[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Aby rozpocząć lekturę kliknij na taki przycisk ■ który da ci pełny dostęp do spisu treści książki. Jeśli chcesz połączyć się z Portem Wydawniczym @literaturaf KLIKNIJ TUTAJ Anna Skoczylas Kram Pod Czerwonym Grzybem 1 10 Chodziłam tu co dzień. Czerwony słup podtrzymujący strop na podobieństwo gigantycznego grzyba. Kilka stolików wokoło. Ciemno od dymu. Nieustannie towarzyszące uczucie duszności. Ale siedzę, nie ruszam się z miejsca. Słucham, co mówią. Patrzę na nich, jak chodzą wokół tego słupa, śmieją się hałaśliwie, tłoczą koło barku po kawę. Przychodzą tu co dzień. Każdego ranka czeka ich to samo. Te same twarze, te same gesty, ta sama kawa. Nikt z nich potrafiłby powiedzieć: po co? Ja też nie potrafię. Co dzień każą mi żyć. Budzić się o tej samej godzinie, wstawać, ścielić łóżko - najgorsze zajęcie dnia - jeść śniadanie, jeść obiad. A potem na kawę. Do barku Pod Czerwonym Grzybem. Tak go nazwałam. Wiele rzeczy nazywam sobie po swojemu. Moje własne imiona, przydane rzeczom, ludziom, miejscom. Trzeba mieć coś swojego. Jestem dekoratorem wystaw. Bywa z tego forsa, nawet niezła. A kiedy indziej tylko orka. Zadowolenia natomiast nigdy. Komuś tu chyba czegoś brak. Mnie - czy światu? Czas by już było się dowiedzieć. Odkąd sięgam pamięcią, zawsze mi zabierano moją własność. Nawet babki z piasku mi zabierano. Później niewiele się zmieniło. Nigdy nie mogę mieć czegoś dla siebie. Zabierają mi ludzi, zabierają dni. Kradną spokój, dawno nie ma go już we mnie. Skończyło się, kiedy pojęłam, że to, co chcemy uważać za swoje, jest fikcją. Nie ma. Nikt nie ma monopolu na nikogo. Własność jest sprawą umowną. Istnieje - jak długo chce się nam w nią wierzyć. Kończy się któregoś dnia przez mniej lub więcej głupi przypadek. I znowu mamy nic. Zostajemy sami ze sobą. Jest to jedyna własność przez nikogo nie odebrana. Mamy siebie od rana do wieczora, czy nam się to podoba, czy nie. Swoje humory, złości, ciągłą obecność własnego ciała, czy mamy na to ochotę, czy nie. Reszta jest umowna. Z początku trudno się z tym pogodzić. Ale powoli, powoli. Czas robi swoje. Umiemy przecież wyciągać wnioski. Więc można sobie tworzyć przynajmniej własne nazwy. Wczoraj Kim pokazał mi przez szybę, co napisane po drugiej stronie ulicy. Piliśmy wódkę na kredyt, bo już wszystko przepił, a następna forsa będzie nie wiadomo kiedy. - Przeczytaj sobie tam koło tego czerwonego auta. Dalej jest PRALNIA i WĘDLINY, ale to nieważne. - A więc było tam napisane tyle co seul, jak by się to powiedziało w Paryżu, albo alone, albo jeszcze inaczej. W zależności od miejsca. Z Witkiem też dzieje się podobnie. Mieszka w tym mieszkaniu co ja i wszyscy myślą, że śpimy ze sobą. Tak dalece są tego pewni, że nawet nie przychodzi nam do głowy, żeby im odbierać tę pewność. Niech sobie myślą, skoro im z tym dobrze. Nie będziemy rozwiewać im złudzeń. Wystarczy, że my sami wiemy, jak jest. Obecność Witka w mieszkaniu bardzo mi pomaga. Inaczej byłoby za duże i za puste. Są chwile, kiedy czuję, że zaraz wszystko się zawali. Sufit, ściana, lampa. I zadusi mnie. Przeważnie nocą, kiedy jestem sama, a Witek śpi tam w swoim pokoju i jest wtedy okropnie daleko. Czasem nawet i w dzień, kiedy Witka nie ma, bo wyszedł do miasta albo wyjechał na kilka dni. Zrywam się wtedy, wkładam płaszcz i wynoszę się na ulicę, obojętne, która to godzina. Żeby nie być już tak bardzo sama ze sobą. To mija w 2 tłumie ludzi, w tramwaju, gdy uciekają za szybą oświetlone witryny sklepów. Nie ma jednak całkowitej pewności, że minie. Kiedy Witek jest w domu, zwykle gra na gitarze. Lubię go słuchać. Dawniej, w czasach Stefana, nigdy nie czułam, że mieszkanie jest za duże. To tak na marginesie, a właściwie poza nawiasem, bo Stefan nie liczy się już. Wydaje się, że nie istniał. Mimo że są tu jeszcze jego rzeczy, parę drobiazgów, które zostawił przez zapomnienie. Drażniły mnie jeszcze długo potem, ale jakoś nie mogłam się zdobyć na wyrzucenie. Teraz nie różnią się niczym od innych przedmiotów. Gdzieś wtedy zaczęłam właśnie przychodzić Pod Czerwonego Grzyba. Mówią na to jeszcze: giełda. Różne siedemnastki i osiemnastki wysiadują tu codziennie całymi godzinami i czekają. Na zmianę życiorysu, mówi Kim. Na tych reżyserów z teatru i telewizji, pisarzy, filmowców, fotografów, znanych aktorów i innych jeleni z forsą. Może właśnie dziś uda się. Więc siedzą i czekają. Witek też jest taki. Co dzień wieczór wychodzi w miasto szukać dziewczyny swojego życia. Jeszcze jej dotąd nie znalazł. Mimo że już tyle lat. Przez ten czas zdarzały mu się tylko pomyłki. Na jedną noc, a w najlepszym razie na kilka nocy. Później nie może na nie patrzeć. I znów ma tylko siebie na własność. Jak wszyscy. Więc kończy się na wódce. Zwykle każdy dzień kończy się w ten sposób. Jak długo wystarczą pieniądze. Z Kimem podobnie. Właściwie odkąd go znam, nie