[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Autor: ROBERT SILVERBERG

Tytuł: Trip na jawie

 

(The Reality Trip)

 

 

 

 

JESTEM DLA NIEJ jak ugór do rekultywacji. Mieszka na tym samym piętrze hotelu, kilkanaście drzwi dalej. Poetessa, rentierka. Nie, nie, te określenia nadają się dla kogoś znacznie starszego, dla jakiejś ekscentryczki w średnim wieku. W rzeczywistości ma najwyżej trzydziestkę. Wyższa ode mnie, z długimi, mocno kręconymi włosami i ostrym, nieco garbatym nosem. Oczy płonące niezwykłym blaskiem. Wystudiowana niedbałość ubioru, pieczołowicie dobrane znoszone ciuchy. Nie moja to rzecz oceniać seksualną atrakcyjność Ziemian, ale na podstawie uwag wygłaszanych przez tutejszych mężczyzn mogę wnioskować, że nie jest postrzegana jako specjalnie urodziwa. Mijam ją często w drodze do mego pokoju. Atakuje mnie natarczywym uśmiechem. Bez wątpienia myśli sobie: "Biedny, samotny mężczyzno. Pozwól, niech ci pomogę dźwigać jarzmo twego nieszczęsnego żywota. Pozwól, że pokażę ci, co znaczy kochać, bo dobrze znam smak samotności".

Albo coś w tym guście. Co prawda, nigdy nie powiedziała niczego podobnego. Ale jej intencje są całkowicie jasne. Kiedy mnie widzi, w jej oczach dostrzegam coś na kształt pragnienia, będącego sublimacją matczynej czułości, a także (jak mi się zdaje) seksualnego pożądania, zaś na jej twarzy pojawia się niepokojący, szalony grymas. Czuję, że buzują w niej emocje. Nazywa się Elizabeth Cooke.

- Czy lubi pan poezję, panie Knecht? - spytała mnie dziś rano, kiedy jechaliśmy razem w górę staromodną, skrzypiącą windą.

A po godzinie zapukała do drzwi mojego pokoju.

- Dla pana, do poczytania - powiedziała. - Sama je napisałam.

Wręczyła mi plik żółtych arkuszy, spiętych razem u góry. Powielaczowa kopia zbiorku wierszy wydrukowanych niebieską, rozlewającą się czcionką. TRIP NA JAWIE widniało w nagłówku. Wydanie limitowane. 125 egzemplarzy.

- Może je pan zatrzymać, jeśli pan chce - wyjaśniła. - Mam ich całe mnóstwo.

Ubrana była w jasne sztruksowe spodnie, a górę spowijał cieniutki szal, przez który wyraźnie prześwitywały jej piersi. Malusieńkie piersi, sprawiające wrażenie mało funkcjonalnych. Kiedy zauważyła, że się im przyglądam, jej nozdrza rozszerzyły się gwałtownie, po czym szybko trzykrotnie zamrugała. Czyżby to jakieś oznaki erotycznego pobudzenia?

Przeczytałem te wiersze. Czy w ogóle mam prawo wydawać jakiekolwiek sądy na ich temat? Aczkolwiek mieszkam na tej planecie już jedenaście miejscowych lat, chociaż moja znajomość kolokwialnego języka jest całkiem przyzwoita, to czy jestem w stanie rzeczywiście zrozumieć wewnętrzne życie poezji? Moim zdaniem wszystkie te wierszydła były dość marne. Solenne, ciężkie poematy starające się uchwycić tak zwane kawałki prawdziwego życia. Opisywały otaczający autorkę świat, okrutne, brutalne, nieczułe miasto. Opłakiwały niezdolność ludzi do otwarcia się na siebie. Utwór tytułowy otwierał następujący passus:

 

Ujrzałam go podczas tripu na jawie. Wielki czarny mężczyzna,

oczy nabiegłe krwią, popsute zęby. Eisenhowerówka

mocno wytarta. Woń taniego wina. I pewnie nóż

w kieszeni. Spoglądał na mnie wrogo. Notowany

za gwałt, znęcanie się nad dziećmi, narkotyki.

W jego głowie słowa: ciemiężycielka niewolników, biała  suka, a w mojej

głowie słowa: czarnoskóry bracie, chodź, złapmy fazę

razem i wspólnie tripujmy naćpani miłością...

 

I tak dalej. Rozbuchane, gwałtowne emocje. Ale czy pragnienie kochania wszystkiego, co zranione i skrzywdzone, to wystarczający budulec dla poezji? Nie mam pojęcia. Zeskanowałem jej wiersze i przesłałem do Ojczystego Świata, chociaż wątpię, żeby tam dowiedzieli się z nich wiele o Ziemi. Elizabeth byłaby, jak sądzę, wniebowzięta, gdyby usłyszała, że choć tutaj zna ją ledwie garstka czytelników, właśnie zdobyła sobie nowych, oddalonych o dziewięćdziesiąt lat świetlnych stąd. Ale oczywiście, nie mogę jej tego powiedzieć.

Po krótkiej chwili zjawiła się ponownie.

- Podobały się panu? - zapytała.

- Bardzo. Widzę, że ma pani wiele współczucia dla cierpiących.

Z pewnością spodziewała się, że zaproszę ją do siebie. Starałem się  tym razem nie patrzeć na jej piersi.

