[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Autor: Robert Silverberg Tytul: Dom z kości
(House of Bones)
Z "NF" 11/96
Po wieczornym posiłku Paul zaczyna uderzać w bęben i mruczeć pod nosem. Wkrótce potem Marty podchwytuje rytm, również nuci cicho, niebawem zaś, jak co wieczór, rozpoczyna się kolejny odcinek plemiennej sagi. Nie ulega wątpliwości, że to bardzo emocjonalna opowieść - niestety, nic z niej nie rozumiem. Mężczyźni posługują się rytualnym jezykiem, którego nie pozwolono mi się nauczyć. Przypuszczam, iż tak samo ma się on do języka używanego na co dzień jak łacina do francuskiego albo hiszpańskiego. Jest święty, tajny, wyłącznie dla wtajemniczonych. Nie dla takich jak ja. - Opowiadaj! - krzyczy B.J. - No, dalej! - wtóruje mu Danny. Paula i Marty'ego stopniowo ogarnia coraz większy zapał. Nagle ktoś odsuwa wiszącą w otworze drzwiowym skórę renifera, do środka wciska się podmuch przeraźliwie zimnego wiatru, a zaraz potem wkracza Zeus. Zeus jest wodzem. To wielki niedźwiedziowaty facet, już odrobinę tłustawy, ale mimo to wciąż robi groźne wrażenie. Gęsta czarna broda poprzetykana pasemkami siwizny, nieruchome oczy o przenikliwym spojrzeniu błyszczą niczym dwa rubiny w pomarszczonej, ogorzałej twarzy, zniszczonej przez mroźny wiatr i czas. Mimo paleolitycznego chłodu ma na sobie tylko luźną szubę z czarnego futra. Gęste włosy na piersi są prawie całkiem siwe. O jego pozycji i sile świadczą liczne ozdoby: naszyjniki z morskich muszli, wisiorki z kości i bursztynu, łańcuch pożółkłych wilczych kłów, opaska nabijana kawałkami kości słoniowej, kościane bransolety, pięć albo sześć pierścieni. Zapada cisza. Zazwyczaj potem wpada do chaty B.J. po to, żeby sobie trochę pogwarzyć i podokazywać, ale tym razem zjawił się bez żon, a w dodatku ma ponurą, zatroskaną minę. Celuje palcem w Jeanne i pyta: - Widziałaś dzisiaj obcego? Jaki on jest? Od tygodnia wokół wsi kręci się jakiś obcy. Zostawia mnóstwo śladów: odciski stóp, niedokładnie zatarte ślady po obozowiskach, połamane krzesiwa, skrawki przypieczonego mięsa. Całe plemię jest niezmiernie podekscytowane, ponieważ obcych nie spotyka się tutaj zbyt często. Ostatnim byłem ja, półtora roku temu. Jeden Bóg wie, dlaczego mnie przyjęli; być może dlatego, że wzbudziłem ich litość. Sądząc z rozmów, jakie prowadzą na ten temat, zabiją go przy pierwszej sposobności. W ubiegłym tygodniu Paul i Marty ułożyli Pieśń o Obcym, którą Marty wykonywał przy ognisku przez dwa kolejne wieczory, naturalnie w rytualnym języku, więc nie zrozumiałem ani słowa, lecz nawet dla mnie brzmiała przerażająco. Jeanne jest żoną Marty'ego. Dziś po południu, wyjmując ryby z sieci, miała okazję dobrze przyjrzeć się obcemu. - Jest niski - informuje Zeusa. - Niższy od ciebie, ale i umięśniony jak Gebravar. Tak mnie nazywa. Członkowie plemienia mają sporo krzepy, ale nigdy nie chodzili na siłownię. Moje mięśnie nie przestają ich fascynować. - Ma żółte włosy i szare oczy, i jest brzydki. Paskudny. Wielka głowa, duży płaski nos, chodzi zgarbiony z nisko pochyloną głową. - Jeanne wzrusza ramionami. - Przypomina świnię. Albo goblina. Próbował ukraść ryby z sieci, ale uciekł, kiedy mnie zobaczył. Zeus zadaje kilka pytań - czy coś mówił, jak był ubrany, czy miał na sobie jakieś malowidła - po czym zwraca się do Paula: - Co o nim myślisz? - Myślę, że to duch. - Ci ludzie wszędzie widzą duchy, a Paul, który jest bardem, myśli o nich bez przerwy. W jego wierszach roi się od duchów. Uważa, że świat duchów jest na wyciągniecie ręki, z każdą chwilą bliżej. - Duchy mają szare oczy - dodaje. - Takie jak on. - No dobrze, duch. Ale jaki? - Jak to "jaki"? Zeus rzuca mu miażdżące spojrzenie. - Powinieneś uważniej słuchać własnych wierszy! Naprawdę nie rozumiesz? Przecież to jeden ze Zjadaczy Odpadków albo duch któregoś z nich! Reakcją na te słowa jest potworna wrzawa. Odwracam się do Sally. Sally jest moją kobietą. W gruncie rzeczy jest moją żoną, chociaż to stwierdzenie wciąż jeszcze nie może przejść mi przez gardło. Nazywam ją Sally, ponieważ kiedyś znałem dziewczynę o tym imieniu i nawet myślałem, że być może ożenię się z nią... Ale to było dawno temu, w zupełnie innej epoce geologicznej. Pytam Sally, kim są Zjadacze Odpadków. - Żyli na tych terenach, kiedy się tu zjawiliśmy. Wszyscy już pomarli, ale... Milknie, ponieważ Zeus kieruje na mnie przeszywające spojrzenie. Od początku traktuje mnie z mieszaniną rozbawienia i dobrotliwej pogardy, ale teraz w jego wzroku dostrzegam coś