[ Pobierz całość w formacie PDF ]
DAY LECLAIRE
Skoro jest się kowbojem...
Tytuł oryginalny: Once a cowboy ...
Seria wydawnicza: Harlequin Romance (tom 234)
Na ranczu A-OK
w pobliżu Lullabye, w stanie Kolorado
Holt Winston ze wzrastającym zniecierpliwieniem przerzucał zalegający biurko stos podań o
prace. Zły byl na siebie, że tak długo czekał z zaangażowaniem ostatniego potrzebnego mu
pracownika. Zazwyczaj nie odkładał takich spraw na ostatnią chwilę. Tym razem
zapotrzebowanie było natury socjalnej, dlatego też zwlekał.
Wybrał wreszcie jedną z ofert i zrezygnowany odłożył ją na bok. Zwykła kowbojska robota to
jedno, natomiast praca na ranczu, polegająca na przyjmowaniu i obsłudze ciekawskich turystów i
letników ze wschodnich Stanów, to zupełnie inna sprawa. Nie wystarczało dobrze trzymać się w
siodle, umieć łapać bydło na lasso i pędzić stado. Kowboje na takich letniskowych ranczach
powinni jeszcze umieć radzić sobie z ludźmi. Umieć do nich podejść, mieć „gadane". Holt
niestety musiał otworzyć czasowo podwoje rancza dla obcych - póki nie wyjdzie na swoje.
Z zasady nie lubił gadatliwych i zbyt gładkich w obejściu kowbojów. Dlatego też tak długo
odkładał ostateczną decyzję. A teraz było właściwie już trochę za późno. Najlepszych kowbojów
rozchwytali inni.
Może nie jest jednak tak źle. Wziął do ręki odłożoną na bok ofertę. Patrzcie państwo! Czyżby
trafił w dziesiątkę? Owa „dziesiątka" podpisała się Tex Greenbush, a jeśli załączone
rekomendacje były prawdziwe, to ów Tex „był urodzonym kowbojem, który tak dobrze umie
radzić sobie z innymi, że potrafi namówić Eskimosa na kupno lodówki".
Biorąc pod uwagę różnorodność i nieprzewidywalność zachowania letników z miasta,
posiadanie na podorędziu kowboja z taką zaletą, jak ta zachwalana w liście polecającym, mogło
być dużo warte.
Podjąwszy decyzję, Holt wyjął z szuflady blankiet umowy o pracę, wypełnił go, wpisał nazwisko
Texa Greenbusha, podpisał, włożył do koperty, dołączył krótki list potwierdzający przyjęcie do
pracy, kopertę zakleił, opatrzył znaczkiem. Można oddać listonoszowi, gdy ten się pojawi! A
tymczasem zręcznym ruchem wrzucił kopertę do otwartej skrzynki z napisem „sprawy
załatwione".
Rozparł się wygodnie w obracanym dębowym fotelu, nasunął kapelusz na oczy, pociągnął łyk
mocnej kawy i odetchnął z ulgą. Wreszcie pozbył się ostatniego dokuczliwego problemu.
Teraz życie znowu było piękne.
Parę dni później
w Richmond, w stanie Wirginia...
- Udało się! Ale mi się udało! Zaangażował mnie! - wykrzyknęła z radością Kami Greenbush,
rzucając w górę kopertę i list. Podbiegła do okna i szeroko je otworzyła. - Hej, słyszycie?
Słyszycie, ludzie? Już nie jestem ot, wydumanym kowbojem! Jestem kowbojem
zatrudnionym na cały sezon! - Wychyliła się niebezpiecznie przez okno, potrząsając grzywą
czarnych włosów okalających zaczerwienioną z podniecenia twarz.
- Jestem Tex Greenbush, kowboj na ranczu!
Kilka sąsiadek klaskało z uznaniem w dłonie.
- Jesteście wszyscy zaproszeni na oblewanie! - wykrzyknęła Kami. - U mnie, dziś wieczorem. O
siódmej. I będzie po teksasku! Ostrzegam, że od mojego chili będziecie mieli pęcherze w gardle!