 

HOTEL STOI PRZY 23 Zachodniej Ulicy. Musi mieć ponad sto lat, fasada wygląda na barokową, zaś wnętrza mają wytworny urok wielkiego świata skazanego na powolny upadek. Budynek szczyci się tradycją ulubionego schronienia bohemy. Większość gości to stali rezydenci, swśród których przeważali  artyści, powieściopisarze, dramaturdzy i im podobni. Mieszkam tu od dziewięciu lat. Znam po imieniu wielu mieszkańców, a oni mnie. Ale, naturalnie, jak dotąd unikałem prawdziwej bliskości z kimkolwiek i wszyscy respektowali mój wybór. Nie zapraszam nikogo do mojego pokoju. Czasami pozwalam sobie na wizyty u innych, jako że jednym z moich zadań na tym świecie jest zgromadzenie informacji o tym, w jaki sposób Ziemianie żyją i myślą. Elizabeth jest pierwszą osobą, która podjęła próbę przekroczenia niewidzialnej bariery prywatności, jaką się otoczyłem. Nie wiem, jak rozwiążę ten problem. Wprowadziła się tutaj trzy lata temu, ale wyraźne względy zaczęła mi okazywać od jakichś dziesięciu miesięcy, zaś przez ostatnie pięć czy sześć tygodni stała się prawdziwym utrapieniem. Jakaś konfrontacja wydaje się nieunikniona. Albo powiem jej, żeby dała mi spokój, albo znajdę się w sytuacji zupełnie nie do przyjęcia. Może jednak zanim do tego dojdzie, znajdzie sobie kogoś, kogo będzie jej jeszcze bardziej żal niż mnie.

Mój plan dnia rzadko kiedy się zmienia. Wstaję o siódmej. Pierwsze Karmienie. Potem czyszczę moją skórę (tę zewnętrzną, ziemską, rzecz jasna) i ubieram się. Od ósmej do dziesiątej przesyłam dane do Ojczystego Świata. Potem wychodzę na poranną przechadzkę w terenie: rozmawiam z ludźmi, kupuję gazety, często szukam materiałów w bibliotece. O pierwszej wracam do pokoju. Drugie Karmienie. Od drugiej do piątej przesyłanie danych. Potem znowu wychodzę: do teatru, do kina, na wiec polityczny. Muszę zgłębić smak życia na tej planecie. Często zachodzę do barów - jestem odpowiednio wyposażony, aby przyjmować alkohol, aczkolwiek oczywiście nie mogę pozwolić, by pozostawał w moim ciele zbyt długo - i tam popijam drinki, słucham innych ludzi, a czasem nawet wdaję się w spory. O północy jestem z powrotem u siebie. Trzecie Karmienie. Przesyłanie danych od pierwszej w nocy do czwartej rano. Potem trzy godzinki snu i o siódmej cały cykl rozpoczyna się od nowa. To bardzo przyjemny harmonogram. Nie wiem, jak wielu agentów Ojczysty Świat ma na Ziemi, ale lubię myśleć sobie, że jestem jednym z najbardziej pracowitych i pożytecznych. Rzadko kiedy tęsknię. Odpowiedzialnie pełnię swoją służbę, a jak mówią, ciężka praca sama w sobie stanowi nagrodę. Nie przeczę, nienawidzę fizycznego dyskomfortu, jaki wiąże się z tą pracą, i nieraz ogarnia mnie rozpacz z powodu oddalenia od współplanetników. Zdarza mi się nawet zastanawiać nad złożeniem wniosku o przeniesienie do Ojczystego Świata. Ale co ja bym tam robił? Jaką pracę bym wykonywał? Sam wyznaczyłem swemu życiu jeden cel: mieszkać pomiędzy Ziemianami i donosić swoim o ich życiu. Jeśli porzucę tę drogę, będę nikim.

 

OCZYWIŚCIE, ta praca wiąże się z fizycznym bólem. Niemałym.

Przyciąganie grawitacyjne Ziemi jest niemal dwukrotnie większe niż na Ojczystym Świecie, toteż przez cały czas czuję się jak odlany z ołowiu. Wewnętrzne organy nieustannie ciążą mi, napierając na dolną krawędź mojego pancerza. Moje mięśnie nieprzerwanie omdlewają z wyczerpania. Każdy ruch wymaga ogromnego wysiłku. Serce wali jak oszalałe protestując przeciwko takiemu nadużywaniu jego możliwości. Można się jednak domyśleć, że przez jedenaście lat zdążyłem się jakoś przystosować do panujących tutaj warunków. Rozrosłem się, zmężniałem, nabrałem twardości. Podejrzewam, że gdyby teraz przeniesiono mnie do Ojczystego Świata, mógłbym czuć się oszołomiony wszechobecną lekkością. Podskakiwałbym swobodnie w górę, szybowałbym w powietrzu i spadał niezgrabnie w dół. Mógłbym nawet tęsknić za przytłaczającym ziemskim przyciąganiem. Chociaż wątpię. Życie tutaj to nieprzerwana udręka, przez cały czas mój ciężar nieubłaganie ciągnie mnie w dół. Nie chciałbym, żeby to wyglądało na użalanie się nad sobą, wszak z góry wiedziałem, jak tutaj będzie. Podczas przygotowań umieszczano mnie w symulowanym ziemskim polu grawitacyjnym na każde moje życzenie. Dano mi szansę, by się wycofać, a mimo to zdecydowałem się na tę misję. Nie zdawałem sobie sprawy, że tydzień przy dwukrotnie zwiększonym przyciąganiu to nie to samo co całe życie. Poza tym tam zawsze mogłem wyjść z komory symulacyjnej. Tutaj nie ma na to szans. Każda molekuła mojego ciała odczuwa odwieczną siłę prącą ją ku dołowi. Okrutne parcie. Moje ciało zawsze jest pełne bólu.

