[ Pobierz całość w formacie PDF ]

 

ANDY McDERMOTT

SKARB HERKULESA

 

 

Przekład JAN HENSEL

 

 

Mojej rodzinie i przyjaciołom

 

Prolog

 

Zatoka Kadyksu

Sto sześćdziesiąt kilometrów od południowego wybrzeża Portugalii skrywała się jedna z

największych tajemnic w dziejach ludzkości.

Jeszcze przez jakiś czas miała pozostać nieznana, strzeżona przez nie tak dawny sekret.

Gigantyczna, wsparta na sześciu słupach pływająca platforma SBX-2 figurowała w

oficjalnych dokumentach jako morska stacja radarowa działająca w paśmie X. Ten należący do

Marynarki Wojennej Stanów Zjednoczonych cud techniki, ze względu na ogromną białą kopułę

radaru dominującą nad górnym pokładem nazwany Tadż Mahal, monitorował niebo na wschodzie

rzekomo po to, by ostrzegać przed atakami rakietowymi z północnej Afryki i Bliskiego Wschodu. I

takie rzeczywiście były funkcja i zastosowanie radaru.

Ale prawdziwy powód obecności platformy w tym miejscu był zupełnie inny. Leżał trzysta

metrów pod wodą.

Piętnaście miesięcy wcześniej w samym sercu zaginionej Atlantydy -wzniesionej przez

cywilizację, której istnienie długo uważano jedynie za legendę -odkryto twierdzę, dokładnie pod

miejscem, gdzie teraz kotwiczyła SBX. Chociaż jedyna widoczna budowla, ogromna świątynia

Posejdona, uległa zniszczeniu, echosondy wykazały, że warstwa osadu na dnie morza kryje

mnóstwo zabytków. Uwieńczone sukcesem poszukiwanie Atlantydy okazało się częścią tajnego

planu -eksterminacji bronią biologiczną trzech czwartych ludzkości. Po udaremnieniu spisku

Zachód postanowił więc, że nie tylko okoliczności odnalezienia starożytnego miasta, lecz także sam

fakt jego istnienia powinny pozostać tajemnicą. Przynajmniej do chwili, gdy uda się stworzyć mniej

sensacyjną historię tego odkrycia i wyeliminować wszelką groźbę powtórzenia planu ludobójstwa.

Tak więc podczas gdy radar SBX czuwał nad bezpieczeństwem nieba, tu, na platformie,

naukowcy i archeolodzy w tajemnicy badali zachowane szczątki miasta, działając pod auspicjami

Międzynarodowej Agencji Dziedzictwa Ludzkości, założonej rok wcześniej po to, by odnajdywać i

zabezpieczać -starożytne zabytki, właśnie takie jak Atlantyda. Środkowy słup przy prawej burcie

gigantycznej platformy przerobiono na zanurzany rękaw, a dolna część pontonu otwierała się teraz

na morze. Osłonięci betonowymi ścianami prawie dwumetrowej grubości, naukowcy z MADL

mogli niemal zawsze bezpiecznie prowadzić badania.

Ale nie tego wieczoru.

-Jezu -mruknął Bill Raynes, dyrektor ekspedycji MADL, łapiąc się poręczy, gdy platforma

znów się zakołysała. SBX była tak solidna i dobrze zakotwiczona, że nawet atlantyckie sztormy

rzadko kiedy wprawiały ją w ruch.

Tym razem sztorm był jednak wyjątkowo potężny.

Jeden z dwóch jaskrawożółtych dwuosobowych batyskafów zakołysał się na łańcuchach,

gdy wyciągano go z wody. Raynes przyglądał mu się z niepokojem. Drugi wisiał już bezpiecznie

nad dokiem, lecz gdyby pogoda się pogorszyła, niezamocowany batyskaf mógł jak wahadło rozbić

bliźniaczy statek.

-Złapcie to cholerstwo! - rozkazał Raynes.

