[ Pobierz całość w formacie PDF ]
//-->MARC LEVYSIEDEM DNIDLA WIECZNOŚCIPrzypadek to forma, jaką przybiera Bóg,żebypozostać incognitoJean CocteauNa początku Bóg stworzył niebo i ziemię.I tak upłynął wieczór i poranek...Dzień pierwszyLeżąc nałóżku,Lucas patrzył na gwałtownie mrugającą diodę beepera. Zamknął książkę,odłożył na bok, zachwycony. Po raz trzeci w ciągu czterdziestu ośmiu godzin przeczytał tę hi-storię i jak sięgał pamięcią,żadnalektura dotychczas nie sprawiła mu takiej przyjemności.Koniuszkiem palca pogłaskał okładkę książki. Ten Hilton chyba zostanie jego ulubionymautorem. Znowu wziął książkę do ręki, zadowolony,żejakiś gość zostawił ją w szufladce noc-nego stolika właśnie w tym hotelu, po czym celnym ruchem wrzucił ją do otwartej walizki leżą-cej w drugim końcu pokoju. Zerknął na zegar, przeciągnął się i wstał złóżka.„Stań i idź", po-wiedział wesoło. Przed lustrem szafy podciągnął węzeł krawata, poprawił marynarkę od czar-nego garnituru, wziął ciemne okulary, które leżały na stoliku obok telewizora, i wsunął je dogórnej kieszonki. Beeper przyczepiony w pośpiechu do paska spodni nie przestawał wibrować.Pchnął nogą drzwi jedynej w pokoju szafy i podszedł do okna. Rozsunął nieruchomą szarawązasłonę, aby spojrzeć na wewnętrzne podwórko; nie było wiatru, który przewiałby za-nieczyszczone powietrze, wypełniające dolny Manhattan aż po TriBeCa*. Zapowiadał sięskwarny dzień, Lucas uwielbiał słońce, a kto bardziej niż onświadombył szkodliwości jegopromieni? Na wyschniętych ziemiach pozwala na rozwijanie się wszelkich zarodków i bakterii,w oddzielaniu słabych od silnych jest bardziej bezlitosne niż sama kostucha. „I stało sięświa-tło!", zanucił, podnosząc słuchawkę. Poprosił recepcję, aby przygotowano mu rachunek, bo je-go pobyt w Nowym Jorku został skrócony, po czym opuścił pokój.LR* Dzielnica na południu Manhattanu.W końcu korytarza wyłączył alarm przy drzwiach prowadzących na schody ewakuacyj-ne.Gdy dotarł na podwórko, wyjął książkę, walizkę wrzucił do dużego kontenera naśmieciiswobodnym krokiem wyszedł na ulicę.Na wąskiej uliczce SoHo, pokrytej nierównym brukiem, Lucasłakomymwzrokiem wpa-trywał się w balkonik z kutegożelaza,który opierał się pokusie oberwania tylko dziękiłaska-wości dwóch zardzewiałych nitów. Lokatorka z trzeciego piętra, młodziutka modelka o zbytkształtnych piersiach, wyzywająco płaskim brzuchu i mięsistych ustach, wyszła właśnie zmieszkania i usiadła na leżaku, niczego się nie obawiając, i tak powinno być. Za kilka minut(jeśli nie mylił go wzrok, a nie mylił go nigdy) nity odpadną.Ślicznotkawyląduje trzy piętraniżej, jej ciało zostanie zmiażdżone. Krew wyciekająca z ucha do szczelin w bruku podkreśliwyraz strachu na jej twarzy.