A do tego konieczność noszenia zewnętrznej cielesnej powłoki. Tego chytrego kamuflażu. Jestem na zawsze wtłoczony pomiędzy potężne zwały syntetycznego cielska, w których duszę się, przytłamszony ich ciężarem. Wsłuchuję się w miękkie, wilgotne mlaskanie, jakie rozlega się przy zetknięciu mojego przebrania z ukrytym w nim prawdziwym ciałem. I jeszcze cała ta skomplikowana konstrukcja, dzięki której moje przebranie jest w stanie zachować postawę pionową, ja zaś mogę nim poruszać: prawdziwy gąszcz prętów, wsporników, siłowników i kabli, pośrodku którego muszę uwijać się, stojąc na małej platformie wbudowanej w jelito. Wciąż w niewygodnej pozycji, nieustannie wijąc się i robiąc uniki, to nadziewając się na jakąś wystającą część, to znów usiłując zgiąć moje zupełnie nieelastyczne ciało. Patrząc na świat przez peryskop przekazujący mi obraz z mechanicznych oczu. Wciśnięty na stałe w górę mięcha. Trzeba jednak przyznać, że mój kostium to znakomita robota, muszę w nim wyglądać bardzo przekonująco, skoro nikt jeszcze ani razu nie zwątpił w moje człowieczeństwo. Z roku na rok moje zewnętrzne ciało starzeje się jak należy, włosy ma skroniach siwieją, talia zwiększa swój obwód. Sztuczny organizm pobiera pokarm i napoje, kiedy powinien. (Magazynuje je w wymienialnym worku na wysokości mojego lewego górnego odnóża). A ja schowany wewnątrz. Ukryty gracz, niewidzialny jeździec. Gdybym miał więcej śmiałości, od czasu do czasu zdejmowałbym ten strój, aby pochodzić sobie po pokoju we własnej postaci. Ale to surowo zabronione. Już od jedenastu lat nie wychodzę poza swoją protoplazmatyczną obudowę. Czasami mam wrażenie, że jej ścianki na dobre przylepiły się do mnie, że mój kostium przestał być wyłącznie przebraniem, lecz stał się częścią mnie.

Aby móc się żywić, muszę rozpinać przebranie, co zabiera wiele czasu. Trzy razy dziennie rozpinam od wewnątrz guziki, aby napełnić mój prawdziwy żołądek odżywczymi koncentratami. Moim zdaniem to błąd konstrukcyjny. Mogli przecież tak wszystko zaprojektować, żebym mógł wkładać pokarm do ust Ziemianina i żeby spływał przełykiem wprost do mojego układu trawiennego. Przypuszczam, że w nowszych modelach zastosowano już takie rozwiązanie. Wydalanie jest dla mnie równie uciążliwe. Trzeba się rozpiąć, usunąć sześciany z nieczystościami i ponownie zapiąć skórę. Potem należy wszystko spuścić do muszli klozetowej. To naprawdę nic przyjemnego.

I do tego ta samotność! Patrzeć na gwiazdy i wiedzieć, że Ojczysty Świat jest gdzieś pośród nich! Myśleć o wszystkich moich współplanetnikach, jak łączą się w pary, skandują, separują i abstrahują, podczas gdy ja pędzę swoje dni w tym podupadłym hotelu na obcej planecie, przytłamszony grawitacją, upchnięty w ciasnym, fałszywym ciele. Ciągle sam, nieustannie zmuszony udawać, że nie jestem tym, kim jestem, zaś jestem tym, kim nie jestem, szpiegując, wypytując, zapisując, przesyłając, usiłując radzić sobie z dokuczliwą samotnością, próbując znaleźć ukojenie w filozoficznych rozważaniach...

W całej tej sytuacji mam tylko jedną pociechę, oprócz faktu, iż służę Ojczystemu Światu. Atmosfera w Nowym Jorku staje się z każdym rokiem coraz gęstsza. Ulice pełne są prymitywnych pojazdów, które wydzielają nieprzetrawione węglowodory. Dla Ziemian to zanieczyszczenia, o których wciąż bełkocą z niepokojem. Dla mnie to prawdziwa rozkosz. To jedyna rzecz, która wyraźnie przypomina mi tu Ojczysty Świat: słodka zupa organicznych związków unosząca się w powietrzu. Uderza mi do głowy. Chodzę po ulicy oddychając głęboko, fałszywymi nozdrzami wciągając pyszne molekuły do moich prawdziwych płuc! Ciekawe, czy mogą mnie zaaresztować za zbyt entuzjastyczne oddychanie w miejscu publicznym? A może wezmą mnie na badania psychiatryczne?

 

ELIZABETH COOKE wciąż obrzuca mnie tęsknymi spojrzeniami. Uśmiecha się do mnie w holu. Jej oczy płoną nadzieją.

Może wyszlibyśmy zjeść coś razem któregoś wieczoru, panie Knecht? Wiem, że mielibyśmy o czym rozmawiać. A może chciałby pan przejrzeć moje najnowsze wiersze z ostatnich dni?

Wyraźnie drży. Jej powieki trzepoczą w napięciu. Głowa sztywnieje na smukłej szyi. Wiem, że od czasu do czasu jej pokój odwiedzają różni mężczyźni, więc wszystkie te umizgi nie wynikają jedynie z osamotnienia i frustracji. Wątpię także, by moja powierzchowność seksualnie ją pociągała. Nie mylę się, gdy mówię, że kobiety nie uważają mnie za szczególnie przystojnego. Nie, ona kocha mnie, ponieważ wzbudzałem w niej żal. "Ten smutny, nieśmiały, stary kawaler z końca korytarza, biedny, nieszczęśliwy pan Knecht, może uda mi się rozjaśnić promyczkiem światła jego pożałowania godną egzystencję?" I tak dalej. Myślę, że tak to właśnie wygląda. Czy uda mi się dalej jej unikać? Być może powinienem przeprowadzić się do innej części miasta. Ale mieszkam tu już od tak dawna. Przyzwyczaiłem się do tego hotelu. Panująca tu swoboda w znacznym stopniu rekompensuje wszelkie trudy służby na moim wysuniętym stanowisku. Szkoda mi pokoju, w którym zdążyłem się zadomowić. Ogromne wieloszybowe okna, popękane, zielone kafelki w łazience, wybrzuszone ślady po nierówno zatynkowanych dziurach nad moim łóżkiem. Wysoki sufit z prześmiesznym żyrandolem. To wszystko zdążyłem już pokochać. Ale przecież nie mogę jej pozwolić na romans ze mną. Nasze zadanie polega na obserwacji Ziemian, a nie na nawiązywaniu z nimi intymnych kontaktów. Z bliska nietrudno odkryć nasz kamuflaż. Muszę jakoś utrzymać ją na dystans. Albo zmykać stąd czym prędzej.

 

TO NIEWIARYGODNE. W tym hotelu mieszka jeszcze jeden nasz agent!