Dwaj ludzie pospieszyli wykonać polecenie; chwiejnym krokiem okrążyli basen, gdy pokład

chybotał się pod ich stopami, odczekali, aż batyskaf wychylił się w ich stronę, i złapali bosakiem

jeden z łańcuchów. Dobra robota. Operator dźwigu podniósł batyskaf na odpowiednią wysokość i szybko przymocowano go łańcuchami.

-W porządku! Nieźle się spisaliście! - zawołał Raynes, odetchnąwszy z ulgą.

Oba batyskafy zabezpieczone, a więc dzień pracy można uznać za zakończony.

Wieczorami Raynes zwykle szedł na główny pokład wypalić cygaro.

Ale nie dzisiaj. Nie zamierzał wychodzić na dwór, jeśli nie musiał. Na chwilę zrobiło mu się

żal żołnierzy piechoty morskiej, którzy sprawowali wartę na pokładzie platformy bez względu na pogodę. Biedne sukinsyny.

Jeśli zlekceważyć niespodziewane emocje związane ze sztormem, dzień okazał się całkiem

udany. Mapa atlantydzkiej twierdzy wykonana na podstawie badań sonarowych powstawała

szybciej, niż przewidywał plan, a wykopaliska na pierwszym stanowisku już przyniosły efekty w postaci mnóstwa ekscytujących cennych artefaktów. Może Raynes nie był odkrywcą Atlantydy, ale obiecał sobie, że stanie się sławny jako jej badacz.

Odkrycia dokonała piętnaście lat młodsza od Raynesa doktor Nina Wilde, która przynajmniej

na papierze -była jego przełożoną w MADL. Zastanawiał się, czy rudowłosa

mieszkanka Nowego Jorku zdaje sobie sprawę, że objąwszy kierownicze stanowisko w agencji,

praktycznie zakończyła swoją archeologiczną karierę -jeszcze przed trzydziestką. Pewnie nie.

Chociaż z przyjemnością na nią patrzył, Nina sprawiała na nim wrażenie naiwnej. Zdawało mu się, że zaoferowano jej szefostwo głównie po to, by zaspokoić ambicje zarówno jej, jak i jej

ochroniarza, a teraz także chłopaka, Eddiego Chase’a -zdaniem Raynesa sarkastycznego

angielskiego osiłka -żeby oboje nie sprawiali kłopotów, podczas gdy rzeczywistą robotą zajęli się bardziej doświadczeni ludzie.

Raynes ruszył do windy zainstalowanej wewnątrz słupa podporowego i zerknął na

przepastną ciemność nad głową. Główny pokład SBX o rozmiarach dwóch boisk piłkarskich

znajdował się dwanaście poziomów nad powierzchnią wody. Niosąc skrzynkę z artefaktami,

Raynes zasunął kratę i nacisnął guzik. Winda ruszyła w górę.

Woda rozbryzgiwała się i wlewała do doków poniżej, gdy fale rozbijały się z pluskiem o

ściany basenu. Według Raynesa nigdy nie panowały tu tak złe warunki atmosferyczne. Zazwyczaj powierzchnia oceanu w basenie najwyżej się marszczyła. Skoro w środku było tak niespokojnie, to nie chciał nawet myśleć, co dzieje się na zewnątrz.

Wyjący wiatr podrywał drobne kropelki wody i niósł je niemal równolegle do powierzchni

oceanu; fale rozbijały się z hukiem o przedni słup platformy przy lewej burcie. Metalowe schodki, które pięły się z zanurzonej części pontonowego kadłuba do drabinki prowadzącej na wyższe piętra, skrzypiały i jęczały pod naporem nawałnicy. Nikt przy zdrowych zmysłach z własnej woli by tu nie

przyszedł. A jednak ktoś tam był.

Mężczyzna, dwumetrowy olbrzym. Jego twarde mięśnie uwydatniał obcisły czarny

kombinezon nurka. Wynurzył się z wody i ruszył po schodkach, jego dłonie zaciskały się na

poręczach z siłą imadła; nawet rozbijające się z hukiem fale i smagające podmuchy wichru nie

wybijały go z rytmu.