zdarzyło mi się go spotkać na trzeźwo. Zawsze jest co najmniej po dwóch setkach. A wieczorami bywa, że po ośmiu. Spotykamy się po to, żeby pić. We dwoje. Kiedy indziej pijemy każde osobno. Z Kimem dobrze się pije, bo w odróżnieniu ode mnie potrafi mówić, podczas gdy ja umiem już rozmawiać tylko sama ze sobą. Kim gada przez cały czas, twarz mu się nie zamyka, a ja już nie muszę, tylko słucham, i to uspokaja. Zmniejsza strach, który wciąż jest ze mną. Wiem, że mogłoby mi być dobrze z Kimem. Tak zupełnie. Gdybyśmy oboje potrafili w to uwierzyć. Ale pewnie nic z tego nie będzie, bo nie robimy w tym kierunku najmniejszego wysiłku. Zmęczyło nas już przedtem. Ktoś powiedział, że kocham Kima, to widać od razu, jak się na mnie spojrzy, kiedy jesteśmy razem. Widocznie ten ktoś wie, co mówi. Z pewnością zna się na tym, skoro tak twierdzi. Ja nie. Może gdybyśmy żyli w innym czasie, tych parę setek w tył albo w przód. Może. Pewne jest, że dziś nic z niczego nie wynika. Nie można powiedzieć, że jeśli ktoś zaczął coś robić wczoraj, jutro będzie to ciągnął dalej, do końca. Chociaż logika dyktuje właśnie taką, a nie inną drogę. Od dawna przestałam się bawić w myślenie logiczne. Dziś nie ma żadnych reguł, a następstwa przyczyn są zawsze inne, niżby się przypuszczało. Z całą pewnością jest tylko jedno. Nieobliczalny bałagan. Dlatego nigdy nie można przewidzieć, co ten drugi zrobi. Tak właśnie jest z Kimem. Kilka lat temu znałam jeszcze uczucie zazdrości. Śmieszny balast! Jeśli się już przyjęło, że własność nie istnieje, zazdrość okazuje się niepotrzebna. Zanika, jak zanika uczucie pewności, że kogoś kochamy. Miłość staje się sprawą umowną. Albo wmawiamy w siebie, że jest, albo odwrotnie. W obu wypadkach niezgodne z prawdą. Może to sprawa wolności. Kim bez przerwy o niej gada. Kiedy pije wódkę, kiedy nie chce mu się iść do roboty albo na spotkanie, kiedy po 3 tysiąc razy na dzień robi nie to, co powinien, co sobie obiecał. Wtedy ma pełne usta tej wolności. To takie pojęcie-klucz, zastępuje mu wszystko. A naprawdę? Jeszcze jedna forma bałaganu. Czasem chciałoby się tu coś uporządkować, chociaż na pięć minut. Ale zaraz mówi się sobie: po co? Nie warto, mówi się sobie, wymyślać cudów. I tak będzie, jak będzie, a nie jak by się chciało. I już ma się to wszystko z głowy. I później pętam się nocami po mieście sama. Widzisz, jak to jest, Kim, mówię tak sobie idąc, muszę w siebie z całej siły wmawiać, że jesteś, kiedy już jesteś, tak cholernie cię nie ma przedtem i potem; muszę w siebie wmawiać tę naszą historię, bo nie bardzo już wiem, jak to jest naprawdę, czy ona istnieje, czy nie. Odchodzisz zawsze do tych swoich zajęć, a zresztą czy ja wiem gdzie, dość, że odchodzisz i już. I dzieje się tak za każdym razem, bez wyjątku i bez względu na cokolwiek; dzieje się i nie mam na to żadnego wpływu, i nawet nie warto się zastanawiać. Często wydaje mi się, że siedzę w kinie i oglądam sobie z boku, z dystansu kilku rzędów foteli, tę parę znajomych. Ciągle patrzę na nas z boku, Kim, na ciebie i mnie razem, i może to dobre, a może złe, może tak nie powinno być. Nie umiem inaczej. Oni wszyscy uczynili mnie taką, Kim, wykonali mnie, jak mówisz. Napracowali się nade mną przez lata. Przedtem było lepiej. Ale już nie umiem. Obijam się o te ściany, mury. Duszę w tym wszystkim, rozpływam. Tak jakoś zupełnie bez sensu. Ludzie wciąż mówią o przemijaniu. To raczej zanikanie pewnych wartości, do których przyzwyczailiśmy się, że są takie, a nie inne. Później, po latach, kurczą się. Zostaje wypaczony, kaleki obraz tego, co było. Wtedy jest źle, uświadomić sobie, wiedzieć, pamiętać. Jak to dawniej a dziś. Nie chcę, żebyś przeminął, Kim, jak przeminęło już tylu ludzi przy mnie, koło mnie. Zginęli i nie ma ich. Nic szkodzi, że w rzeczywistości żyją i chodzą po świecie. Dla mnie zginęli. Nie mam im nic do powiedzenia. To gorzej, niż gdyby umarli. Więc nie patrz na mnie tym swoim pustym, nic nie widzącym spojrzeniem, jak ci się to niekiedy zdarza. W tym patrzeniu siedzi całe przemijanie. A ja nie chcę, żebyś mijał. Raz jeden wygrać w tej loteryjce z czasem. Spróbować, jak dawniej, bardzo chcieć. Takie zrywy z przyzwyczajenia, że kiedyś się potrafiło. Postarać się coś zrobić, żebyś nie mijał. Taka zupełnie prostacka naiwność. Chęć przezwyciężenia prawd oczywistych. Ludziom się zdaje. Całe życie im się wydaje, że coś mogą. Poprawić, zmienić. Dziecinne przyzwyczajenia, których nie możemy się pozbyć. Ciągle jeszcze tak dużo we mnie buntu. Nie potrafię się nagiąć. Uwolnić od dziecinady. Uwolnić od złudzeń. Nie chcę, żeby mną kierowały przypadki. Ani z własnej ochoty kłaść głowę na pień, kiedy rządzą mną poza moimi plecami zdarzenia. Żeby nie musieć dzielić ciebie z innymi, Kim. Żeby mi inni nie odbierali twoich godzin i dni. Nie kopali między nami odległości. Nie wyznaczali czasu, kiedy mam być z tobą. 4 10 Lepiej, kiedy