[ Pobierz całość w formacie PDF ]
JAMES SIEGEL WYKOLEJONY Z angielskiego przełożyła Maciejka Mazan Tytuł oryginału DERAILED Dla Mindy, która dba o rodzinę tak samo jak o swój ogród – z wielką miłością, nieustającym poświęceniem i niegasnącym entuzjazmem. PODZIĘKOWANIA Chcę podziękować Sarze Ann oraz „tylko” Sarze za ogromną pomoc w konstruowaniu tej powieści, Larry’emu za to, że w nią wierzył, i oczywiście Richardowi za bezpardonową walkę w jej obronie. ATTICA Przez pięć dni w tygodniu uczę angielskiego w liceum East Bennington, a dwa razy w tygodniu robię to samo wieczorami w więzieniu stanowym Attica. Oznacza to, że spędzam całe życie na odmienianiu czasowników w towarzystwie skazańców. Jedni czują się jak w więzieniu, drudzy naprawdę w nim są. W wieczory przeznaczone na Atticę jem z żoną i dwojgiem dzieci wczesną kolację, żonę i nastoletnią córkę całuję na dobranoc, a czteroletniego synka wiozę na barana aż do drzwi. Ostrożnie stawiam go na podłodze, całuję w delikatne czółko i obiecuję, że po powrocie do niego zajrzę. Wsiadam do ośmioletniego dodge’a neona jeszcze otoczony obłoczkiem emocjonalnego ciepła. Kiedy mijam wykrywacz metalu w więzieniu Attica, po obłoczku nie ma śladu. Może z powodu mosiężnej tabliczki na honorowym miejscu w pokoju spotkań. „Pamięci funkcjonariuszy penitencjarnych, którzy zginęli podczas buntów w więzieniu Attica”. Dla więźniów, którzy zginęli, nie ma żadnej tabliczki. Dopiero zacząłem tu uczyć i jeszcze nie zdecydowałem, kto przeraża mnie bardziej – więźniowie czy strażnicy. Chyba jednak strażnicy. Widzę, że mnie nie lubią. Uważają mnie za luksusowy sprzęt, jak kablówka, na który więźniowie nie zasłużyli. Wymysł jakiegoś liberała, któremu nikt nigdy nie wsadził kosy w żebra, nie rzucił gównem w twarz, który nigdy nie musiał odklejać wytatuowanego ścierwa od podłogi zalanej zakażoną krwią. Witają mnie z ledwie skrywaną pogardą. Magister, mamroczą. MGR – „Mały Gównojad Rozrabia”, jak napisał któryś na ścianie łazienki dla gości. Wybaczam im. Żyją wśród setek nienawidzących ich niewolników. Żeby to wytrzymać, muszą odpłacać tym samym. Nie pozwolono im na noszenie broni, więc uzbroili się we wrogość. Co do więźniów, którzy przychodzą do mnie na lekcje, są podejrzanie spokojni. Wielu z nich to nieszczęsne ofiary drakońskich przepisów antynarkotykowych, które traktują nabycie niewielkich ilości kokainy na równi z handlem narkotykami. Na ogół wyglądają na zagubionych. Od czasu do czasu zadaję im pracę pisemną. Napiszcie coś, mówię. Cokolwiek. Coś, co was interesuje. Kiedyś prosiłem, żeby czytali swoje prace na głos. Robiłem tak do czasu, kiedy pewien czarnoskóry skazaniec o oczach jak wilcze jagody – nazywał się Benjamin Washington – odczytał coś, co brzmiało jak bełkot. Nie brzmiało, to był bełkot i koledzy go wyśmiali. Obraził się i później zasztyletował jednego z nich podczas śniadania złożonego z galaretowatej jajecznicy i zwęglonej grzanki. Wówczas postanowiłem, że prace będą anonimowe. Piszą o tym, co ich interesuje, i odnoszą na moje biurko bez podpisu. Odczytuję to na głos i nikt nie wie, kto co napisał. Wie tylko autor i to wystarczy. Ale pewnego dnia poprosiłem, żeby napisali coś, co byłoby interesujące także dla mnie. Ich historię. Na przykład, jak trafili do klasy pana Widdoesa w stanowym więzieniu Attica. Jeśli chcą być pisarzami, powiedziałem, niech zaczną od autobiografii. Pomyślałem, że to może być pouczające, może nawet oczyszczające. I