Po chwili przystanął, by wyjąć ustnik akwalungu -błysnęły idealnie białe zęby, jeden z

wprawionym brylantem, i odsłoniła się hebanowa skóra -po czym zaczął się wspinać po drabince.

Większość ludzi miałaby szczęście, przy takich warunkach pogodowych, gdyby udało im się

pokonać tę drogę w niecałe pięć minut, a okupiliby wysiłek skrajnym wycieńczeniem.

Intruz wspiął się na górę w dwie minuty i nie zmęczył się bardziej, niż gdyby wszedł po

schodach na pierwsze piętro.

Na ostatnim szczeblu zatrzymał się i ostrożnie wystawił głowę nad krawędź pokładu. Szara

nadbudówka SBX miała trzy kondygnacje z pomostami biegnącymi wzdłuż każdej z nich od strony dziobu. Słabe żółte światło lampek ledwo je oświetlało. Na masce nurka rozbryzgiwały się krople deszczu.

Mężczyzna zmarszczył brwi i ściągnął jaj ukazały się chytre czarne oczy, które zaraz ukrył

pod goglami. Słabe żółte światełka zniknęły, a pojawiły się drgające kręgi jaskrawej czerwieni i

pomarańczu jak w grach wideo. Wszystko inne tonęło w granacie albo czerni. Obraz z termowizjera przedstawiał świat poprzez emitowanie ciepła. Metalowe ściany platformy, sieczone mroźnym deszczem, były widoczne tylko jako odcienie granatu.

Lecz od ciemnego elektronicznego tła odcinało się coś jeszcze. Rozjarzona na zielono, żółto

i biało postać zbliżała się, przyjmując kształt człowieka. Amerykański marines na patrolu.

Intruz zsunął się po cichu tuż pod krawędź pokładu i prawie zupełnie znieruchomiał mimo

naporu burzy. Wartownik podszedł bliżej, żołnierskie buty zadzwoniły o metal na końcu pomostu. Z jedną ręką na relingu, a drugą na broni spojrzał w dół drabinki...

Szybkim i płynnym ruchem intruz złapał go za ramię. Zanim zaskoczony zdążył

zareagować, olbrzym bez wysiłku zrzucił go z platformy w morską kipiel trzydzieści metrów niżej, na pewną śmierć.

Zabójca odsunął okulary termowizjera na czoło i spojrzał wzdłuż pomostu. Jego następny

cel znajdował się tuż-tuż: puszka połączeniowa wystająca z metalowej ściany. Podszedł do niej.

Plątanina drucików i kabli wewnątrz zdawała się niesłychanie skomplikowana, lecz

mężczyzna wiedział dokładnie, gdzie znajdują się przewody zasilające od kamer telewizji

przemysłowej na platformie. Pociągnął za odpowiedni pęk kabli, oddzielając je od innych, po czym przeciął je nożem bojowym. Błysnęło kilka iskier, lecz ostrze miało izolację. Intruz wsunął nóż do pochwy i wcisnął guzik krótkofalówki przypiętej do pasa.

Ruszać! W doku batyskafów ze wzburzonej powierzchni wody wyłoniła się głowa mężczyzny o

oczach lśniących za szybą maski. Rozglądał się dookoła. W doku było dwóch członków załogi, stali odwróceni plecami do basenu, zajęci zabezpieczaniem batyskafów.

Nurek zanurzył się z powrotem i wyciągnął zza pasa pistolet o niezwykłej konstrukcji.

Potem znów się wynurzył, unosząc broń. Strużki wody wyciekły z otworów w lufie, gdy celował. Obok niego pojawił się drugi, też z pistoletem.

Dwa suche trzaski, które rozległy się jeden po drugim i zlały niemal w jeden dźwięk, odbiły

się echem od betonowych ścian komory. Pistolety były pneumatyczne, sprężony azot wyrzucił

strzałki; kiedy utkwiły w plecach członków załogi, obaj stęknęli z bólu, sięgając rękami za siebie, po czym runęli na pokład. Pistolety zostały zaprojektowane do miotania pocisków ze środkiem usypiającym. Te jednak były naładowane czymś innym.

