłaby zamrugać, oznajmiła nadmiernie rzeczowym tonem: -Jest pan całkiem przystojny, sir, szkoda byłoby, gdyby umawiał się pan na potajemne spotkanie z mężczyzną. Przez moment oczy nieznajomego błyszczały zaskoczeniem, potem odrzucił głowę do tyłu i cicho, ale szczerze się roześmiał. Był to cudowny zaraźliwy śmiech, który wzmógł jeszcze jego urok, jeżeli to w ogóle możliwe. -Zaiste byłoby szkoda. Millicent przyłapała się na tym, że również się do niego uśmiecha. Nie miała wątpliwości, że z radością kontynuowałaby tę rozmowę, ale już bardzo przekroczyła granice tego, co wypada, decydując się odezwać choćby słowem do dżentelmena, który nie został jej jak należy przedstawiony. A i motywy postępowania nieznajomego były mocno podejrzane, bo chociaż stali w korytarzu tak krótko, zdążył niejeden raz posunąć się, jak na dżentelmena, za daleko. -Nigdy pani dotąd nie widziałem - powiedział - a przecież nie wygląda pani na... - Urwał nagle, jakby ugryzł się w język, by nie powiedzieć czegoś, czego mówić nie należało. -Nie wyglądam na tyle młodo, by był to-rok mojego debiutu - dokończyła Millicent za niego. - I nie jestem debiu-tantką, sir, ale ma pan rację, mówiąc, że wcześniej mnie pan nie widział. Po raz pierwszy przyjechałam do Londynu. -W takim razie pozwolę sobie powiedzieć, że jest pani dużo piękniejsza i bardziej wyrobiona niż wszystkie panny, które po raz pierwszy wkraczają w świat elit towarzyskich. -Widzę, że zręcznie umie pan pochlebiać, sir. -Rani mnie pani. Mówię szczerą prawdę. To pani mi pochlebiała. O, nie. Byłam tylko szczera. Nigdy w życiu nie spotkałam nawet w przybliżeniu tak przystojnego mężczyzny. -Proszę mi powiedzieć - zapytała pospiesznie - czy nie będzie pan miał kłopotów ze znalezieniem... -Jeszcze jednej damy? - Zanim zadał to pytanie, popatrzył na nią badawczo. Millicent zadowolona była, że udało jej się uśmiechnąć znacząco i podsunąć mu pod oczy ołówek. -Za nic nie chciałabym, by musiał pan zrezygnować z na stępnego tańca tylko dlatego, że nie będzie pan miał się czym ?wpisać do karnetu. Nieznajomy pokiwał głową i chcąc nie chcąc, odwzajemnił uśmiech. -Myślę, że znajdę gdzieś jeszcze jeden ołówek. -W takim razie może teraz, za pańskim pozwoleniem, już pana opuszczę, bo wydaje mi się, że następny taniec obiecałam pewnemu dżentelmenowi. Nieznajomy raz jeszcze objął wzrokiem twarz Millicent, a potem dotknął dłonią ust, powoli tę dłoń odsunął, dmuchnął lekko i przesłał w kierunku młodej damy pocałunek. Millicent poczuła nagły dreszcz pożądania. Chyba ów mężczyzna nie bardziej by ją zaskoczył, gdyby naprawdę musnął wargami jej usta. Krzyknęła cichutko. Nie spuszczając pobłażliwego spojrzenia z twarzy Millicent, nieznajomy powoli i niechętnie zdjął rękę ze świecznika i młodą damę uwolnił. A ona wahała się o chwilkę dłużej, niż powinna była, a potem przemknęła obok niego. Nie obejrzała się, chociaż miała na to ogromną ochotę. „Być albo nie być, to wielkie pytanie", które drąży wszystkie umysły, jako że panna Elizabeth Donaldson odrzuciła następne oświadczyny, a lord Dunraven stracił cierpliwość dla pozbawionych polotu działań policji. Hrabia oświadcza, iż sam znajdzie Szalonego Pańskiego Złodzieja i odzyska zaginionego kruka Dunravenow. Lord Truefitt Codzienna rubryka towarzyska Chandler Prestwick, hrabia Dunraven, siedział przy stoliku u White'a rozwścieczony tym, co właśnie przeczytał. Zmiął gwałtownym ruchem wieczorną gazetę i zaklął. - Cholerni plotkarze! - wymamrotał na głos. Czy muszą zamieszczać jego nazwisko w każdej kronice towarzyskiej? Odrzucił gazetę na bok, wziął kieliszek, popatrzył na bursztynową brandy, pokrywającą dno naczynia, i myśli jego gładko, jak po maśle, prześlizgnęły się na wspomnienie panny, którą spotkał poprzedniego wieczoru. Jej oczy miały kolor brandy. To była pierwsza rzecz, na którą zwrócił uwagę, kiedy młoda dama uniosła twarz. Oszałamiające, intrygujące, złocistobrązowe oczy, pełne roztańczonych błysków wesołości. Zaskoczył ją, ale tylko na moment. Szybko pozbierała rozpierzchłe zmysły i przyjrzała mu się całemu uważnie, a dopiero potem przeniosła wzrok na jego twarz. Kim ona jest? Z