Dowiedziałem się o tym dzisiaj przypadkiem wracając z mojej porannej wyprawy. W foyer na parterze natknąłem się na Elizabeth, która zdawała się mnie oczekiwać, gawędząc nieobowiązująco z kierownikiem hotelu. Wsiadła ze mną do windy. Spojrzała mi głęboko w oczy.

- Czasami mam wrażenie, że pan się mnie boi - zaczęła. - Zupełnie niepotrzebnie. Największą tragedią ludzkiego życia jest to, że odgradzamy się od świata murem strachu i nigdy nie pozwalamy nikomu wejść poza ten mur. Nawet tym, którym na nas zależy i którzy okazaliby nam wiele ciepła. Nie ma pan najmniejszego powodu, by się mnie obawiać.

Owszem, mam, ale czy miałbym jej to wyjaśniać? Aby uniknąć uwikłania się w długą konwersację, wysiadam o jedno piętro niżej. Niech pomyśli, że idę w odwiedziny do przyjaciela. Albo do kochanki. Powoli idę w kierunku schodów, starając się, by zajęło to jak najwięcej czasu, licząc że zanim wejdę na właściwe piętro, ona będzie już w swoim pokoju. Obok mnie z hałasem przebiega pokojówka tocząc za sobą swój sprzęt. Wkłada klucz do dziurki w drzwiach po lewej i popełnia straszliwe faux pas, co rzadko się zdarza nader profesjonalnemu personelowi tutejszego hotelu, gdyż zapomina zapukać przed wejściem do pokoju, gdzie pragnie zrobić porządki. Drzwi otwierają się, ukazując znajdującego się wewnątrz lokatora. Jest to masywnie zbudowany, muskularny mężczyzna, obnażony do pasa.

- Och, bardzo przepraszam. - Przerażona pokojówka głośno wciąga powietrze i wycofuje się, zamykając za sobą drzwi.

Ale ja wszystko widziałem. Moje oczy są bardzo bystre. Skóra owłosionej klatki piersiowej rozchodziła się w dużym rozcięciu o szerokości około siedmiu centymetrów i długości około trzydziestu, ciągnącym się od miejsca pomiędzy sutkami aż do pępka. W szerokim rozstępie widać było czarną, połyskliwą powierzchnię pancerza, jaki mają wszyscy mieszkańcy Ojczystego Świata. To był mój rodak otwierający swoje przebranie na Drugie Karmienie. Oszołomiony, potykając się docieram do schodów i ciężkim krokiem wlokę się na moje piętro. Ani śladu Elizabeth. Wślizguję się do pokoju skrajnie wyczerpany. A więc jest tu jeszcze jeden z naszych? W końcu, dlaczego nie? Nie jestem przecież jedyny. W samym Nowym Jorku może być nas kilkuset. Ale żeby w tym samym hotelu? Przypominam sobie, że widywałem go od czasu do czasu. Cichy, ponury mężczyzna, sprawiający wrażenie osoby żyjącej w wiecznym napięciu, spłoszonej, nietowarzyskiej. Bez wątpienia ja także jestem podobnie postrzegany przez innych. Musimy trzymać świat na dystans. Nie wiem, jak się nazywa ani jaki jest jego przybrany zawód.

Kontaktowanie się ze współplanetnikami jest surowo wzbronione, z wyjątkiem sytuacji alarmowych. Izolacja to niezbędny warunek naszej pracy. Nie powinienem mu się przedstawiać, nie powinienem starać się wchodzić z nim w zażyłe kontakty. Teraz, wiedząc, że on tu jest, czuję się jeszcze gorzej niż wtedy, gdy myślałem, że jestem całkiem sam. Ale mielibyśmy rzeczy do wspominania! Iluż moglibyśmy mieć wspólnych znajomych! Moglibyśmy wesprzeć się nawzajem w naszych znojnych bojach z grawitacją, dyskomfortem naszych przebrań i nielitościwym klimatem. To jednak niemożliwe. Muszę udawać, że o niczym nie wiem. Takie są zasady. Surowe, niezłomne zasady. Ja mam wykonywać swoją robotę, on swoją. Jeśli się kiedykolwiek zetkniemy, nie wolno mi w żaden sposób okazać, że wiem, kim jest.

Niech więc tak będzie. Pozostanę wierny przysiędze. Ale nie będzie to łatwe.

 

JEGO PRZYBRANE NAZWISKO brzmi Swanson. Mieszka w tym hotelu od osiemnastu miesięcy. Kierownik wie tylko tyle, że jest jakimś muzykiem.

- Bardzo dziwny człowiek. Z nikim się nie zadaje, z nikim nie zamienia nawet słówka, nigdy się nie uśmiecha. Chroni swoją prywatność. Jak któregoś dnia pokojówka wlazła mu do pokoju bez pukania, to myślałem że będzie nas ciągał po sądach. Cóż, mamy tu wszelkiego rodzaju dziwaków.

Kierownik sądzi, że Swanson może być członkiem jednej ze starych europejskich rodzin królewskich żyjącym na wygnaniu lub inną równie romantyczną postacią. Zdziwiłby się bardzo, gdyby znał prawdę.

 

JA RÓWNIEŻ CHRONIĘ swą prywatność. Niedawno Elizabeth znów przypuściła na nią szturm.

Było to w korytarzu obok mojego pokoju.

- Oto moje nowe wiersze - powiedziała. - Jeśli jest pan zainteresowany.

A w chwilę potem:

- Mogę wejść? Sama je panu przeczytam. Uwielbiam czytać na głos. - I dodała: - Proszę, niech pan nie będzie zawsze taki przerażony, kiedy mnie pan spotyka. Ja nie gryzę. Słowo daję. Jestem dość łagodna.

- Przepraszam.

- Ja też. - Teraz w jej błyszczących oczach i zaciśniętych wąskich wargach widać złość. - Jeśli chce pan być sam, to proszę powiedzieć. Natychmiast zostawię pana w spokoju. Ale chcę żeby, pan wiedział, jaki pan jest okrutny. Niczego od pana nie żądam. Po prostu oferuję panu przyjaźń. A pan odmawia. Czyżbym rozsiewała przykry zapach? Czy naprawdę jestem taka brzydka? A może nie znosi pan moich wierszy i boi się pan mi to powiedzieć?