Diana, przyjaciółka i współlokatorka Kami, podniosła z ziemi list i zaczęła go czytać.
- Słuchaj no, Kami, on pisze... Widziałaś, co on pisze?
- Oczywiście, pisze, że mnie angażuje. Co poza tym może mnie obchodzić?
- Warto było przeczytać jeszcze umowę o pracę. W kontrakcie napisane jest wyraźnie o
dwutygodniowym okresie próbnym.
- Co za problem?
- Żaden, chyba że pan Holt Winston uzna, że nie potrafisz wykonywać swoich obowiązków. I
wówczas, zgodnie z umową, może cię z miejsca wyrzucić.
- Ale tego nie zrobi - oświadczyła beztrosko Kami, kierując kroki do kuchni. - Czy ja mam w
domu dość papryki...? Chyba mam. Bo dziś potrzeba jej sporo do mojego specjału.
- Kami, Kami! Czy potrafisz być choć przez chwilę poważna? - upomniała Diana, idąc za
przyjaciółką.
- Kiedy pan Winston zorientuje się, że nie umiesz trzymać lassa, że od ponad dwudziestu lat nie
byłaś nawet w okolicy rancza i że umiesz siedzieć jedynie na drewnianym koniu, to cię
wyekspediuje pierwszym samolotem.
- Pociągiem - odparła Kami. - Kowboje znają jedynie dwa środki transportu. Jazdę w siodle i w
ostateczności pociągiem.
- Kami, zastanów się! On od razu odkryje, żeś nakłamała w życiorysie. I wścieknie się.
- Nakłamałam? Co ty opowiadasz? Gdzie to ja nakłamałam?
- Ze jesteś mistrzem lassa...
- To nie jest żadne kłamstwo. Wszyscy wiedzą, że Teksańczycy zawsze nieco przesadzają.
Oczywiście, że kilka moich zapewnień można różnie interpretować, ale to nie są żadne
kłamstwa. Kłamanie to bardzo brzydka rzecz. A ty przecież wiesz, jak nie znoszę brzydkich
rzeczy...
- I jeszcze jeden drobiazg... - Diana nie ustępowała. - Kowbojem to ty nie jesteś.
- Właśnie że jestem. Potrzeba mi tylko trochę praktyki.
- Potrzeba ci raczej porady u psychiatry.
- Nic nie rozumiesz - odparła Kami, nadal szukając schowanych gdzieś papryk.
- Czegóż to nie rozumiem?
- Że jestem Teksanką, czyli kowbojem z urodzenia. Reszta przyjdzie sama. To żaden problem.
Zobaczysz. Kowbojowanie ma się w genach. - Zachichotała z zadowoleniem, odnajdując torbę
czerwonych papryk ukrytą skrzętnie za jakimś kartonem. - Znalazłam was, czerwone diabełki! -
wykrzyknęła.
Życie potrafi być piękne.
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Wes zwolnił i skręcił swoim gruchotem w polną drogę.
- Za następną górką - obwieścił. - Ranczo A-OK! Kami pochyliła się gorliwie do przodu, aby jak
najszybciej zobaczyć owo miejsce, które, jak przypuszczała, przez najbliższe kilka miesięcy
będzie jej domem. Furgonetka pokonała wzniesienie i przed oczami Kami pojawiło się marzenie
całego życia: wspaniałe, wyśnione, wielkie ranczo z potężnych bali - piętrowy budynek
wtopiony w łagodne zbocze, za którym przesłaniały horyzont Góry Skaliste. Ich ostre,
poszarpane, ośnieżone szczyty wdzierały się w błękit nieba. Ranczo i gospodarskie budynki
otaczały półkolem dumne ciemnoiglaste świerki, a głaskana wiosennym wietrzykiem trawa,
usiana stokrotkami słała się powitalnym kobiercem aż pod same zabudowania. Nieco na prawo
od głównego budynku rancza stały między drzewami małe domki. Dla personelu? Dla letników?