Ładnabuzia znieruchomieje z tym grymasem, aż rozłoży się w jo-dłowej skrzynce, w której rodzina panienki ją zamknie, a potem wrzuci pod kamienną płytę iuroni kilka niepotrzebnychłez.Drobne zdarzenie, o którym dzielnicowa gazetka wspomni wczterechźlenapisanych linijkach, a które zakończy się procesem wytoczonym administratorowibudynku. Osoba odpowiedzialna za stan techniczny straci pracę w urzędzie miejskim (zawszetrzeba znaleźć winnego), jej zwierzchnik ukręciłebcałej sprawie, stwierdzając,żedoszłoby dotragedii, gdyby pod balkonem znajdowali się przechodnie -żeniby Bóg czuwa na tej ziemi, ato właśnie jest największym problemem Lucasa.Dzień mógłby zacząć się doskonale, gdyby w głębi przytulnego mieszkanka nie zadzwo-nił telefon komórkowy, który ta głupia gęś zostawiła włazience.Bezmyślnałepetynawstała iposzła po niego: stanowczo więcej rozumu jest w pierwszym lepszym komputerku niż w mó-zgu modelki, pomyślał Lucas, głęboko zawiedziony.Lucas zacisnął szczęki, aż zazgrzytały zęby, tak jak szczęki jadącej ku niemuśmieciarki,od której zadrżała ulica. Z suchym trzaskiem metalowe złącza oderwały się od fasady i runęływ dół. Na niższym piętrze szyba w oknie rozleciała się w drobny mak od uderzenia kawałkiembalustrady. Gigantyczne bierki zżelaznychprzeżartych rdzą prętów, siedlisko pałeczek tężca,spadły na bruk. Wzrok Lucasa znowu się ożywił, bo podłużny, ostry kawał metalu leciał kuziemi z zawrotną prędkością. Gdyby jego pospieszne obliczenia okazały się prawidłowe, azawsze takie bywały, jeszcze nic straconego. Nonszalanckim krokiem zszedł na jezdnię, zmu-szając kierowcę samochodu wywrotki do zwolnienia.Żelaznasztaba przebiła kabinę i utkwiław klatce piersiowej szofera;śmieciarkaraptownie skręciła. Dwaj pracownicy stojący na tylnymLRpomoście nie zdążyli nawet krzyknąć: jednego chapnęła ziejąca gardziel i natychmiast zmiaż-dżyły go pracujące niezawodne szczęki, drugiego wyrzuciło do przodu i upadł na beton. Przed-nie koło przejechało mu po nodze.Nieco dalej dodge uderzył w latarnię i wysadził ją w powietrze. Pozbawione izolacjiprzewody elektryczne wpadły na dobry pomysł, aby opaść do rynsztoka pełnegościeków.Snopiskier ogłosił wspaniałe krótkie spięcie, które objęło długi rząd domów. W całej dzielnicy zga-słyświatłasygnalizacyjne na skrzyżowaniach, były teraz tak czarne jak garnitur Lucasa. Z od-dali docierały już odgłosy pierwszych kolizji na pozostawionych samym sobie skrzyżowaniach.Na przecięciu Crosby Street i Spring nieuniknione było zderzenie rozszalałejśmieciarkizżółtątaksówką. Uderzona w bok Yellow Cab wbiła się w witrynę sklepu przy Muzeum SztukiWspółczesnej. „Kolejne zmniejszenie wystawy", zamruczał Lucas. Przódśmieciarkistaranowałparkujący samochód, reflektory - teraz jużślepe- sterczały w górę. Ciężki pojazd wygiął się zezgrzytem rozdzieranej blachy, po czym przewrócił na bok. Z wnętrzności wydalił tony odpad-ków, jezdnia pokryła się dywanemśmieci.Po całym zgiełku zakończonego już dramatu nastą-piła grobowa cisza. Słońce najspokojniej kontynuowało wędrówkę ku zenitowi, ciepło jegopromieni niebawem wypełni dusznym odorem powietrze w dzielnicy.Lucas poprawił kołnierzyk koszuli; nienawidził, kiedy wystawał spod marynarki. Popa-trzył wokół na rozmiar katastrofy. Była dopiero dziewiąta i właściwie zapowiadał się pięknydzień.Głowa kierowcy taksówki opierała się o kierownicę, naciskając klakson, który trąbiłunisono z dźwiękiem syren holowników w nowojorskim porcie, miejscu bardzoładnym,kiedybyło pogodnie, tak jak w tę późnojesienną niedzielę. Lucas tam właśnie szedł. Helikopter za-bierze go stamtąd na lotnisko La