Zabójczym. Mężczyźni w wodzie podpłynęli do drabinki i wyszli z basenu. Za nimi pojawili się inni nurkowie. W sumie było ich siedmiu. Szybko zdjęli ekwipunek i ruszyli do windy.

Dwaj członkowie załogi leżeli nieruchomi i bezradni. Przewracali tylko oczami,

wybałuszonymi ze strachu i bólu. Strzałki zawierały truciznę, która niemal natychmiast

paraliżowała mięśnie szkieletowe. Paraliż mięśni gładkich i mięśnia sercowego miał nastąpić wkrótce. Jeden z napastników pochylił się, wyciągnął strzałki i wrzucił je do basenu. Natychmiast zniknęły pod powierzchnią wody. Po chwili namysłu zerknął na cylindryczny pojemnik pod lufą który zawierał antidotum na truciznę, i skinął głową. Jego towarzysze zawlekli sparaliżowanych członków załogi na brzeg basenu i jak niepotrzebne worki wrzucili do morza. A potem, nie oglądając się na tonących, weszli do windy i zamknęli kratę. Ślepy obiektyw kamery przyglądał się im obojętnie. Winda ruszyła ze zgrzytem w górę.

Ubrany na czarno olbrzym wystawił głowę nad krawędź zalewanego deszczem górnego

pokładu. Nad rozległą płaszczyzną metalu górowała gigantyczna kopuła radaru. Podświetlona od wewnątrz jak ogromny lampion jarzyła się w strugach ulewy. Cała reszta pokładu tonęła w mroku, ginąc w sztormowej zawierusze.

Znów nasunął na oczy okulary termowizjera. Obraz ożywił się, rozbłyskując jaskrawymi

kolorami. Na rufie, za kopułą widać było skłębioną czerwoną mgłę - dym z elektrowni pokładowej i strumienie ciepła z urządzeń klimatyzacji wielkości kontenerów, chłodzących urządzenia elektroniczne ogromnego radaru.

Lecz na granatowym tle rysowały się także inne kształty. Sylwetki marines połyskiwały w

przetworzonym obrazie termowizjera jak odległe amorficzne plamy zbliżające się do siebie w

zacinającym deszczu. Wartownicy szli ustaloną trasą spotykali się, by upewnić się, że wszystko w porządku, po czym znów się rozdzielali i kontynuowali obchód.

Tym razem już tak nie będzie. Intruz uniósł broń. Inaczej niż jego ludzie w doku batyskafów uzbrojeni w pistolety na pociski usypiające, on miał karabin z celownikiem optycznym.

Przesunął termowizjer do góry i przyłożył do prawego oka lunetę celownika. Teraz żołnierze

byli widoczni tylko jako szare sylwetki, łopoczące płaszcze przeciwdeszczowe obrysowane żółtą poświatą z pobliskiej lampy. Zabójca skupił się na wartowniku bliżej siebie. Odczekał, aż żołnierze spotkają się i przystaną...Niewyraźna postać w celowniku drgnęła spazmatycznie, a potem osunęła się na pokład. Drugi żołnierz, zaskoczony, uklęknął, żeby pomóc towarzyszowi.

Zobaczył strzałkę sterczącą z pleców. Podniósł wzrok...

Zabójca zdążył już zarepetować broń. Właściwie nie potrzebował celownika, karabin był

niemal przedłużeniem jego ręki. Oddał drugi strzał. Nie musiał patrzeć w lunetę, żeby wiedzieć, że trafił. Podbiegł do drugiego marines, ignorując jego mrugające rozpaczliwie oczy, gdy sprawdzał,

gdzie dokładnie trafił. Pocisk utkwił w klatce piersiowej, dwa centymetry pod sercem. Snajper

mruknął z irytacją. Celował w samo serce. Partanina.

Ale ucierpiała tylko jego duma. Liczył się przede wszystkim efekt końcowy. Wyrwał

strzałkę z ciała i odrzucił ją daleko na pokład, a następnie zrobił to samo z tą która ugodziła

pierwszą ofiarę. Strzałki zmyje woda. A nikt nie zwróci uwagi na maleńkie rany kłute, gdy widać będzie znacznie bardziej oczywistą przyczynę śmierci.