Na lewo wielka stodoła i koło niej zagroda. Z płotu niewidoczny świergotek wyśpiewywał
radosne, zdawałoby się powitalne trele. Kami odetchnęła głęboko górskim powietrzem. Czy
może być coś wspanialszego niż takie życie?
- Dziękuję za podwiezienie - zwróciła się do Wesa. - I proszę przypomnieć żonie, żeby mnie
szybko odwiedziła.
- Powiem na pewno. I zapraszam do mojego sklepiku na lemoniadę przy okazji najbliższej
wizyty w Lullabye. Obiecała pani.
- Ależ naobiecywałam! - wykrzyknęła Kami.
- I wszystko muszę spełnić. - Zaczęła wyliczać na palcach. - Mam być w sklepie Klary po
dodatki do kowbojskiego rynsztunku. Dobrze mnie ubrała, prawda? Mam pogawędzić z
pastorem Samem... Ale on potrafi czarować, co? Mam wpaść do Trudy po, no, po takie rzeczy,
których się nie nazywa po imieniu w obecności mężczyzn... Z tego, co tam widziałam u niej, to z
połową nie wiedziałabym, co mam zrobić... - Zastanowiła się chwilę. - No i mam wpaść do
sklepu Lema. Tam się wszyscy zbierają na pogaduszki... Bardzo miłe miasteczko. Mili ludzie.
Kogo jeszcze powinnam odwiedzić?
Wes zastanawiał się przez długą chwila.
- No chyba Tommy'ego Torrino. Dziś go nie było, bo pojechał do Denver. Jutro wraca. To nasz
burmistrz. - Wes wysiadł z furgonetki i wytaszczył walizkę Kami.
- Cudownie wrócić na ranczo! - Oczy Kami zaszkliły się łzami. Pokryła to uśmiechem. Od jak
dawna o tym marzyła! - Aż mi trudno uwierzyć, że tu jestem.
- Da pani sobie teraz radę z bagażem? - spytał Wes.
- Dam, dam. - Impulsywnie rzuciła mu się na szyję.
- Dziękuję, Wes!
- To głupstwo. Jakby coś było potrzeba albo jakieś kłopoty, to proszę zaraz do mnie albo do
Sadie...
Poklepał ją po ramieniu, jakby zakłopotany jej serdecznością, i wrócił do furgonetki. Zapalił
silnik i wycofał się tyłem z podwórka między zabudowaniami.
Kami mu pomachała i ruszyła w stronę głównego budynku. Panowała tu nienaturalna cisza.
Kilka razy uderzyła pięścią we frontowe drzwi. Żadnej reakcji. Może pojawienie się przed
ustalonym terminem nie było dobrym pomysłem?
Było, było! Ujawnia inicjatywę i gorliwość przyszłego pracownika. Każdy potrafi to docenić. No
cóż, walizkę trzeba zostawić na ganku rancza pana Winstona i zająć chwilowo jego bujany fotel.
Wcześniej czy później ktoś się pojawi, żeby ją powitać, no i oczywiście wyrazi głębokie
zadowolenie z powodu podjęcia przez nią rozsądnej decyzji wcześniejszego przyjazdu. A tym-
czasem można sobie usiąść, odprężyć się i cieszyć oczy wspaniałym widokiem.
Siedziała zaledwie chwilę, gdy zobaczyła tuman pyłu na polnej drodze. Potem przed ganek
zajechał samochód - furgonetka, z której wysiadł mężczyzna bliski już czterdziestki. Lekko
zaskoczony rozejrzał się dokoła, a następnie wsadził głowę w otwarte okno wozu i coś
powiedział do kobiety na przednim siedzeniu. W tyle pojazdu kręciły się niespokojnie dzieci.