- Elizabeth...

- Żyjemy na tym świecie ledwie chwilkę. Dlaczego nie moglibyśmy przez ten czas być bardziej dla siebie mili? Dlaczego nie możemy kochać się, dzielić się wszystkim, otwierać się na siebie? Czas na trip na jawie. Na porozumienie dusz. - Nagle zmieniła ton, sprytnie nadając głosowi inną barwę. - Jak wiem, kobiety cię nie kręcą. Ale dla mnie to jeszcze nie powód, żeby kogoś przekreślać. Każdy z nas ma swój sposób na życie. Przecież nie musi nas łączyć seks. Możemy po prostu ze sobą rozmawiać. Otwierać kanały porozumienia. Prawda? Powiedz nie, a więcej nie będę zawracać ci głowy, ale proszę cię, nie mów nie. To byłoby jak zamknięcie drzwi przed życiem, Dawidzie. A zamknąwszy je, zaczyna się po trochu umierać.

Uparciucha. Powinienem posłać ją do diabła, ale jedyną alternatywą jest samotność. I do tego ta jej szczerość i otwartość. Jej ciepło, jej chęć wyrwania mnie z mojej lunatycznej samotności. Czy to jest w stanie jakkolwiek mi zaszkodzić? Wiedza o tym, że tuż obok mnie żyje Swanson, tak bliski, lecz oddzielony ode mnie mocą żelaznych rozkazów, przyczyniła się do zintensyfikowania mojego poczucia osamotnienia. Mógłbym zaryzykować i pozwolić Elizabeth na bliższą ze mną zażyłość. To ją uszczęśliwi. Mnie także to uszczęśliwi. Mógłbym nawet pozyskać w ten sposób więcej cennych informacji dla moich współplanetników z Ojczystego Świata. Oczywiście, pewne bariery muszą zostać utrzymane.

- Nie chciałem być niemiły. Myślę, że mnie źle zrozumiałaś, Elizabeth. Wcale cię nie odrzucam. Wejdź. Wejdź, proszę. 

Zaskoczona wchodzi do mojego pokoju. Jest tu pierwszym gościem. Spogląda na moją ubogą biblioteczkę, na skromne umeblowanie, na ultrafalowy nadajnik tak sprytnie zakamuflowany, że każdy widzi w nim jedynie oryginalną rzeźbę. Siada. Spódnica unosi się jej wysoko ponad kolana. Ma ładne nogi, jeśli dobrze rozumiem miejscowe kryteria jakości. Jestem zdecydowany, by nie dopuścić do żadnych seksualnych gierek. Jeśli ona zacznie coś w tym kierunku, ucieknę się do - bo ja wiem - ataku histerii.

- Przeczytaj mi swoje nowe wiersze - mówię.

Otwiera teczkę. Czyta.

 

Wśród hipisowskiej nocy zwątpienia i

Pustki, kiedy bóg złego tripu wyciągnął ku mnie

Zimne dłonie. Spojrzałam w górę i wykrzyknęłam "tak!" ku

Gwiazdom. "Tak" i jeszcze raz "tak". Bo "tak" mnie rajcuje.

Szatana rajcuje "nie". A potem czekałam abyś ty też

Powiedział "tak", i wreszcie to się stało. A wtedy świat powiedział,

Gwiazdy powiedziały, drzewa powiedziały, trawa powiedziała

Niebo powiedziało, ulice powiedziały: "tak", "tak", "tak".

 

Rozpala ją ekstatyczna radość. Na twarzy ma rumieńce, jej oczy błyszczą euforią. Udało jej się dotrzeć do mnie. Po dwóch godzinach, kiedy stało się oczywiste, że nie mam zamiaru pójść z nią do łóżka, wychodzi. To jednak nie ostudziło w niej zapału do zalotów.

- Tak się cieszę, że myliłam się co do ciebie, Dawidzie - szepcze. - Nie mogłam uwierzyć, że naprawdę jesteś abnegatem, dla którego życie nic nie znaczy. I miałam rację - nie jesteś.

Cała w ekstazie.

 

WYPUSZCZAM SIĘ na bardzo głębokie wody.

Spędzamy ze sobą razem godzinę lub dwie każdego wieczora. Czasami w moim pokoju, czasami u niej. Zazwyczaj to ona przychodzi do mnie, ale od czasu do czasu, aby nie wyjść na gbura, to ja składam jej wizytę po Trzecim Karmieniu. Zdążyłem już zapoznać się z całym jej poetyckim dorobkiem. Toteż zamiast omawiać jej wiersze, rozmawiamy ogólnie o sztuce, polityce, problemach rasowych. Ma żywy, przeładowany nadmiarem pomysłów i dość chaotyczny umysł. Chociaż wciąż stara się mnie sondować, by uzyskać więcej informacji, lecz zdaje sobie sprawę, jak bardzo jestem na to czuły i natychmiast wycofuje się za każdym razem, kiedy odpieram jej natarczywe nagabywania. Pyta mnie o pracę: odpowiadam dość niejasno, że prowadzę badania, by potem napisać o nich książkę, a kiedy unikam wgłębiania się w temat, ona porzuca go, choć kilka wieczorów później ponownie do niego wraca, by delikatnie ponowić próby. Pije mnóstwo wina i częstuje nim mnie. Jedna szklaneczka starcza mi na całą wizytę. Niejednokrotnie proponuje, abyśmy razem wybrali się do restauracji. Wyjaśniam jej, że mam problemy z trawieniem i wolę jadać sam. Ona przyjmuje to za dobrą monetę, ale jednocześnie podejmuje decyzję, by pomóc mi przezwyciężyć te problemy, ponieważ po niedługim czasie znowu zachęca mnie, byśmy zjedli coś razem. Mówi, że w tym samym hotelu jest wspaniała restauracja z hiszpańską kuchnią. Rzuca kłopotliwe pytania. Gdzie się urodziłem? Czy studiowałem? Czy mam jakąś rodzinę? Czy kiedykolwiek byłem żonaty? Czy udało mi się cokolwiek opublikować? Improwizuję uniki. Nie mam z tym specjalnych kłopotów, tyle że nigdy wcześniej nikomu na Ziemi nie pozwoliłem na tak długie utrzymywanie ze mną kontaktów, nikomu nie dałem tak długotrwałej okazji do znalezienia sprzeczności w mojej sztucznie stworzonej tożsamości. Co będzie, jeśli ona mnie przejrzy?