pewnością nigdy jej wcześniej nie widział i z taką samą pewnością chciał ją zobaczyć znowu. Była śliczna, z wąskimi, lekko wygiętymi brwiami w tym samym kolorze co płowe, gęste, starannie ułożone włosy. Fryzura robiła wrażenie zbyt gładkiej i surowej, ale nie ujmowała niczego klasycznej urodzie panny. Nieznajoma wargi miała pełne, perfekcyjnie i kusząco ukształtowane, w kolorze ciemnoróżowych kwiatów. Przypomniał sobie, że przyszło mu na myśl, iż dziewczyna usiłuje pomniejszyć swą urodę, i mimo woli zaczął głowić się, dlaczego miałaby to robić. Na ogół młode damy z towarzystwa zadawały sobie wiele trudu, by swą urodę spotęgować. Pociągał go nie tylko delikatny powab jej twarzy i kuszące zaokrąglenia kobiecego ciała. Zauroczyło go to, jak szybko odzyskała pewność siebie i rezon. Diabli nadali, pociągało go w niej wszystko. Pochwalał nawet zachowanie nieznajomej panny w tej niewątpliwie niestosownej sytuacji. Była grzeczna, ale nie sztywna, podniecona, ale nie dała się ponieść emocjom. Poza tym, jak się okazało, była śmiała. Tak, niezwykle to z jej strony zuchwałe, że pozostała w jego towarzystwie i rozmawiała z nim tak długo, kiedy wprost rzucało się w oczy, że jest szlachetnie urodzoną młodą damą. Większość jaśnie panienek słowem by się do niego nie odezwała, gdyby ich sobie we właściwy sposób nie przedstawiono, ze strachu, że mogłoby to w nieodwracalny sposób zrujnować im reputację. A ona nie miała takich skrupułów. Była to bardzo dobra wskazówka, że nie ma pojęcia, z kim rozmawiała. Niektóre młode damy starały się zwrócić na siebie uwagę Dunravena, trzepocząc rzęsami lub wachlarzami, upuszczając chusteczki do nosa albo mówiąc głosem tak cichutkim, że ledwo je słyszał. A ta urocza dama miała tak wiele śmiałości, że nie tylko chętnie z nim porozmawiała, ale swoją re-zolutnością rzuciła mu wyzwanie. Był pewien, że w żaden sposób nie starała się zwrócić na siebie jego uwagi, ale dokładnie to udało jej się osiągnąć. Widząc, jak nieznajoma mierzy go odważnym spojrzeniem, Chandler wyzbył się wszelkich wątpliwości, że się jej podoba, i to jeszcze zanim ośmieliła się na tyle, by otwarcie wyznać, że jest według niej przystojny. Przy żadnej innej kobiecie nie robiło mu się tak gorąco jak przy tej młodej damie. A kiedy przyjrzała się rysom jego twarzy, poznał po jej minie, że pozytywnie je ocenia. Uśmiechnął się do siebie na wspomnienie, jaką mu to sprawiło przyjemność i jak go równocześnie zdumiało. Kim ona była? Czy może jest kobietą, której szukał, by dzielić z nią życie? Potrząsnął głową, nie był jeszcze gotów podążać tam, gdzie prowadziły go myśli. Za wcześnie zadawać sobie takie pytania na temat damy, o której nic nie wie, nie zna nawet jej nazwiska. No dobrze, przyzna, że wiele cech mu się w niej podoba, ale na razie dalej się posuwał nie będzie. Po tym, jak się rozstali, zauważył ją jeszcze kilkakrotnie, zanim przyjęcie dobiegło końca. Rozmawiając z ludźmi, robiła wrażenie wytwornej i pewnej siebie, ale nie zuchwałej. Wolałby chyba nie przyznawać się nawet sam przed sobą do tego, że wodził za nią wzrokiem. A teraz siedzi u White'a, czeka na przyjaciela i wspomina tę dziewczynę, chociaż powinien skupiać się na przeklętym złodzieju, który mu ukradł kruka. Ten wykonany z litego złota ptak pochodził z grobu jakiegoś egipskiego faraona i należał do wyposażenia domu od czasów, kiedy wybudowano rezydencję Dunravenow, a było to niemal przed stu laty. Hrabia wzbraniał się przed myślą, że mógłby przejść do historii jako ten, który utracił najcenniejszą pamiątkę rodzinną. Poruszył dłonią i brandy zawirowała w kieliszku. Przemógł się i otrząsnął z myśli o młodej damie, która podczas przyjęcia bez żadnego wysiłku przykuła jego uwagę... chwilowo. Zobaczy się z nią znowu. Jeżeli panna nie dopilnuje, by w najbliższym czasie zostali sobie przedstawieni na którymś przyjęciu, on to zrobi. Dowie się, kim ta dziewczyna jest. Na pewno. Odchylił głowę do tyłu i odprężył się, siedząc na wygodnym fotelu z wysokim oparciem. Wokół siebie słyszał przytłumione rozmowy, głośniejszy śmiech, stukot grubego szkła o drewniane blaty stołów. Przysłuchiwał się tym odgłosom