Przyjezdni to bez wątpienia letnicy. A więc coś tu było nie w porządku. Ktoś powinien na nich
czekać, a nie czekał. Nie można dopuścić do skompromitowania dobrego imienia rancza A-OK,
pomyślała Kami i szybko podjęła decyzję. Wstała, podciągnęła bryczesy i podeszła do
samochodu.
- Cześć! Jestem Kami Greenbush, do usług! - krzyknęła, by przebić się przez płacz dziecka w
samochodzie. Podała rękę.
- Rob Redburn - przedstawił się mężczyzna. Na jego twarzy pojawił się wyraz ulgi. Energicznie
potrząsał dłonią dziewczyny. - Już myślałem, że nigdy nie dojedziemy. - Cztery dni w drodze,
dzieciaki mają już dość samochodu...
- Dobrze je rozumiem - odparła Kami, z trudem wyswobadzając dłoń i obracając się w stronę
patrzącej tępo przed siebie kobiety w samochodzie. - Pańska żona?
Z głębi furgonetki wychynęła piegowata buźka.
- Mama już tak od półtora dnia siedzi. Randy bawił się procą i ta proca jakoś sama wystrzeliła i
trafiła ją w głowę...
Rob Redburn przestępował z nogi na nogę.
-To miała być powtórka miodowego miesiąca...- wybąkał. - Ale ani Rhonda, ani ja nie mogliśmy
znaleźć nikogo, kto by zajął się dziećmi...
- Tu będą mogły sobie pohasać - zapewniła Kami.
- Skąd państwo przyjechali?
- Z Columbus w Ohio.
- Trudno, proszę nie rozpaczać. Nie każdy może urodzić się w Teksasie. To ostatecznie żadna
hańba pochodzić z Ohio.
- Tu wszystko jest takie inne... - Rob uśmiechnął się blado, nie wiedząc, co powinien dalej robić.
- Więc co teraz...?
- Opróżnić pojazd z ładunku. Ja się zajmę kawalerami, a pan może odpinać paski bagażnika.
Kiedy wyciągnęła starszych chłopców, wzięła na ręce niemowlaka, który zanosił się od płaczu.
- Hej, coś mi się wydaje, że obywatel jest głodny. Ma pan tu pod ręką jakąś butelczynę mleka?
Rob zmagał się właśnie z pierwszą walizką.
- Chyba jest. Niech pani zobaczy w podróżnej lodówce.
Po kilku minutach uszczęśliwiony maluch ssał już z butelki, a w samochodzie zapanował błogi
spokój.
Kami mogła zająć się chłopcami, którzy w pyle podwórka targali się za rude łepetyny. Kazała im
poznosić walizki i pakunki na ganek. W nagrodę, po zakończeniu roboty, obiecała im teksaskie
rozrywki, jakich jeszcze w życiu nie widzieli. Choć z oporami, chłopcy dali się jako tako
ujarzmić. Odniosła także sukces, skłaniając Rhondę do zajęcia miejsca w bujanym fotelu na
ganku.
Ponieważ chłopcy wykonali otrzymane zadanie, wyciągnęła z kieszeni nowiutkich dżinsów jo-jo
i raz jeszcze ostrzegłszy, że nie należy łapać i męczyć jaszczurek, rozpoczęła popis, a chłopcy
rozdziawiwszy buzie przyglądali się wniebowzięci. Pomyślała sobie, że jej kowbojowanie
zaczęło się dobrze i że wcale nie jest takie trudne.
- Mamy towarzystwo, Holt - powiedział Gabby wstrzymując konia. - Oczekujesz kogoś?
Holt obrócił się w siodle i spojrzał przymrużonymi oczami na ranczo. Jadący obok Frank uczynił
to samo.
- Miał przyjechać ten nowy. Tex Greenbush. Ale dopiero jutro. Skąd cała ta gromada? Nie mam
pojęcia. Musieli się pomylić.
- No to masz ganek pełen pomyleńców - stwierdził Frank.
- Może oni jechali do ciebie, Frank?