jesteśmy puści i wolni od wszystkiego. Przeważnie po całym dniu orki. Obojętne, jaka by ona była. Ale rzadko udaje się osiągnąć absolutną próżnię. Ciągle coś zostaje i szarpie tam w środku, podszarpuje po kawałku jak wygłodniały kundel. I ma się ochotę chwycić go za gardło, tego kundla, i udusić na dobre. Najlepiej podobno załatwia to kielich. Niestety, nie na długo. Witek często jest w próżni. Zdobywa ją właśnie przy pomocy wódki. Kiedy patrzę na niego w takich chwilach, ogarnia mnie strach. Wygląda, jakby została już z niego tylko powłoka i to nic w środku. Nie przychodzi mi jakoś do głowy, że ze mną też tak samo. Widocznie nieuważnie oglądamy własną twarz w lustrze. Witek próbuje przechytrzyć to coś, co nazywamy rzeczywistością. Jeszcze są w nim resztki siły. Nie wypaliło się do końca. Więc gada i gada, jakby mu płacili od kila. Myśli, że wymyśli. Jest jeszcze na tyle zielony, że mu się wydaje. To te resztki które się w nim jeszcze tłuką. Wydaje mu się, że on jeden będzie lepszy. A tu nie bardzo jest sposób. Nawet gdyby mieć dowolną ilość pieniędzy. Można tylko opóźnić. Ten zalew bezsensu. Gdzieś tam postanowiono już naprzód za nas. I nie pytano nikogo o zdanie. Co my na to? Chcemy czy nie chcemy. Trzeba więc podobno spróbować się pogodzić. Brać za dobrą monetę. Skoro nie ma rady. Bo pewnie nie urodzimy się po raz drugi. Z tą wędrówką dusz jeszcze nic nie wiadomo. Spotkamy się na Kasjopei. Była taka książka. Pewnie tam się to uda. Tu niemożliwe jest spotkanie człowieka z człowiekiem. Tak na dłużej. Zdarza się czasami nad szklanką pełną wódki i trwa dokładnie tyle, ile jej wypicie. Ani chwili dłużej. Gdyby nie wódka, nie natknęłabym się na Kima, nie wiedziałabym w ogóle, że istnieje. Nie znaleźlibyśmy się. A tak, jeśli chcę, mogę się łudzić, że jest to spotkanie na czas dłuższy. Wódki jeszcze wystarczy. Zresztą Kim jest tu nieważny. Zwyczajnie, człowiek. Tyle że trochę podobny do mnie. W drobiazgach, oczywiście. Ale tych bardzo istotnych. Chodzi o przystawanie osobowości. Kiedy na małą chwilę robi się lepiej. Można wreszcie z kimś porozmawiać a nie tylko tak ciągle ze sobą. Niekiedy jeszcze rozmawiam z Witkiem. W przerwach między jedną dziewczyną a drugą ma trochę czasu dla mnie. Wtedy wyrzuca z siebie to, co nie daje mu spokoju. I gdyby tak można było pomóc komuś drugiemu, zrobiłabym to na pewno dla Witka! Taki jest czasem nieporadny, gubi się w tym całym maglu jak małe dziecko. Ale wiadomo. Nie mogę. Więc tylko słucham. Całymi godzinami słucham jego szarpaniny, jak mocuje się z tym brudem naokoło i jak w końcu zawsze ulega. Jak inni. I potem zostaje mu tylko kompletna obojętność. A kiedy możemy się pogodzić z własną, bośmy już jej doświadczyli, o ileż trudniej jest patrzeć, jak ktoś bliski obok kończy się, jak jego marzenia i chęci rozpływają się w tym niczym, co jest. Ze mną i z Kimem to różnie. Tak albo tak. Ale kiedy jesteśmy razem w pokoju, to z całą pewnością nic nas nie dzieli. Zawsze jest najpełniej i tak jak powinno być. Często nawet jeszcze lepiej. A zaraz później to wszystko nieprawda, jak powiedziałeś. To, co myślimy o sobie. Opowiadamy bajeczki o uczuciach, wiedząc z góry, że nieprawda. A kiedy nawet prawda, 5 boimy się nazwać to coś, co nami rządzi. Jesteśmy tak cholernie zakłamani. Ze strachu, Kim, ze strachu, że zaraz się zmieni, zanim jeszcze wypowiesz, zanim skończysz mówić. Niczego nie da się ustalić. Pędzimy z tym naszym światem w kosmos i nie pozwolą nam zatrzymać się ani na chwilę. Ciągła gonitwa z miejsca na miejsce. Ustawiczne wrażenie nierzeczywistości. Wszystko jest prowizoryczne i na tymczasem. Nie wiemy o sobie nic na pewno, Kim. Nazywasz wolnością to, że nie stawiamy sobie ciekawskich pytań. A może to tylko błądzenie po ciemku? Wiem. Jesteś reporterem od zdjęć w jakimś piśmie, a kiedy wypijesz, słyszę o tym filmie, który chciałbyś koniecznie zrobić. Tyle to właśnie wiem o tobie. Te, poniekąd, najmniej ważne rzeczy, które niektórym wydają się najistotniejsze. Praca za pieniądze zwykle nie ma nic wspólnego z pragnieniami. To tylko chamska konieczność, żeby przeżyć. Może chociaż ten film, o którym wspominasz, mógłby być tym, czego naprawdę chcesz. Ale widocznie nie stać cię na urzeczywistnienie, skoro tylko mówisz. A gdzie jest to, o czym nie mówisz? Te miejsca przemilczeń, o których nic nie wiem. Ty niczego nie szukasz, Kim. Ani nikogo. Może te puste miejsca to właśnie dziewczyny, o których nie mówisz. Może. Przyjęliśmy przecież zwyczaj niestawiania pytań. To bardzo współcześnie i elegancko. Spotkałam cię dotąd jedynie raz Pod Czerwonym Grzybem. A tam można się czegoś więcej dowiedzieć o człowieku. Ty niczego nie chcesz, Kim. Nie pociąga cię już żadna przygoda. Jeśli coś mówisz, to z przyzwyczajenia. Znasz tylko jedno. Wódkę. Znaczę dla ciebie mniej niż setka czystej. Za każdym razem zrobiłbyś zamianę. Ciągle dostrzegam w tobie chęć końca. Nie końca między nami, ale tego w ogóle. A jeśli mówię, że także mam dość, nieraz chciałabym przerwać ten ciąg bezsensu, śmiejesz się ze mnie, że nie umiem pić. Każdy ma wolność układania tego własnego bałaganu w sposób najłatwiejszy do zniesienia. Czasem to właśnie umiejętność przerwania w miejscu, po którym wszystko dalej byłoby już tylko zeszmaceniem się. Więc pozwól mi decydować. Nie bawmy się przynajmniej w kłamstwa, skoro już musimy przemilczać. Dajmy sobie tę wolność, o której tyle gadasz mi nad uchem. To także jest jakaś forma. Możność decydowania o tym, co nazywamy własną twarzą. Chcę ją zachować najdłużej, jak tylko się da. Najlepiej do końca. Potem już nie będzie ważne. 