Krótkofalówka przy pasie zatrzeszczała dwa razy. Sygnał. Zespół drugi zajął pozycję.

Zgodnie z planem. Pokład był czysty. Mężczyzna odpowiedział na sygnał, trzykrotnie przyciskając guzik. Zająć platformę. Siedmiu mężczyzn zdążyło już obezwładnić dwóch zaskoczonych marines w kabinie na szczycie słupa podporowego, sparaliżowawszy ich strzałkami z trucizną gdy tylko winda wjechała na górę. Potem poczekali na sygnał dowódcy. Kiedy tylko nadszedł, rozdzielili się na trzy grupy jedną trzyosobową i dwie dwuosobowe - po czym ruszyli do nadbudówki.

Grupa trzyosobowa szybko skierowała się ku rufie, do sektora, gdzie znajdowała się

elektrownia. Chociaż SBX przypominała nieruchomą platformę wiertniczą w rzeczywistości była jednostką pływającą z prawdziwego zdarzenia, która mogła się poruszać, korzystając z własnego napędu. Załoga liczyła czterdziestu marynarzy, oprócz tego na pokładzie były pluton marines i zespół z MADL. Jako że sama stacja radarowa była wysoce zautomatyzowana, większość załogi wykonywała praktycznie te same obowiązki, co marynarze na okrętach, czyli zajmowała się obsługą i konserwacją statku. A to oznaczało, że większość załogi jest skupiona w jednym miejscu.

Trzej intruzi z uniesionymi pistoletami przemierzali szare korytarze, jeden z nich przy

każdym zakręcie zaglądał za róg i dawał pozostałej dwójce sygnał, że droga wolna. Wspięli się po stromych schodkach na pokład B, nasłuchując wszelkich odgłosów ludzkiej aktywności.

Z przodu otworzyły się drzwi i wyłonił się brodaty marynarz ze skrzynką z narzędziami.

Stanął jak wryty, gdy ujrzał trzech mężczyzn...

Strzałka wbiła się w gardło, natychmiast wprowadzając toksynę w jego krwioobieg. Wydał

zduszone stęknięcie; zabójca szybko podbiegł, żeby złapać ciało i skrzynkę, zanim runą z łoskotem na pokład. Dwaj pozostali przeczytali tabliczkę na drzwiach - „Magazyn z narzędziami” - i otworzyli je gwałtownie. Z uniesioną bronią zajrzeli do pomieszczenia. Było puste.

Błyskawicznie wtaszczyli tam sparaliżowanego marynarza i zamknęli drzwi. Ruszyli dalej,

wspinając się po kolejnych schodkach, by dotrzeć do celu.

W jednej z grodzi znajdował się luk, zza którego dochodził niski mechaniczny pomruk.

Znaki ostrzegawcze podpowiadały intruzom, co znajdą w środku.

Główny szyb wentylacyjny sektora rufowego.

Nadbudówka SBX była swego rodzaju zamkniętą szczelnie metalową puszką. Na całej

platformie znajdowały się tylko trzy okna, na mostku kapitańskim na dziobie, i nawet one się nie

otwierały. Powietrze dostawało się do wnętrza tylko jedną drogą pompowane przez gigantyczne

rury wlotowe wentylacji na górnym pokładzie.

Napastnicy wywarzyli klapę, odsłaniając szyb i kratę, za którą wirował potężny wiatrak.

Włożyli maski przeciwgazowe, po czym wtoczyli do szybu pojemnik, który ze sobą przynieśli.

Przekręcili zawór i wentylator zaczął zasysać do szybu chlorocyjan -bezbarwny i bezwonny gaz

zabijający w ciągu kilku sekund.

Pobiegli z powrotem do schodków, ześlizgnęli się po stromych poręczach na pokład B i

ruszyli naprzód, nie zważając na zduszone, pełne cierpienia stęknięcia i rzężenie ludzi konających w pomieszczeniach, które mijali.