przez chwilę, a potem przestał słuchać i wrócił myślami do wydarzeń, które doprowadziły do kradzieży kruka. Chandler odziedziczył tytuł hrabiego Dunraven w wieku piętnastu lat. Od chwili, kiedy został głową rodziny, traktował swoje stanowisko z powagą; szkoły ukończył jako jeden z najlepszych uczniów w klasie. Szybko stal się dobrym zarządcą ogromnego majątku, jaki zostawił mu ojciec, i z roku na rok pomnażał swoje bogactwo. Wbrew ostrym sprzeciwom matki postanowił, że w należyty sposób wyda swoje trzy młodsze siostry za mąż, zanim sam pomyśli o małżeństwie. Chwilowo wystarczało mu zabawianie się z ciągle nowymi kochankami. Kiedy za mąż wyszła najmłodsza z jego sióstr, matka oznajmiła, że nie wolno mu już dłużej zwlekać. Musi się ożenić i spłodzić potomka, który przejąłby po nim tytuł. Od tamtej chwili Chandler stawiał opór nieustannym zabiegom rodzicielki, by ożenić go z jakąś odpowiednią młodą damą. Przyszedł wreszcie taki rok, kiedy nie musiał ani razu eskortować żadnej z sióstr na przyjęcia śmietanki towarzyskiej ani do Almacka, a wtedy Chandler poczuł się tak, jakby mu orle skrzydła u ramion wyrosły. Razem ze swymi dwoma serdecznymi przyjaciółmi z Oksfordu, Johnem Whickenham--Thickenham-Finesem oraz Andrew Terwillgerem, pił za wiele, grał zbyt często w karty, stawiał na konie na wyścigach i regularnie zabawiał się z kilkoma kochankami na raz. Denerwowało go to, że stanowi stały element kroniki towarzyskiej. Większość informacji o nim oraz o pozostałych dwóch członkach Okropnej Trójki, bo tak „ciekawostki-bła-hostki" lubiły określać Chandlera, Finesa i Terwillgera, była nieprawdziwa. Chandler nie zadawał sobie trudu, by prostować te absurdalne doniesienia, zareagował dopiero w ubiegłym roku, kiedy niewiele brakowało, by przez opublikowaną w jednej z rubryk historię doszło do pojedynku. Marzył o tym, by poznać tożsamość osoby, która szpiegowała niczego nie podejrzewających ludzi i pisała te nędzne, sensacyjne doniesienia. Nie zaprzeczał, że lata młodzieńcze spędził na rozpuście i dobrze się przy tym bawił, nie ponosząc żadnej odpowiedzialności za swoje czyny, ale ostatnio beztroskie życie przestało go pociągać. Powoli, lecz nieodwołalnie te szalone dni odchodziły w przeszłość. Musiał się w końcu sam przed sobą przyznać, chociaż nie powiedziałby o tym nikomu innemu, że matka ma rację. Czas, by wziął sobie żonę i spłodził syna, który przejmie tytuł Dunraven. Nie chciał, by przyjaciele dowiedzieli się, że szuka narzeczonej. Bezlitośnie wierciliby mu dziurę w brzuchu, a swatające mamusie ustawiałyby się w kolejce, żeby pokazać swoje niewinne córeczki. Nie, dawno temu już uświadomił sobie, że w najmniejszym stopniu nie pociąga go rozchichotana panienka prosto z pensji. Po weselu najmłodszej siostry Chandlera jego matka nie wydała już żadnego przyjęcia w Londynie. W tym roku złamała obietnicę, że nie ruszy się z Kent, i zaprosiła śmietankę towarzyską na jedno z pierwszych przyjęć sezonu w nadziei, że zachęci tym opornego syna, by pomyślał o żonie. Rankiem po przyjęciu Chandler z zaskoczeniem i oburzeniem dowiedział się od swojej gospodyni, że Szalony Pański Złodziej, jak przezwały rabusia gazety, ukradł bezcenną pamiątkę jego rodziny, złotego kruka, który stał na uprzywilejowanym miejscu na wysokim gzymsie w bibliotece pana domu. Wszystkie myśli o szukaniu żony rozpierzchły się na cztery wiatry. Matka oznajmiła, że rezydować będzie w Kent i zamierza pozostać tam, dopóki jej syn nie zacznie serio myśleć o ożenku. Ale Chandler zastanawiał się już poważnie nad ożenkiem. Tylko że nie pozwalał, by te myśli pochłonęły go bez reszty, dopóki nie schwyta Szalonego Pańskiego Złodzieja i nie odzyska złotego kruka, zanim rabuś sprzeda go albo przetopi. Stukot zderzających się bil wyrwał go z zamyślenia. Hrabia pociągnął łyczek brandy. Jedynym rezultatem wydanego przez matkę przyjęcia było to, że otworzyło ono Szalonemu Pańskiemu Złodziejowi dostęp do rezydencji i pozwoliło mu ich okraść. W tłumie gości nie zobaczył ani jednej kobiety, czy to panny, czy wdowy, która przykułaby jego wzrok. Od czasu płomiennego... [ Pobierz całość w formacie PDF ] |