Guardia; jego samolot startuje za sześćdziesiąt sześć minut.Nabrzeże 80. w porcie handlowym San Francisco było puste, Zofia powoli odwiesiłasłuchawkę i wyszła z budki telefonicznej. Oczami zmrużonymi od oślepiającegoświatłapa-trzyła na przeciwległe molo. Ludzki rój krzątał się wokół ogromnych kontenerów. Siedzącywysoko pod samym niebem dźwigowi dyrygowali ze swych kabin subtelnym baletemżurawi,krzyżujących się w pionie nad olbrzymim statkiem towarowym, mającym odpłynąć do Chin.Zofia westchnęła, nawet przy największej naświeciedobrej woli nie jest w stanie zrobićwszystkiego sama. Ma wiele talentów, ale nie posiada daru wszechobecności.Mgła kładła się już na moście Golden Gate, jedynie szczyty przęseł wystawały z gęstejchmury, powoli nadpływającej nad zatokę. Niebawem ruch w porcie zapewne ustanie z powo-LRdu braku widoczności. Zofia,świetniewyglądająca w mundurze funkcjonariuszki odpowie-dzialnej za bezpieczeństwo, miała niewiele czasu na przekonanie majstrów, działaczy związkuzawodowego,żedokerzy pracujący na akord powinni już iść do domu. Gdyby tylko potrafiłasię złościć!...Życieludzkie jest przecież więcej warte niż kilka skrzyń załadowanych w po-śpiechu;ale mężczyźni nie zmienią się nagle, w przeciwnym wypadku jej obecność tutaj była-by niepotrzebna.Zofia lubiła atmosferę panującą na nabrzeżu. Zawsze miała tu dużo do zrobienia. W po-bliżu starych magazynów zbierała się cała mizeria tegoświata.Koczowali tu bezdomni, w wąt-pliwym ukryciu przed jesiennymi deszczami, lodowatym wiatrem, który Pacyfik pędził nadmiasto zimą, i policyjnymi patrolami, nieczęsto zapuszczającymi się w ten wrogiświat,bezwzględu na porę roku.- Manca, koniec pracy!Barczysty mężczyzna udawał,żenie słyszy. W dużym notatniku, który trzymał na brzu-chu, zapisywał numer rejestracyjny kontenera wędrującego właśnie w górę.- Manca! Niech pan mnie nie zmusza do spisania mandatu, proszę ogłosić koniec pracy, ito natychmiast! - powtórzyła Zofia. - Widoczność jest mniejsza niż osiem metrów, a dobrze panwie,żeponiżej dziesięciu należy przerwać wszelką działalność w porcie.Majster Manca postawił parafę w notesie i podał go młodzieńcowi, który mu asystował.Ruchem ręki dał znak, aby odszedł.żartów!- Tak, ale nigdy się nie odczepia. Manca, czy pan słyszał? - nalegała Zofia.- Nie mam laserowego celownika w oku, o ile wiem! - zamruczał, drapiąc się w ucho.- Ale pana zła wola jest o wiele bardziej precyzyjna niż pierwszy lepszy dalmierz! Niechpan nie próbuje zyskać na czasie, natychmiast proszę zamknąć port, zanim będzie za późno.- Pracuje tu pani od czterech miesięcy; nigdy dotąd wydajność tak nie zmalała. Wyżywipani rodziny moich kumpli pod koniec tygodnia?Do strefy wyładunku zbliżał się traktor. Kierowca niewiele widział, jego przednie widłyledwo uniknęły zderzenia z przyczepą.- No, zejdź z drogi, malutka, przeszkadza tu pani!- To nie ja przeszkadzam, to mgła. Niech pan więcej płaci dokerom. Jestem pewna,żeich dzieci bardziej się ucieszą, gdy zobaczą ojca dzisiaj w domu, niż kiedy będą pobierać pie-- Niech pani stąd idzie, stoi pani w strefie zasięgu dźwigu: kiedy coś się odczepi, nie maLR [ Pobierz całość w formacie PDF ] |