6 10 Stefan był nieuleczalnym optymistą. Widział wszystko na różowo. Miał to już chorobliwe i był nie do zniesienia. Dla mnie kwalifikował się do zakładu z tym ciągłym przekręcaniem rzeczywistości. Któregoś dnia nie wytrzymałam. Powiedziałam mu, żeby sobie poszedł, bo zwariuję. Zrobił to z tym samym uśmiechem zadowolenia co zawsze. Zostawił mieszkanie, ładnych parę lat życia, przyjaciół, miejsca, do których się przyzwyczaił. Z uśmiechem zniknął mi z oczu. Ty mój skowronku, mówiłam, kiedy pełen radości gulgot Stefana wypełniał cały dom. O każdej porze dnia nawet w nocy można go było słyszeć, jak z entuzjazmem wymyślał nowe niemożliwości. - Ty mój skowronku, przestań wreszcie ćwierkać z baranim uporem, cicho bądź! To jest nie do wytrzymania, twoja ciągła radość ze wszystkiego. Nie można jej słuchać, bo jest zmyślona. Może zresztą była prawdziwa, ale wówczas musiałabym przyjąć, że Stefan jest skończonym durniem. I sama wyglądałabym jeszcze gorzej. Nie trawię kłamstwa, obojętne, w jakiej jest ono formie. Może być właśnie ową baranią euforią, jaką częstował mnie co dzień Stefan. Witek nigdy nie kłamie. Ma różne nastroje, często tak krańcowe, że jedna wypowiedź przeczy drugiej. Ale to nie szkodzi, bo zawsze jest autentyczny. Kim także. To jego jedyna zaleta. Z Kimem na ogół spotykamy się bardzo dziwnie. Najczęściej przypadkowo. Nieraz muszę go poszukać, gdy go długo nie ma. Przebiegam ulice, knajpy, żeby natknąć się na niego niby przypadkiem. Innym razem znowu on mnie szuka po całym mieście, kiedy mu przyjdzie ochota wypić akurat ze mną. Nie jest przecież moją własnością. Powiedzieliśmy już, że wszystko jest umowne. Ciągle będziemy żyli z tą umownością. Aż któreś z nas nie niesie tego dłużej i skończy się. Zwykła kolej rzeczy. Tu, pod Czerwonym Grzybem, wszyscy siedzą i patrzą, jak im się coś kończy. Czekają na to. Każdego dnia ktoś z nich wykańcza kogoś drugiego i tak w kółko. Nic się nie zmienia od lat. Najgorsze są świty. Otwieram oczy i znów ten sam pokój, meble, ściany i ja wśród nich. Wtedy zostaje już tylko płacz. Człowiek, który dopiero co otworzył oczy, nie ma jeszcze czasu udawać. Jego gra jeszcze się nie zdążyła zacząć. Wtedy ten napis pokazany przez Kima staje się szczególnie wyrazisty. Nie ma już nic poza stwierdzeniem i uświadomieniem sobie, że tak jest w istocie. I wtedy przychodzi największy strach. Zjawia się natychmiast, kiedy tylko otworzy się oczy. Przerażające, przytłaczające odkrycie, że znowu obudziłeś się do nowego dnia. Musisz go przeżyć. Brnąć przez niego, godzina po godzinie, aż do wieczora, do nocy, kiedy nareszcie zwolni cię z tego obowiązku sen, o ile przyjdzie. Boję się świtów. Kiedy jest przy mnie Kim, kiedy budzę się obok niego i od razu wiem, że jest, napis nie pojawia się. Przychodzi strach, ale inny. Nie jest to już strach mój, odpowiedzialność za siebie, tylko strach za Kima, za ten jego dzień, który wstaje. Boję się o niego, czy da sobie z nim radę, czy nie. I boję się o nas, czy przetrwamy dla siebie jeszcze trochę, o ten jeden dzień dłużej, czy już ta katastrofa nieuchronna, na którą każde z nas czeka od samego początku, od chwili, kiedy spotkaliśmy się. Czy Kim kiedykolwiek bał się za mnie? Za mój dzień? 7 Kim jest mi potrzebny. W największym stopniu, w jakim może być potrzebny człowiek. To, o czym mówię, jest siłą, z jaką łapie się na oceanie kawał płynącej deski. Jeszcze raz ta historyjka o tonącym, banalna, przysłowiowa. Kim jest właśnie dla mnie taką pływającą deską. A to, co czuję, kiedy go widzę, jest uporem kurczowego chwytu. Żeby tylko nie puścić. Miło, kiedy się tak na moment odejdzie i popatrzy z boku. Ogromnie budujące. W kontekście tego, co tam nieraz słyszę obok mnie. Wszystko zniesie. Niby ja. Albo o kocie, co zawsze na cztery łapy. Cholernie dużo wiedzą. Deski podobno nigdy nie toną, ale kiedyś zwyczajnie zbraknie mi sił do trzymania. A wtedy co? Nie znajduje się drzewa na oceanie co krok. Dzięki Kimowi potrafię jeszcze czasem w coś uwierzyć. Kiedy jest obok, kiedy mówi. W tym jego gadaniu jest jakiś oddźwięk, jakieś echo. Widać, że dociera do niego dużo z tego, co powinno dotrzeć do każdego, a przeważnie nie dochodzi. Ci