I do tego jeszcze ten seks. Jej awanse są coraz mniej subtelne. Najwyraźniej jest przekonana, że powinniśmy utrzymywać stosunki cielesne z tej prostej przyczyny, że zostaliśmy dobrymi przyjaciółmi. Nie ma to nic wspólnego z namiętnością, traktuje to raczej jako jeszcze jeden ze sposobów komunikacji: rozmawiamy, czasami chodzimy razem na spacery, więc powinniśmy również robić i to. Ale to oczywiście niemożliwe. Posiadam zewnętrzne organy, lecz nie jestem w stanie ich używać. Poza tym tak czy siak nie chciałbym, aby dotykała mojej fałszywej skóry. Jak tu się z tego wykręcić? Jeśli oświadczę, że jestem impotentem, zażąda, bym dał jej szansę mnie wyleczyć. Jeśli będę udawał homoseksualistę, rozpocznie coś w rodzaju praktycznej heteroterapii. Jeśli po prostu powiem jej, że fizycznie mnie nie pociąga, poczuje się skrzywdzona. Obecnie zaciągnięcie mnie do łóżka stało się dla niej takim samym wyzwaniem, jakim jeszcze niedawno było zwykłe skłonienie mnie do rozmowy z nią. Często okrywa się tym półprzezroczystym różowym szalem, przez który prześwitują jej piersi. Spódniczki ledwie zakrywają jej biodra. Skrapia się jakimiś wonnymi afrodyzjakami. Ociera się o mnie całym ciałem, kiedy tylko nadarzy się okazja. Zmysłowe napięcie rośnie, najwyraźniej chce mnie mieć.

W moich raportach przesyłanych do Ojczystego Świata nie wspomniałem o niej ani słowem, aczkolwiek przekazuję niektóre dane psychologiczne, jakie zgromadziłem obserwując jej zachowanie.

- Czy mógłbyś kiedykolwiek przyznać, że się we mnie zakochałeś? - spytała dziś wieczorem.

Po czym padły kolejne  pytania:

- Czy nie cierpisz z powodu konieczności ciągłego tłumienia swoich uczuć? Jak możesz siedzieć tak zamknięty w sobie niczym więzień?

I dalej:

- Życie ma również swoją cielesną stronę, Dawidzie. Jakoś godzę się z przykrością, jaką mi sprawiasz, całkowicie ignorując tę stronę życia, lecz trudno mi się pogodzić z krzywdą, jaką robisz tym sobie.

Po czym zakłada nogę na nogę. Unosząc spódnicę jeszcze wyżej.

Zmierzamy ku wielkiej katastrofie. Nie powinienem był pozwolić, by to wszystko się zaczęło. Skwarne lato opanowało całe miasto, a w czasie upałów mój system nerwowy zawsze znajduje się na skraju erupcji. Ona może popchnąć mnie za daleko. Mógłbym zrujnować wszystko. Powinienem złożyć wniosek o przeniesienie do Ojczystego Świata, zanim wplączę się w grubszą kabałę. Może powinienem pogadać ze Swansonem. Moim zdaniem to, co się dzieje, można nazwać sytuacją alarmową.

Dziś w nocy Elizabeth siedziała jeszcze długo po północy. Musiałem ją poprosić, żeby sobie poszła, bo mam jeszcze trochę pracy. Jakąś godzinę później wsunęła kopertę przez szparę pod drzwiami. Najnowsze wiersze. Miłosne. Pisane drżącą ręką: Dawidzie, znaczysz dla mnie tak wiele. Jesteś dla mnie jak gwiazdy i mgławice. Dlaczego nie pozwolisz mi okazać Ci mojej miłości? Czy nie potrafisz przyjąć szczęścia? Zastanów się nad tym. Uwielbiam Cię.

Co ja najlepszego rozpętałem?

 

DZIŚ NA DWORZE dwadzieścia pięć stopni. Czwarty z kolei dzień nieznośnego skwaru. W porze lunchu natknąłem się w windzie na Swansona. Omal się mu nie ujawniłem. Muszę być ostrożniejszy. Ale coraz gorzej panuję nad sobą. Zeszłej nocy, kiedy gorąco stało się nie do wytrzymania, kusiło mnie, by zrzucić z siebie moje przebranie. Już nie wytrzymuję ciągłego przebywania w tym zamknięciu, zmuszony do nieustannego obracania się i schylania, aby uniknąć zderzenia z częściami otaczającej mnie zewsząd maszynerii. Z ledwością udało mi się poskromić to pragnienie. Ponadto odczuwam coraz większą wrażliwość na grawitację. Wciąż wydaje mi się, że na moim pancerzyku pojawiają się pęknięcia. Dziś upadłem zemdlony na ulicy. Tego mi tylko trzeba: udar słoneczny, szpital i rutynowe badanie fluoroskopowe. "Ma pan bardzo dziwny szkielet, panie Knecht". No jasne. A potem krojenie w obecności trzech tysięcy wpatrujących się ciekawie studentów medycyny. Następnie przesłanie alarmujących wieści do ONZ-u. Straszliwe zagrożenie z kosmosu! Taaak. Muszę być ostrożniejszy. Muszę być ostrożniejszy. Muszę być...

 

NO I ZROBIŁEM TO. Jedenaście lat wiernej służby wrzucone do kosza przez jedną chwilę szaleństwa. Pogwałcenie Fundamentalnej Zasady. Wprost nie mogę w to uwierzyć. Jak to możliwe, że ja - właśnie ja - przy całym moim poszanowaniu dla powierzonych mi zadań... że ja mógłbym... choćby pomyśleć o czymś takim, nie mówiąc już, że zrobić.