- Być może. - Starszy ranczer wzruszył ramionami. - Mieli się właśnie zjawić jacyś Redburnowie
w większej ilości. Może to oni. Dlaczego twoja Agnes ich nie odesłała, jeśli to oni?
- Anges wraca dopiero w przyszłym tygodniu. Jest na urlopie.
Holt przyglądał się gromadce przed ranczem. Z całą pewnością nie byli to miejscowi. Nawet z
tej odległości widział „mundury" typowych turystów: szorty w kratę, białe podkoszulki, białe
skarpetki i biegówki. No i ten jegomość ma na szyi aparat fotograficzny. A przede wszystkim
zdradzała ich blada cera, co na tych wysokościach i w tym słońcu gwarantowało natychmiastowe
poparzenia.
- Hmm, wygląda na to, że mamy najazd rudzielców z całym ich życiowym dobytkiem, sądząc po
ilości bagaży.
- Jedno nie jest rude - zauważył Gabby. - To w kowbojskim kapeluszu.
- Gdyby twoje oczy nie były takie stare, jak ty sam, tobyś dostrzegł, że owo „to" jest kobietą -
zauważył sucho Holt.
- I to wcale zgrabną - dodał Frank. - Co ona robi? Bawi się jakąś piłką?
- Ty też niedowidzisz, sędziwy starcze - zakpił Holt - bawi się jo-jo.
- Przestań się wygłupiać, Holt. Jo-jo? Bzdury mówisz. Kto by się bawił jo-jo...!
- Zaraz zobaczysz. - Holt objechał górę głazów.
- Jedziemy. I zaraz wyślemy tych ludzi w dalszą drogę. Trzeba się ich pozbyć, bo czeka nas
robota. Musimy do zachodu słońca poreperować płoty.
- Skłonił konia do truchtu łagodnym zboczem ku ranczu.
Gdy podjechał pod ganek, był już pewien, że ma do czynienia ze zbłąkanymi turystami. Palcami
dotknął ronda kapelusza.
- Dzień dobry. Czy mogę zapytać, co państwo tu robią?
Tuż koło nosa świsnęło mu jo-jo, by zatrzymać się na ułamek sekundy w powietrzu i powrócić
do dłoni kobiety, a następnie zniknąć w kieszeni jej wykrochmalonych dżinsów.
Kami uśmiechnęła się szeroko i radośnie wykrzyknęła „cześć!". Podeszła do Holta nieco
sztywnym krokiem - wina nowiutkich kowbojskich butów - i pobrzękując ostrogami.
Ładna dziewczyna, co do tego nie było najmniejszych wątpliwości. Ładna jak na „miejską
panienkę" - tak bowiem nazywano turystów ze wschodu, żądnych zanurzenia się w teksaskie
życie i obyczaje. Z trudem zachowywał powagę, by nie zachichotać na widok tego
pseudoteksaskiego ubioru. Trudno jednak było nie zareagować na jaskrawą czerwono-niebiesko-
białą koszulę w kratę, obszytą idiotycznymi srebrnymi frędzelkami. Jeszcze trudniej było
zignorować wielką klamrę pasa, ozdobioną srebrnym krowim łbem z rogami, które groziły
rozpruciem każdego, kto odważyłby się podejść do dziewczyny z nieprzewidzianymi zamiarami.
Najokropniejszy ze wszystkiego był jednak kapelusz. W założeniu wspaniały stetson o szerokim
rondzie. Tylko że jakiś dureń ufarbował go na różowo i ozdobił pękiem piór, którego nie
powstydziłoby się stadko dzikich gęsi. Jeden podmuch wiatru, a kapelusz pofrunie sobie ku
niebu.
- Robiła pani zakupy u Klary? - Holt nie mógł powstrzymać się od pytania.
Frank zakrztusił się ze śmiechu, tak, że Gabby zaczął mocno trzepać go w plecy.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • zawrat.opx.pl
  • Archiwum
    Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie można obronić się przed samym sobą.