inni, których spotyka się co dzień, tępi są jak koły. Zakorkowani na głucho, jak by to można określić najwygodniej. Czasem to jest noc, bardzo późna pora, kiedy spotykam Kima, bo wyszedł do miasta się przewietrzyć. Nie lubi siedzieć w domu. Zwłaszcza sam. Ciągle coś gna go w świat. Na ulicę. Między ludzi, których właściwie nie znosi, którymi gardzi. Śmieszne, bo ja też mam to samo. Więc bywa, że spotykamy się w mieście. Tak zupełnie przypadkiem, nie umówieni, i cieszymy się sobą. Lubię Kima właśnie za to, że można go spotkać na ulicy o różnych porach i wiadomo wtedy, że nie ma nic do roboty, tylko wyszedł tak sobie. I wówczas można do niego mówić wszystko i można go słuchać bardzo długo. I od razu dzieje się tak, że jesteśmy tylko my dwoje na wielkiej pustej ulicy ogromnego miasta. Obojętne, gdzie się znajdujemy i kto jest obok, zawsze tak jest. Może przez to przystawanie osobowości należymy do siebie w sposób szczególny i to nas odgradza od reszty. - Żeby na chwilę przestać udawać, mówi Kim. A potem znowu dni całkowitej obojętności. Myśli przełażące na kształt ciężarnych owiec, tępota ścian, tępota mebli. Nic, o co by zaczepić choć cień zainteresowania. Znienawidzone sprawy. Chęć upadnięcia twarzą w pustkę. Żeby się już nigdy więcej nie musieć podnosić. Żeby nie musieć. Ale zaraz każą. Zmuszą do przeklętego, znienawidzonego działania. Tak - dla zasady. I jeśli nie doszło się jeszcze do zupełnej rezygnacji, no to się podnosi głowę do góry i setny raz od początku znajduje nowe złudzenia, dla których warto. Ale tak naprawdę to nonsens, żeby ktoś był komuś potrzebny. Tylko wódka jest potrzebna niektórym. Zastąpi z całą pewnością. Przynajmniej tak się wydaje. Kim myśli, że na dnie szklanki znajdzie tę swoją wolność, Kiedy przepije już wszystko, co ma. Zresztą nie on jeden. Inni też tak. Myślą, że się uwolnią. Chyba tylko od własnych pieniędzy. Bo ani od siebie, ani od świata. Żaden z nich nie potrafi zrobić tego, co chce, bez wódki. Zwyczajnie. Poderwać dziewczyny albo strzelić kogoś w pysk, kto w naszym mniemaniu na to zasłużył, nagadać co trzeba i spokojnie odejść, z poczuciem dobrze wypełnionego obowiązku. Obowiązku wobec siebie. Bez wódki nie potrafią. Muszą się nią zasłaniać. Żeby ich usprawiedliwiała w tym, co robią. Nie mają zupełnie poczucia własnej wartości ani własnej racji postępowania. Tylko tchórzliwie podszywają się pod alkohol. Całe życie nie 8 potrafią wybrać. Z kilku możliwości jednej. Właściwej. Wygląda na to, że niemal każdy, komu podaje się rękę na powitanie, jest tchórzem. 9 10 Najważniejsze, żeby nigdy nie powiedzieć sobie: jest dobrze, powiedziała któregoś dnia Magdalena, nie wolno w to uwierzyć, bo wtedy koniec. Nie mówiłam jeszcze o Magdalenie. Przychodzi także Pod Czerwonego Grzyba. Wspaniała dziewczyna. Od włosów aż po paznokcie. Ktoś mógłby myśleć, że jej łatwiej. Ale z Magdaleną dzieje się to co z innymi. Pije. Pije czasem całymi dniami. Ta dziewczyna o twarzy jak z Tycjana ma tyleż powodów co i inni. Patrzę na nią, kiedy siedzi tu, Pod czerwonym Grzybem, i wyplata byle co, patrzę, jak ciągnie tę wódkę, kielich za kielichem, po najbardziej zaplutych knajpach w mieście. Gdyby nie to, że jest tak cholernie w stylu we wszystkim, co robi, może obudziłaby się we mnie nienawiść, kiedy na nią patrzę. Jest za dobra. Ale znam ją. Wiem o każdym jej dniu, który jest tylko walką o utrzymanie tego właśnie wysokiego pułapu, który odróżnia ją od reszty i budzi podziw. Magdalena nigdy nie będzie niczyim lokajem. - Ja mam taki swój sposób, mówi, to jest silniejsze ode mnie, kiedy przychodzę tu, choćby mi było najgorzej, zaraz się śmieję od ucha do ucha, choćbym nie chciała, muszę, samo się tak robi. - Mowa, oczywiście, o Czerwonym Grzybie, o tej dziurze, gdzie z maniackim uporem szuka się śladów klęski na cudzej twarzy. Magdalena wie o tym aż za dobrze. Nie chce im dawać powodów do radości. Zawsze jest dobrze ubrana i stara się mieć przy sobie dobrego chłopca do pokazania. Ta główka z obrazu Tycjana myśli. Po co więc zagląda tu, kiedy stać ją na coś lepszego niż to, co może ją spotkać Pod Czerwonym Grzybem? Widocznie działa tu ta sama konieczność co u tamtych innych. Któregoś dnia Magdalena opiła się dokładnie, biegała po ulicach i zrywała klepsydry spod kościołów. Kiedy miała ich już cały pęk, weszła do najbliższej knajpy, a była to przez przypadek najbardziej ekskluzywna knajpa w mieście, i rozrzuciła je wszystkie na tych ludzi, co siedzieli, krzycząc: święty, święty. Pewnie jej się przypomniało, jak to dzieci sypią kwiatki na procesjach. Zanim ktokolwiek podniósł się zza stolika, uciekła. Nie można znaleźć sposobu, choćby się go szukało nie wiem jak. Wszyscy o tym doskonale wiedzą. Mimo to wciąż próbują ten sposób znaleźć. Nie chcą się poddać. Tak cholernie długo nie chcą się poddać. Jakby wierzyli, że im się uda. Ciągle w coś wierzą. Śmieszni. Na tym