na pewno ciekawsze od historii „Motylka Małego”, ostatniego płodu... hm, anonimowego autora. Motylek Mały nadawał kolor i piękno zachwaszczonym trawnikom osiedla, dopóki lokalny handlarz narkotyków nie rozdeptał go, niestety, jak glizdę. Motylek Mały, wyjaśniał autor na dole strony, to cymboll. Zadałem im wypracowanie na czwartek; we wtorek moje biurko było zasypane kartkami. Odczytałem je na głos w przypadkowej kolejności. Pierwsze opowiadanie dotyczyło niewinnego człowieka, którego wrobiono w napad z bronią w ręku. Drugie – niewinnego człowieka wrobionego w posiadanie narkotyków. Trzecie – niewinnego człowieka, wrobionego... Więc może jednak nie będzie tak pouczająco, jak się spodziewałem. Ale, z drugiej strony... Następne opowiadanie. Właściwie wcale nie opowiadanie (choć miało tytuł), raczej rodzaj wstępu. Zaproszenie do opowiadania. O następnym niewinnym człowieku. Który pewnego dnia wsiadł do kolejki, żeby pojechać do pracy. I wtedy coś się wydarzyło. WYKOLEJONY: 1 Tego ranka, gdy Charles poznał Lucindę, przez parę chwil po tym, jak otworzył oczy, nie pamiętał, dlaczego wolał, żeby były zamknięte. Potem z korytarza rozległ się głos jego córki Anny, i Charles pomyślał: „Aha”. Żądała pieniędzy na obiad, usprawiedliwienia na gimnastykę i pomocy przy wypracowaniu, które miała oddać wczoraj. Niekoniecznie w tej kolejności. Ze zręcznością linoskoczka załatwił wszystkie trzy sprawy pomiędzy prysznicem, goleniem i ubieraniem. Musiał. Jego żona Deanna już wyszła do pracy w Szkole Podstawowej nr 183, zostawiając mu na głowie dom. Na parterze zauważył na kuchennym stole glukometr Anny i zużytą strzykawkę. Spóźnił się przez Annę. Kiedy dotarł na stację, pociąg już odjechał – jeszcze słychać było jego cichnący stukot. Do przybycia następnej kolejki na peronie zgromadził się nowy oddział dojeżdżających. Tych z 8.43 znał z widzenia, ale była 9.05, więc znalazł się na obcym terytorium. Wyszukał sobie miejsce z dala od innych i natychmiast rzucił się na strony sportowe. Był listopad. Baseball skończył się kolejnym zwycięstwem miejscowej drużyny. Koszykówka dopiero się rozkręcała. W piłce nożnej już teraz zapowiadał się rok nędzy i upadku. I tak pozostał przez jakieś dwadzieścia minut: głowa spuszczona, oczy utkwione w jednym punkcie, zero myśli – i tylko nic nieznaczące wyniki meczów, które potrafił recytować z pamięci jak własny PIN, cyferki, które mógłby przytoczyć nawet przez sen, i czasami tak robił, tylko po to, żeby nie pamiętać tych innych wyników. Jakich wyników? No, na przykład wyników Anny. Czasami były alarmująco wysokie. Anna od ponad ośmiu lat cierpiała na młodzieńczą cukrzycę. Nie było dobrze. Więc wolał wyniki w rodzaju 3,25 – średnia punktów Rogera „Rakiety” Clemensa w zeszłym sezonie. Albo dwadzieścia dwa – ładny, okrągły numer. Liczba punktów zdobytych przez Latrella Sprewella – z wysiłkiem i w trzepocie dredów – dla nowojorskich Knicksów. Na takie wyniki mógł patrzeć z lekkim sercem. Pociąg wzdrygnął się, zatrzymał. Byli gdzieś pomiędzy stacjami – bure chałupy po obu stronach torów. Nagle przyszło mu do głowy, że choć jechał tą trasą częściej, niż chciał pamiętać, nie potrafi opisać mijanej okolicy. Nie wiadomo kiedy przestał wyglądać przez okna. Schował się za gazetą. Dokładnie w tej chwili, gdzieś pomiędzy artykułem Steve’a Serby’ego o zastosowaniu zasady natychmiastowego rewanżu oraz ubolewaniami Michaela Strahana nad zmniejszającą [ Pobierz całość w formacie PDF ] |