Jedna z dwuosobowych grup zakradła się do sektora mieszkalnego platformy. Nieduża

załoga SBX pracowała w systemie dwuzmianowym: dwanaście godzin pracy, dwanaście godzin

wolnego. W tej chwili ci z drugiej zmiany powinni jeszcze spać.

Włącznie z połową żołnierzy piechoty morskiej.

Długa kabina służąca za kajutę marines miała dwoje drzwi, umieszczonych naprzeciwko

siebie na jej końcach. Jeden z mężczyzn odczekał, aż jego towarzysz dotrze do drugiego wejścia.

Potem wyciągnął niedużą puszkę chlorocyjanu i otworzył drzwi.

Większość dwunastu żołnierzy spała, lecz jeden spojrzał na intruza. Wahał się przez na

moment, a potem zareagował wyuczonym odruchem, gdy zobaczył czarną maskę przeciwgazową...

- Chłopaki! - krzyknął, zanim pocisk wystrzelony z drugiego wejścia trafił go w plecy.

Żołnierze poderwali się gwałtownie, zaalarmowani.

A kiedy dwie puszki gazu przetoczyły się przez kajutę, siejąc niewidzialną śmierć, osunęli

się z powrotem na koje. Druga para intruzów skierowała się ku przodowi platformy i sektorowi dowodzenia na pokładzie A. Ta część statku była zawsze strzeżona, przy wejściu pełniło wartę czterech marines.

Użycie trującego gazu w tym sektorze nie wchodziło w rachubę: znajdował się tam ktoś,

kogo należało ocalić za wszelką cenę, a gaz zabijał, nie wybierając celu. Pistolety pneumatyczne też się nie nadawały, ponieważ ładowanie ich zajmowało zbyt dużo czasu i istniało ryzyko, że pociski utkwiłyby w osobistym ekwipunku ofiary, nie wyrządzając jej krzywdy. W tej krytycznej fazie operacji eliminacja celów musiała przebiec szybko i precyzyjnie.

Dlatego obaj mężczyźni po prostu wypadli zza rogu na niepodejrzewających niczego

marines i zastrzelili ich z pistoletów z tłumikami, zanim tamci mieli szansę zareagować.

Później, opuszczając platformę, będą musieli pozbyć się zwłok: gdyby znaleziono ciało z

raną po kuli, wszystko by się wydało. Ale i to zostało zaplanowane. Jeden z mężczyzn wcisnął guzik krótkofalówki. Pozycja zajęta. Z krótkofalówki olbrzyma dobiegł pojedynczy trzask. Mężczyzna kiwnął do siebie głową po czym zajrzał ostrożnie przez spływające strugami deszczu okno.

Na mostku pełniła wartę tylko jedna osoba, młoda kobieta w randze porucznika. Ponieważ

SBX miała stałą pozycję, a główny nerw platformy stanowiło centrum dowodzeniowoinformacyjne,

które mieściło się za mostkiem, nie było potrzeby, by przebywał tam ktoś jeszcze.

Więcej ludzi, włącznie z dowódcą jednostki, widać było za oszklonymi drzwiami między centrum dowodzeniowym a mostkiem. Nadeszła pora. Porucznik Phoebe Bremmerman podniosła wzrok znad konsoli i spojrzała w okno. Usłyszała jakiś hałas, inny niż bębnienie deszczu o szyby.

Zauważyła coś na szybie: ciemnoszary przedmiot wielkości dużej monety.

Wstała, żeby zawołać komandora z centrum dowodzenia... Okno eksplodowało.

Odłamki szkła obsypały mostek, stłumiony pomruk sztormu na zewnątrz natychmiast

przeszedł w ryk. Pani porucznik krzyknęła, gdy kawał szyby rozciął jej policzek.

Potężnie zbudowany czarny mężczyzna w kombinezonie nurka wskoczył przez okno,

celując do niej z karabinu. Jednocześnie inni ludzie w kombinezonach wdarli się do centrum

dowodzenia, mierząc z broni. Jeden z operatorów radaru ledwie poderwał się z krzesła, a już po

chwili opadł na nie z powrotem, ze strzałką w szyi. Olbrzym złapał porucznik Bremmerman i zawlókł ją do centrum dowodzenia; ryk sztormu

przycichł, gdy zatrzasnęły się za nimi drzwi na mostek.