najbardziej umownym ze światów nic prócz śmierci nie jest prawdziwe. Wszystko inne odrealnione jest i nienaturalne. Siedzimy w białym tiulu tak gęstym, że czuje się jego zapach. Wystarczy nosem pociągnąć. Znajomy zapach nierzeczywistości. Nasze ruchy są zwolnione jak na trikowym filmie, przyglądamy się ludziom, drzewom, domom, dotykamy sprzętów, wciąż przez ten biały tiul. Powoli zbliżamy się do końca. Co dzień, co godzinę. Kończysz się przez tiul. Chciałbyś go zedrzeć, nie możesz. Tyle już lat nie możesz. Chciałbyś nareszcie zobaczyć to wszystko czyste, a nie przez siatkę, chciałbyś to złapać w ręce, z całej siły. Nie możesz. A potem nazywają to chorobą psychiczną. W końcu wszystko sprowadza się do tego, że żyjemy w tył. Nie na dziś, nie na jutro, tylko do tyłu. Jak to działo się wtedy a wtedy, gdzie i z kim? Bardzo niepraktyczna forma egzystencji. Wyławiamy te wspominki. Krótkie okresy, kiedy było jako tako. O których śmiało można powiedzieć: 10 opłaciło się żyć. To, w czym tkwiła choć odrobina sensu, powraca i staje się najważniejsze. Następny krok w nierzeczywistość. Figle wyobraźni przysłaniają nam dzień dzisiejszy. Dlatego zapewne spóźniamy się na wszystko. Zanim dotrze do naszej świadomości, jest już za późno. Było. A obok dzień jak co dzień. Sakramentalny rytuał mleka. Żeby się tylko nie zwarzyło. Albo nie wykipiało. Ścielenie łóżka. Sprzątanie. Mycie naczyń. Nie otwierać okna, bo ta z góry trzepie dywan. Wciąż jakieś brudne derki powiewają na widnokręgu. Pióra lecą z pierzyny. Dzień jak co dzień. Najlepiej byłoby rozwalić głowę o którąś ze ścian. Marzenie, którego i tak nie wykonamy. Niczego nie załatwi. A więc być. Akceptować. Zgadzać się na bezsens. Zgadzać się na nudę. Cały ten cholerny marazm przyjmować z dziecinną radością. Z wybuchem entuzjazmu jak Stefan. Do sanatorium i tak nie trafimy. Za mało szans na pensjonat, z którego się nie wychodzi. Na dom wczasowy, gdzie drzwi nie mają klamek. Jeszcześmy do niego nie dorośli. Jeszcze za wcześnie. Tylko nielicznym udało się dostąpić zaszczytu. Nas jeszcze nie stać na luksus. Ale jeśli komuś się nie chce. Jeśli się komuś tak cholernie nie chce. A musi, wciąż nie wiadomo, po co? Nienawidzę rzeczy. Są największym wrogiem człowieka. Te drobne przedmiociki codziennego użytku wyrafinowane w swej złośliwości. Nawet spinka do włosów robi z ciebie balona. Najlepiej, kiedy przedmioty mają swój dzień. Zaczynasz być zabawką w ich ręku. Rządzą tobą. Te urywające się guziki u płaszcza, kiedy gdzieś bardzo się spieszysz i musisz natychmiast wyjść z domu. Te ohydnie nie układające się włosy. Rozsypany na swetrze puder. Oczka na pończosze. Piekielne drobiazgi. Dziś właśnie zmówiły się na ciebie. Wszystkie. Świetny jest taki dzień przedmiotów. Wychodzisz jak wymaglowana z utarczki z nimi. A potem na ulicy odjeżdżają ci sprzed nosa tramwaje i autobusy, ochlapuje cię błotem każde auto, wiatr łamie parasolkę, woda wlewa się do butów i tak dalej, i tak dalej. To właśnie jest byt w kondensacie. Mówi się o granicy. Nieprawda. Nie istnieje. Nieograniczona jest pojemność człowieka. Można mu wszystko powiedzieć i wszystko zrobić. Zniesie. Przeżyje. Nie ma granicy wytrzymałości na ból. Przynajmniej ja jej nie znalazłam. U siebie. U innych zawsze się w końcu znajdzie. Tu nie chodzi o skaleczoną rękę, tylko o te inne sprawy. A więc prędzej czy później zaczną urządzać histerie. Tylko mnie nie wolno. Nie ma dla mnie progu, poza którym miałabym nareszcie prawo do robienia tego, co chcę. Do mówienia tego, co chcę. Prawo do krzyku. Nic więcej. Żeby móc na głos. A nie wciąż sobie, tylko sobie. Po cichu. Nie można, bo zaraz kwasy, zaraz dąsy; od razu: ordynarna, od razu: nie wychowana, stuknięta, albo lepiej: głupia. Niczego nie można ludziom powiedzieć otwarcie. Trzeba chować, udawać, że nigdy nie zaszło. Potem się już w ogóle nie wie, czy się czegoś chciało, czy nie. Potem już wszystko jedno. Przestaje być ważne. Dopiero wówczas jest jak trzeba. Kiedy się nie wie nic. O sobie ani o swoich pragnieniach. Zarzucają mi brak cierpliwości. Wszystko musisz mieć od razu, mówią. A pewnego dnia kończy się we mnie. Ochota na cokolwiek. Kończy się i nie mam na to wpływu. Jakby zatrzasnął okute drzwi. Nie ruszę ich już, tych drzwi w sobie, choćbym chciała. 