Ale panowała nieopisana spiekota. Trzeci tydzień z rzędu przez miasto przetaczała się fala gorąca. Dusiłem się w moim fałszywym ciele. I do tego jeszcze to przyciąganie: czyżby przez Nowy Jork przechodziła również fala grawitacyjna? To przeraźliwe ciążenie, gorsze niż kiedykolwiek. Czułem, jak odkształcają mi się wewnętrzne organy. Elizabeth stała się prawdziwym uprzykrzeniem: rozgrzana namiętnością, targana emocjami, płaczliwa, poetyczna, nie dawała mi chwili spokoju, pragnąc wzniecić we mnie jeszcze większy płomień. Wyznawała mi miłość w sonetach, w bezładnych hipisowskich eposach, w haiku. Przychodziła do mojego pokoju na dwie godziny, które spędzała przycupnięta u moich stóp, mrucząc coś o ukrytym pięknie mojej duszy.

- Otwórz się i daj się wypełnić miłości - szeptała. - To tak jakby całkowicie oddać się Bogu. Podjąć decyzję i zburzyć wszystkie mury. Dlaczego nie? W imię miłości, Dawidzie, dlaczego nie?

Nie mogłem powiedzieć jej "dlaczego nie", więc w końcu poszła sobie, ale około północy ponownie zapukała do moich drzwi. Wpuściłem ją. Miała na sobie jedwabną podomkę, sięgającą jej do kostek, połyskliwą i mocno wyświeconą.

- Dałam czadu - wyznała chrapliwym głosem, o oktawę zbyt głębokim. - Musiałam wyjarać trzy jointy, żeby zebrać się w sobie. Ale oto jestem, Dawidzie. Rzygać mi się chce na myśl o kolejnym fiasku. Byliśmy już tak cudownie blisko, a ty wzbraniasz się, żeby zrobić ostatni krok. - Po tych słowach nastąpiła kaskada chichotów. - Dziś w nocy wreszcie go wykonasz. Tylko bez żadnych wykrętów, złotko. - Zrzuca podomkę. Pod spodem jest naga: wąska talia, kościste biodra, długie nogi, chude uda, niebieskie żyłki widoczne na piersiach. Włosy opadające w skłębionych kędziorach. Prawdziwa wiedźma. Wieszczka. Kobieta-berserk. Zbliża się do mnie z przymrużonymi oczyma, otwartymi ustami i wysuniętym językiem, którym porusza jak żmija. Wygląda jak bezcielesna zjawa! Koraliki potu lśnią na jej płaskiej klatce. Chwyta mnie za nadgarstki, niezdarnie ciągnie w stronę łóżka. Następuje mała przepychanka. Miotam się w moim fałszywym ciele uruchamiając przełączniki, naciskając na dźwignie. Jestem od niej silniejszy. Z wysiłkiem uwalniam się z jej uchwytu. Ona z determinacją zastępuje mi drogę, jej oczy ciskają we mnie gromy. Biedaczka, taka żałosna w swej nagości. Lecz przy tym buzująca furią.

- Dawidzie! Dawidzie! Dawidzie! - Szlocha. Traci oddech. Źrenice jej oczu i sutki jej piersi zwracają się ku mnie błagalnie. Zbiera w sobie wszystkie siły, gotuje się do kolejnej szarży, ale nie uchodzi to mojej uwadze, więc robię unik i pozwalam jej przelecieć tuż obok mnie. Ląduje na łóżku, wciskając twarz w poduszkę i wbijając paznokcie w prześcieradło.

- Dlaczego? Dlaczego-dlaczego-dlaczego? DLACZEGO? - wyje na cały głos.

Za chwilę będziemy mieć na głowie kierownika. W towarzystwie policji.

- Czyżbym była taka ohydna? Kocham cię, Dawidzie, czy wiesz, co znaczy to słowo? Kocham cię. Kocham. - Siada. Odwraca się do mnie. Zaklina mnie proszącym spojrzeniem. - Nie odrzucaj mnie - szepcze. - Nie przeżyłabym tego. Przecież wiesz, chciałam cię tylko uszczęśliwić. Myślałam, że będę dla ciebie tą jedyną, tyle że nie zdawałam sobie sprawy, jak bardzo ty mnie unieszczęśliwisz. A ty sobie po prostu stoisz. I nic nie mówisz. Kim ty właściwie jesteś, maszyną?

- Powiem ci, kim jestem - rzekłem.

I wtedy zacząłem z impetem staczać się w przepaść. Utraciłem wszelką kontrolę nad sobą, gdzieś ulotniły się resztki ostrożności. Mój umysł przepełniony kotłowaniną pierwotnych emocji utracił instynkt samozachowawczy. Muszę jej wszystko wyjaśnić, to jedynie się liczy. Muszę jej pokazać. Za wszelką cenę. Zdzieram z siebie koszulę. Jej twarz rozjaśnia się - ani chybi nabrała przekonania, że w końcu dam się uwieść. Moje dłonie przebiegają w górę i w dół po gołej klatce w poszukiwaniu haftek i zatrzasków. Przystępuję do skomplikowanego i mozolnego procesu rozpinania mojego ciała. Gdzieś w głębi duszy słyszę krzyk: NIE! NIE! NIE! NIE! NIE!, ale nie zwracam na to uwagi. Serce ma swoje własne powody.

- Spójrz, Elizabeth! - chrypię do niej. - Spójrz na mnie. To właśnie ja. Przyjrzyj mi się dobrze i odlatuj. To będzie prawdziwy trip na jawie.

Otwieram klatkę na całą szerokość.

Ruszam do przodu gramoląc się spośród dźwigni i prętów, by po chwili wychylić się ze skorupy ludzkiego ciała, które noszę na sobie. Nigdy dotąd nie wychyliłem się aż tak mocno od czasu, kiedy zapakowano mnie w mój kamuflaż w Ojczystym Świecie. Pozwalam jej przyjrzeć się mojemu lśniącemu pancerzowi. Obracam szypułkami, na których tkwią moje oczy. Prezentuję jej niektóre z moich szponów.