-Komandorze Hamilton -powiedział do dowódcy SBX, pchnąwszy kobietę na pokład,

podczas gdy innych zakładników otaczało czterech uzbrojonych mężczyzn. -Przepraszam za

najście. -Uśmiechnął się, odsłaniając białe zęby i błyskając brylantem. Jego nigeryjski akcent był miękki i dźwięczny. -Nazywam się Joe Komosa i jestem tutaj tylko w jednym celu. -Uśmiech znów się pojawił, lecz teraz czaiła się za nim groźba. - Gdzie jest doktor Bill Raynes?

Pozostali członkowie załogi zostali stłoczeni w dużym laboratorium na pokładzie B, które

było przeznaczone dla ekipy MADL. Klęczeli na środku pomieszczenia.

Żaden marines nie przeżył ataku. Część załogi rekrutująca się z amerykańskiej marynarki

wojennej również doznała ciężkich strat, oprócz samego Hamiltona przeżyło tylko dziesięciu jej

członków, włącznie z pięcioma marynarzami z centrum dowodzenia. Z dziesięciu członków

ekspedycji MADL brakowało trzech.

Do napastników dołączyło jeszcze trzech ludzi, którzy pod bronią przyprowadzili resztę

żywych. Kimkolwiek byli, zdał sobie sprawę Hamilton, działali zupełnie bez skrupułów; jeden z

marynarzy zaprotestował, gdy wepchnięto go do laboratorium -nawet nie próbował się bić, tylko

krzyczał - i dostał kulę prosto w klatkę piersiową z bliskiej odległości. Skonał na oczach Hamiltona. A komandor nie mógł nic zrobić.

Komosa ściągnął z głowy kaptur kombinezonu, odsłaniając lśniącą gładko wygoloną

czaszkę z dwoma rzędami srebrnych ćwieków od skroni na tył głowy. Potem rozpiął suwak,obnażając nagi tors ozdobiony liniami ćwieków. Przystanął na moment, podziwiając własne odbicie w szklanej ściance, a potem bez słowa zaczął się powoli przechadzać w tę i z powrotem przed zakładnikami, którzy zerkali na niego nerwowo. Wreszcie z olśniewającym uśmiechem zwrócił się do Raynesa.

-Doktorze Raynes, jak wyjaśniłem komandorowi Hamiltonowi, jestem tutaj tylko z jednego

powodu. Wie pan, co to takiego? -Uniósł mały biały przedmiot, który wyciągnął z wodoszczelnej torby. Raynes popatrzył na przedmiot niepewnie, jakby zadano mu podchwytliwe pytanie.

-To... pendrive?

-W rzeczy samej, pendrive. -Komosa podszedł do komputera w kącie laboratorium, do

stanowiska pracy Raynesa. - Chciałbym, żeby mi go pan zapełnił.

Raynes przełknął ślinę i zapytał skrzeczącym głosem:

-Czy... czym?

-Pewnymi plikami przechowywanymi na zabezpieczonym serwerze MADL w Nowym

Jorku. W szczególności chodzi mi o pliki dotyczące zaginionych dzieł Platona znajdujących się w archiwach Bractwa Selasforos. Przez chwilę zdumienie na twarzy Raynesa zdawało się przeważać nad strachem.

-Zaraz, zrobiliście to wszystko po to, żeby uzyskać dostęp do naszego serwera? Dlaczego?

-To już moja sprawa. Pana powinno teraz interesować tylko wykonywanie moich poleceń.

-A jeśli odmówię?

Komosa uniósł gwałtownie ramię. Nie spuszczając wzroku z Raynesa, wystrzelił strzałkę

prosto w serce jednego z innych naukowców MADL. Mężczyzna, zanim upadł, złapał się za pierś. Raynes drgnął, jego oczy stały się okrągłe ze strachu.