11 Cała bieda leży w tym, że ten nasz piękny światek, pełen umowności, roi się od żebraków i tych, którzy w każdym widzą swojego lokaja. Z małymi wyjątkami zawsze da się ludzi podciągnąć pod jedno lub drugie. Więc niektórzy proszą. O pieniądze proszą. O miłość proszą. O to, żeby ich lubić, żeby się przespać z nimi. Chodzą i żebrzą. Ci inni natomiast - odwrotnie. Wszystko im się należy. Okażesz takiemu trochę dobrej woli, raz i drugi, zaraz myślą, że można ci wejść na głowę i usiąść na niej, bo akurat świetnie się do tego nadajesz. I jak długo będziesz się dziwić, czemu za twoje względy tak ci płacą, będą ci sumiennie dokładali coraz więcej. Ale kiedy już przyjdzie na ciebie olśnienie, bo już wreszcie zmądrzałeś, kiedy odwiniesz się z całej siły i powiesz coś mocnego - od razu zmiana frontu, zaskoczenie i już liżą cię po rękach w strachu. Nie jest to wcale takie zabawne, jak by się wydawało na pierwszy rzut oka. Koniecznie trzeba ludziom imponować Byle czym, aby tylko wzbudzić podziw. Ten szmerek zazdrości wokoło żeby był. Wtedy już dobrze. To nic, że cię nienawidzą. Kiedyś im przejdzie. Przyzwyczają się, żeś lepszy. O to chodzi. Potem się już pcha. Byle dalej. Zanim ten pierwszy siwy włos, a po nim te dalsze. 12 10 Może trzeba by to bardziej porządnie. Po kolei. Jak to się zaczęło. Od czego poszło. Że ja tu tak właśnie o tym i o tamtym. O wszystkim naraz. Bardzo trudno zebrać myśli, jedno po drugim, jak to leciało. Zresztą i tak się rozpada całe misterne budownictwo, konstrukcja nie wytrzymuje. Po co nagle tu. Układać. Porządkować. Nikt mi jeszcze nie zrobił porządku w żadnym miejscu. Ale muszę dalej. Wszyscy ciągle musimy dalej. Więc obojętne, jak się zaczęło ze Stefanem. Wystarczy, że było. A potem przestało być. Koniec. Kim. No, jaki był początek, gdzie go poznałaś, opowiedz. Jeśli powiem, że na ulicy, będzie to bujda, a jeśli w knajpie - też nieprawda. W świecie, zwyczajnie w świecie. Znałam go dawniej niż on mnie. Ktoś go później przyprowadził tu, gdzie wszystko zwykle się zaczyna. Do barku Pod Czerwonym Grzybem. Więcej już tam nie przyszedł. Wystarczył mu ten jeden raz. Później wyszliśmy na ulicę i plątaliśmy się po mieście chyba przez pół nocy. Po drodze zaglądaliśmy do różnych knajp. Na troszeczkę. I wszędzie po tej setce. Zaraz świat się zmienił do niepoznania. Miasto zrobiło się obcym miastem, gdzie człowiek znajduje się po raz pierwszy i wszystko odkrywa na nowo. Jakieś ulice, parki, ławki, drzewa, których nigdy nie było, może błoto, może śnieg. Nieważne. Tylko twarz pamiętam. Ona była bez przerwy nade mną. I oczy Kima. Czarniejsze od tej nocy naokoło. I pamiętam, że mówił. Dużo mówił. To było nie powiązane w całość, to mówienie, ale wystarczyło, żeby zmienić wszystko. Nie ma po co zresztą o tym wspominać. Notowanie urojeń czy snów. W rzeczywistości wyglądało zupełnie inaczej, tylko ja sobie wymyśliłam, że tak. Od czasu do czasu trzeba sobie zmyślić, bo inaczej nie można by dalej. Najśmieszniej było za drugim razem. Umówiliśmy się przez telefon w kawiarni. Po dwóch miesiącach. Przecież ja cię nawet nie poznam, Kim. Przyjdziesz, a ja nie będę wiedziała, że to ty. Co zrobić? I od razu wiedziałam, kiedy tylko stanąłeś w drzwiach, jeszcze daleko ode mnie. Widocznie zawsze się wie w takich wypadkach. Niemożliwe, żeby nie wiedzieć. Jak z tym węchem u psa. Zawsze jest. Więc odnaleźliśmy się znowu. Ale na jak długo? Posłuchaj, ty. Mógłbyś mnie uratować, wiem, co mówię. Tylko nie wiem, czy opłaca ci się to robić akurat ze mną. Ratowanie poniekąd jest nudne. Nie należy do przyjemności. Trzeba mieć powołanie, jak do klasztoru. Może wolisz inne zabawy, mniej angażujące. I będę musiała zostać sama ze sobą. Tylko jeszcze jedno: niech ci się później nie zrobi żal, przypadkiem, później, kiedy się już skończy i nie będziemy razem, bo nie chciałeś. Kiedy się skończy we mnie, nie potrafię już zrobić, żeby było z powrotem. Nie mogę zatrzymać tego kończenia się, jak nie da się zatrzymać kamienia, który spada. Wiem. Może zdarzyć się wszystko między dwojgiem ludzi. Największe zbliżenie, największa intymność - i absolutnie nic nie wynika dalej. Jakby się ledwo znali z widzenia. Ile razy o tym myślę, ogarnia mnie złość, złość bez opamiętania. Tyle we mnie tej złości, aż mi dech odbiera, aż się z niej duszę. Nie pomogą żadne tłumaczenia. Wtedy wyobrażam sobie na przykład czyjąś śmierć. Powiedzmy Stefana. Widzę go, jak umiera, kończy się, dusi, rzyga krwią. Rozkoszuję się tą śmiercią, zadaję mu ją raz po raz na 13 różne sposoby. Patrzę na jego twarz wykrzywioną bólem, na tę twarz, z której już dawno znikły ostatki małpiej radości, została tylko męka i rozpacz. Ta moja codzienna rozpacz, którą lubię sobie wyobrażać na jego twarzy. W takie dni mogłabym spokojnie mordować, gdyby za to nie groziła kara więzienia. Spokojnie, bez mrugnięcia okiem. Przypadek zjawiał się zwykle w kluczowych momentach i jak przegniła belka powodował zawalenie się całej konstrukcji budowanej z uporem przez lata. Był lepszy ode mnie. Nie dał się podejść, zaskoczyć znienacka. Walił w łeb, kiedy już byłam najzupełniej pewna swego. Pewna, że wygrałam. Może dlatego te swoje ważniejsze rzeczy staramy się zawsze robić dziś, Żadnej z tych ważnych rzeczy nie zostawiamy sobie na jutro ani na pojutrze ze strachu, że ucieknie. Może ten nerwowy pośpiech staje się właśnie przyczyną. Wywołuje wilka z lasu. Dlatego mam związane ręce przy tobie, Kim. I usta też mam zakneblowane. Bo wierzę i nie wierzę jednocześnie. Nie