- Widzisz? Widzisz? Ogromny czarny krab z kosmosu. Tak właśnie wygląda twój ukochany, Elizabeth. To właśnie ja. Dawid Knecht to tylko kostium, w którego wnętrzu znajduje się właśnie coś takiego. - Chyba oszalałem. - Marzy ci się trip na jawie? To właśnie jest jawa, żaden odlot, Elizabeth. Tak właśnie wygląda rzeczywistość. Cóż ci po ciele Knechta? To jeden wielki humbug. Maszyna. Chodź, podejdź bliżej. Chcesz mnie pocałować? A może mam się wspiąć na ciebie na szybki numerek?

Podczas całej tej sceny przez jej twarz przewinęła się cała gama reakcji. Na początku, oczywiście, były to usta otwarte w wyrazie niebotycznego zdziwienia. Potem jej rysy zmroziło przerażenie, z gardła wydobyły się zduszone bełkoty, szczęka opadła nisko, wytrzeszczone oczy zamarły w bezruchu. Dłońmi przykryła piersi. Skąd ta nagła skromność w obliczu potwora z kosmosu? Lecz po chwili, kiedy zorientowała się, że z czarnego stwora siedzącego w rozpłatanej klatce nadal wydobywa się znajomy głos Knechta, teraz nieco gorzki i beznamiętny, napięte mięśnie twarzy zaczęły się rozluźniać. Jej reakcje znów nabrały harmonii. Najpierw zaciekawienie. Potem wrażliwość poetki wzięła górę. Nic, co ludzkie, nie jest mi obce, jak mawiał Terencjusz w cytacie Cycerona. Nic, co obce, nie jest mi obce? A więc uwierzy świadectwu swoich oczu.

- Kim ty jesteś? Skąd przybywasz?

- Złamałem Fundamentalną Zasadę - ja jej na to. - Zasługuję na to, by mnie odkorkować i rozpłaszczyć. Nie wolno nam się ujawniać. W razie jakiegokolwiek wypadku, który mógłby doprowadzić do odkrycia prawdy, jesteśmy zobowiązani do dokonania autodetonacji. Tu jest odpowiedni przycisk.

Podchodzi bliżej i zagląda ponad moją głową do otworu ziejącego w klatce piersiowej Dawida Knechta.

- A więc jesteś z innej planety? I mieszkasz na Ziemi w przebraniu? - Zaczyna ogarniać wszystko umysłem. Szok powoli mija. Nawet wybucha śmiechem. - Na kwasie widywałam gorsze okropności - zwierza się. - Wcale mnie nie przestraszyłeś, Dawidzie. Dawidzie? Czy mam cię nadal tak nazywać?

To wszystko wydaje mi się zupełnie nierealne, jak sen. Ujawniłem się sądząc, że ucieknie stąd w popłochu. A tymczasem ona wcale nie wygląda na przerażoną. Moja odmienność wywołuje w niej uśmiech. Klęka, aby widzieć lepiej. Cofam się nieco. Szypułki wibrują mi w niesamowitym tempie. Czuję się niepewnie, w tej konfrontacji straciłem przewagę.

- Wiedziałam, że jesteś niezwykły - odzywa się ona - choć nie sądziłam, że aż tak. Ale to nic. Dla mnie to pestka. Chciałam powiedzieć, że ja kocham przede wszystkim osobowość. No i co z tego, że jesteś krabem z Zielonej Galaktyki? Co z tego, że nie będziemy mogli zostać prawdziwymi kochankami? Jestem gotowa się poświęcić. Dla mnie liczy się tylko twoja dusza, Dawidzie. Dalej, zapnij się z powrotem. Kiedy tak stoisz na zewnątrz, minę masz niezbyt tęgą.

Tryumf miłości. Nie opuści mnie nawet teraz. Kompletna klapa. Wpełzam z powrotem do Knechta i unoszę jego ramiona na wysokość klatki, by się zapiąć. Przeżyty wstrząs zmroził moją świadomość: nie mogę się nadziwić potworności i brawurowej dezynwolturze własnego czynu. Co ja narobiłem? Elizabeth patrzy na mnie, wygląda na zafascynowaną, a nawet zauroczoną. Przynajmniej znów stanowię jednolitą całość. Kobieta kiwa głową.

- Posłuchaj - mówi - możesz mi zaufać. Chcę powiedzieć, że nic mnie nie obchodzi, czy jesteś czymś w rodzaju szpiega, wysłanego, by węszyć na Ziemi. Nic mnie to nie obchodzi. Nikomu nic nie powiem. Wyrzuć to z siebie, Dawidzie. Opowiedz mi o sobie. Nie widzisz, to najwspanialsza rzecz, jaka kiedykolwiek mi się przydarzyła. Szansa, by pokazać, że miłość nie jest wyłącznie cielesna, że to nie tylko chemia, ale wspólny trip zespolonych dusz, który przekracza nie tylko granice rasowe, ale granice wszystkich cholernych gatunków, a nawet granice planet...

 

MINĘŁO KILKA GODZIN, zanim się jej pozbyłem. Po nie kończącej się, intensywnej konwersacji, podczas której mówiła głównie Elizabeth. Ona konstruowała teorie wyjaśniające przyczyny mojego przybycia na Ziemię, ja zaś tylko kiwałem głową, zaprzeczałem, utwierdzałem ją w przekonaniu, cały czas pogrążony w przerażeniu, jakie wywoływała we mnie moja własna zdrada, ledwie przysłuchując się jej monologowi. Panująca w powietrzu wilgoć sprawiała, że czułem się jak worek gnijących łachmanów. Wreszcie stwierdziła:

- Przeszedł mi już haj po maryśce. Ale wciąż jestem nakręcona. Idę na spacer. Potem wrócę do swojego p...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • zawrat.opx.pl
  • Archiwum
    Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie można obronić się przed samym sobą.