-Dobrze już, dobrze, serwer! Zrobię, co pan sobie życzy.

-Dziękuję. -Komosa kiwnął głową i jeden z jego podwładnych zaprowadził Raynesa do

komputera.

-Niech pan się na to nie godzi, doktorze -ostrzegł Hamilton. -Wie pan, że nie możemy

dopuścić, by ktokolwiek dotarł do Atlantydy.

-Atlantyda! - prychnął lekceważąco Komosa. - Mam gdzieś Atlantydę!

-Nie wierzę. Doktorze Raynes, w żadnym wypadku nie wolno panu udostępniać danych

temu człowiekowi. Komosa westchnął.

-Da mi pan dostęp, doktorze. -Podszedł do więźniów, chwycił za ramię Bremmerman i

postawił ją na nogi. Spojrzała z lękiem na Hamiltona, jakby nie wiedziała, co robić.

-Zostaw ją w spokoju - warknął Hamilton.

Komosa stanął za porucznik Bremmerman; był od niej znacznie wyższy. Potężnym

ramieniem objął ją w pasie, a dłoń drugiej ręki położył jej na szyi.

-Doktorze Raynes. -Przeniósł wzrok z Hamiltona na archeologa. -Na pewno już wcześniej

zauważył pan tę młodą damę na platformie. Jest bardzo ładna. -Pochylił głowę, gładząc jej włosy bokiem podbródka. Mimo lęku wbiła mu łokieć w brzuch.

Nigeryjczyk ledwo drgnął. Uśmiechnął się szerzej.

-I bardzo zadziorna. -Jego kciuk powędrował powoli wzdłuż jej szyi, zatrzymując się o

dwa centymetry pod brodą...

I nacisnął.

Coś w jej gardle pękło z paskudnym mokrym chrzęstem. Oczy wyszły jej na wierzch, a usta

otworzyły się, gdy rozpaczliwie usiłowała zaczerpnąć powietrza, które nie dochodziło do płuc.

Komosa ją puścił. Uniosła drżącą dłoń do twarzy. Kropla krwi spłynęła z kącika ust, gdy

wstrząsnęły nią konwulsje.

-I martwa - dodał lodowatym tonem.

-Ty skurwysynu! -ryknął Hamilton. Próbował zaatakować Komosę, lecz jeden z mężczyzn

w kombinezonach zdzielił go kolbą pistoletu. Komandor runął na pokład. Bremmerman też upadła, lecz w przeciwieństwie do Hamiltona już nie wstała.

Komosa zwrócił się znów do Raynesa.

-Co minutę będę zabijał jednego z członków załogi, aż dostanę od pana to, czego chcę. Ich

życie zależy wyłącznie od pana. Czy wasze pliki komputerowe są naprawdę tak wartościowe, że dla ich ochrony gotów by pan był wydać przyjaciół na śmierć?

Na twarzy Raynesa zalśniły krople potu.

-A... ale nawet gdybym chciał, teraz i tak by mi się nie udało! System bezpieczeństwa...

-Wiem, jakie macie zabezpieczenia, doktorze. Czterdzieści dziewięć sekund.

Zdenerwowany Raynes usiadł przy komputerze i zabrał się do roboty, dłoń tak bardzo mu

się spociła, że ześlizgnęła się z myszki. Pojawiło się okienko z poleceniem wprowadzenia hasła.

Raynes wstukał ciąg znaków i wcisnął enter. Okienko zniknęło, a na jego miejscu wyświetlił się

napis z ostrzeżeniem: „Wymagane potwierdzenie odciskiem palca”. Archeolog rzucił niespokojne spojrzenie na Komosę i przytknął kciuk do czarnego kwadracika w prawym górnym rogu klawiatury. Zamigała czerwona dioda. Napis zniknął i pojawił się następny. „Wymagane potwierdzenie głosowe”.

-Zostało jeszcze siedemnaście sekund -oznajmił Komosa, opuszczając karabin. -Dobra

robota.

-Nie mogę dostać się dalej. Nie mog...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • zawrat.opx.pl
  • Archiwum
    Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie można obronić się przed samym sobą.