wierzę, żeby cokolwiek można było poprawić przez ten właśnie nerwowy pośpiech na dziś. A zaraz, za chwilę zrywam się z miejsca i chcę biec. Żeby jeszcze dogonić. Złapać w ostatniej minucie. To coś, co jeszcze można uratować, zanim będzie już nieodwołalnie za późno. Zanim zostanie tylko jedno: siąść i wygrażać sobie pięściami, że się pozwoliło na to, co jest. Ale nie cierpię żebractwa, Kim. Nienawidzę tych, który żebrzą. Dopraszają się o jeszcze trochę więcej, niż dostali. Tych chytrusów, co zawsze chcą ponad miarę. Ale kto pozna własną miarę? Kto wie, ile to ma być? Siedzenie z założonymi rękami także nie przyda się na nic. Więc szarpię się każdego dnia i każdej nocy. Jak robić, żeby było właściwie. Żeby było tak, jak potrzeba. Nikt mi o tym nie chce powiedzieć, Kim. Muszę dojść do tego sama. Własnymi rękami. I własną głową. I płacić sama za każdą pomyłkę. Nikt jej za mnie nie odrobi. Nie zdejmie mi z głowy odpowiedzialności za własny los. Dlatego tak trudno i źle. Bardzo trudno. Wtedy właśnie musi się mieć człowieka, Kim. Kogoś, kto by swoim istnieniem uzasadniał nasz własny sens bycia. Żeby był tym pretekstem, dla którego robi się to, co się robi w ogóle, usprawiedliwieniem naszego pobytu na ziemi. Całe życie szukam takiego człowieka, Kim. Człowieka, który by zrozumiał i zgodził się być tym moim początkiem wszystkiego. Szukam go przez lata. Z tym samym baranim uporem wmawiam sobie ich po kolei, jednego po drugim, z jakim Stefan wmawiał w siebie świat na różowo. Przecież szansa na znalezienie człowieka istnieje każdego dnia od nowa. Udaje się niekiedy trafić na kogoś, z kim od pierwszej chwili zwiąże cię coś silnego. I to może potem długo trwać. Może już zostać. Taka nić między dwojgiem w każdej sytuacji. O której się wie na pewno. Nawet ci inni stojący z boku, też o niej wiedzą. Dlatego nie chcę, żeby się zepsuło, Kim, bo tylko to jest ważne, co uda się nam utrzymać między sobą. Cała reszta - to bzdura. 14 10 Wyprany nie wierzy już w żadne nici. Kładzie to między bajki. Wyprany to ten, któremu się nie udało. I postanowił się odgryźć. Z nawiązką. Gdzie może, to teraz sam psuje. Oczywiście innym, sobie też przy okazji. Wypranemu podoba się Magdalena. Nie przepuszcza więc żadnej sposobności, kiedy może znaleźć się blisko, i łapie ją za to lub za tamto. Skubie. Wyprany jest cwany. Dziewczyny nabierają się na niego. Nazbierał w sobie tego cwaństwa z biegiem lat. Jego cieniem jest Kubuś. Kubuś został stworzony po to, żeby Wyprany miał komu wyjmować dziewczyny. Poza tym jest świetną pokrywką, pod którą kiszą się złe humory Wypranego. Kubuś jest bardzo przydatny, bo uszyty ze skrupułów. Na jego tle Wyprany zyskuje na dzielności. A martwić się nie musi, ma Kubusia, który robi to za niego. Maja mówi, że Wyprany nienawidzi. Dosłownie wszystkich. I dobrze mówi, ale Maja to już osobny rozdział. Więc siedzi się Pod Czerwonym Grzybem i patrzy bezmyślnie przed siebie. Jaki ten świat mały. Jak na niewielkiej wysepce wszyscy się ze sobą mieszają. Dziewczyna, która zdążyła wejść ci już w drogę dwukrotnie. Za każdym razem chodziło o kogoś innego. Jest tu i siedzi. Wchodzisz i zawsze znajdzie się tu co najmniej dwóch twoich byłych chłopców równocześnie. I znów patrzysz, jak ten jeden stoi obok drugiego. Można umrzeć ze śmiechu. Wszystko się kisi w jednej małej beczce jak ogórki z solą. Ktoś wchodzi, widać jego nogi, a dopiero potem stopniowo wyłania się reszta. Obowiązkowo trzeba się obejrzeć, kto przyszedł. Po nogach wiadomo od razu. Chyba Malcolm Lowry zaczarował tych ludzi. Co dzień każe im się wykańczać własnymi rękami, każe im gubić siebie, w nadziei, że zmienią przez to ten nudny świat. Malcolm Lowry stał się ich Biblią. Siedzą zapatrzeni w siebie, w tę próżnię, która wypełnia każdego, nie słyszą, kiedy do nich mówić. Obojętni na wszystko, co mogłoby się zdarzyć poza ich głuchotą. Topią się we własnej wielkości wyalienowanej ze świata, który nie ma dla nich żadnej wartości prócz tego, że mogą w nim pić od rana do wieczora, że znajdują w nim ten nie kończący się swój alkohol i dziewczyny na raz. Biorą je w pysk jak pies kość. Pomamlają, pomamlają, oskubią i tfu, byle dalej. Wypluć - i po następną. Najważniejsza jest ta następna. Wszystko jedno jaka, byle była. Chodzi o tę ciągłość mamlania. Żeby nie wyjść z wprawy. Kubuś ma obsesję, że nie zdąży zaliczyć tych wszystkich dziewcząt z Czerwonego Grzyba. Dwoi się i troi. Oczy wyłażą mu na wierzch jak starej żabie. Ręce ma rozbiegane. Ciągle się boi, że któraś z nich mu ucieknie. Nie umie już ukryć tego pośpiechu. Wyprany patrzy na to i aż go skręca z radości. On i tak wie, że wybierze te lepsze, które Kubuś złowi. Jak tylko będzie chciał. Jak mu się zechce. Nie musi się wcale spieszyć. Kubuś trzyma się go jak cień i nie przyjdzie mu nawet do głowy, jak cholernie głupio robi zwierzając si... [ Pobierz całość w formacie PDF ] |