nowego. - Zrobisz coś dla nas - mówi. - Tylko obcy może schwytać obcego. To twoje zadanie. Nieważne, czy jest duchem, czy człowiekiem; musimy znać prawdę. Jutro pójdziesz, wytropisz go i schwytasz. Rozumiesz? Wyruszysz o świcie i nie wrócisz bez niego. Usiłuję coś odpowiedzieć, ale język odmawia mi posłuszeństwa. Na szczęście Zeusowi wystarczy moje milczenie. Usmiecha się, kiwa głową, odwraca się gwałtownie i wychodzi w ciemność. Wszyscy natychmiast gromadzą się wokół mnie, rozpierani dumą i podnieceniem, jakie ogarniają nas zawyczaj, kiedy ktoś znajomy dostąpi wielkiego wyróżnienia. Trudno mi powiedzieć, czy mi zazdroszczą, czy raczej współczują. B.J. obejmuje mnie mocno, Danny wali w ramię, Paul wygrywa triumfalny werbel na bębnie, Marty wyciąga z worka przeraźliwe ostry kamienny nóż co najmniej 25-centymetrowej długości i wciska mi go w rękę. - Masz. Weź go. Może ci się przydać. Wytrzeszczam oczy na nóż, jakby to był odbezpieczony granat. - Słuchajcie, ja naprawdę nie mam pojęcia, jak się tropi i chwyta ludzi... - Daj spokój. - B.J. macha ręką. - O co ci chodzi? B.J. jest architektem, Paul - poetą, Marty śpiewa lepiej niż Pavarotti, Danny maluje i rzeźbi. Uważam ich za najbliższych przyjaciół. Wszyscy są ludźmi z Cro-Magnon, ja nie, a mimo to traktują mnie jak swego. W pięciu tworzymy zgraną paczkę. Gdyby nie oni, na pewno bym oszalał, samotny, zagubiony, odcięty od wszystkiego, czym kiedyś byłem i co znałem. - Jesteś silny i szybki - mówi Marty. - Na pewno dasz sobie radę. - I sprytny, na swój zwariowany sposób - dorzuca Paul. - Sprytniejszy od niego. W ogóle się o ciebie nie martwimy. Nawet jeśli niekiedy traktują mnie trochę z góry, to dlatego, że na to zasługuję. Każdy z nich jest wysokiej klasy specjalistą, każdy jest niezmiernie dumny ze swoich umiejętności. Jestem dla nich kimś w rodzaju niedorozwiniętego przygłupa. To dla mnie coś nowego, bo w moich czasach mnie także uważano za wysokiej klasy specjalistę. - Pójdziecie ze mną - zwracam się do Marty'ego. - Ty i Paul. Zrobię, co trzeba, ale chcę, żeby ktoś mnie ubezpieczał. - Nic z tego - odpowiada Marty. - Zrobisz to sam. - B.J.? Danny? Kręcą głowami, ich twarze nieruchomieją, w oczach pojawia się nieprzyjemny błysk. Atmosfera wyraźnie się ochładza. Może i jesteśmy kumplami, ale to nie zmienia faktu, że muszę sam wykonać zadanie. Albo niewłaściwie odczytałem sytuację i oni wcale nie są moimi przyjaciółmi. Nie sposób też wykluczyć, że ma to być próba, być może coś w rodzaju inicjacji... Sam nie wiem. Właśnie wtedy, kiedy niemal doszedłem do przekonania, że ci ludzie różnią się od nas tylko językiem i pewnymi osobliwościami kulturowymi, przekonuję się boleśnie, że tak nie jest. Nie nazwałbym ich dzikusami, broń Boże... Po prostu są zupełnie inni, i tyle. Ciała i mózgi należą do gatunku Homo sapiens, natomiast dusze różnią się od naszych o dwadzieścia tysięcy lat. - Powiedz mi coś więcej o Zjadaczach Odpadków - proszę Sally. - Byli jak zwierzęta. Potrafili porozumiewać się, ale tylko chrząkając i czkając. Słabo polowali, więc żywili się padliną albo tym, co zostało po innych. - Cuchnęli jak odpadki - włącza się Danny. - Nie potrafili rzeźbić ani malować. - A pieprzyli się, o tak! Marty łapie stojącą najbliżej kobietę, rzuca na ziemię, chwyta za biodra i udaje, że bierze ją od tyłu. Wszyscy śmieją się, pokrzykują, tupią. - A tak chodzili! - woła B.J., po czym zaczyna biegać w kółko jak małpa, pochrząkując i od czasu do czasu waląc się pięściami po piersi. Przekrzykując się, dostarczają odrażających szczegółów z życia ohydnych, wstrętnych, głupich, cuchnących Zjadaczy Odpadków. Byli prymitywnymi barbarzyńcami. Ich kobiety chodziły w ciąży dwanaście albo trzynaście miesięcy, a kiedy wreszcie dzieci rodziły się, były całe owłosione i miały pełen garnitur zębów. Wszystko to stanowi zamierzchłą historię, informacje zaś były przekazywane z pokolenia na pokolenie przez bardów takich jak Paul. Nikt z nich nie widział Zjadacza na oczy, niemniej jednak każdy nimi pogardza. - Wszyscy już nie żyją - mówi Paul. - Wyginęli dawno temu, podczas wielkich wojen. Ten tutaj musi być duchem. Już wiem, co jest grane, mimo że nie jestem archeologiem, tylko absolwentem West Point. W naszej rodzinie to już czwarte pokolenie. Znam się na elektronice, komputerach i fizyce czasoprzestrzeni. Archeolodzy tak zażarcie sprzeczali się o to, który z nich ma udać się w przeszłość, że w końcu wszyscy zostali w domu, a eksperyment przejęło wojsko. Mimo to nawet moje skromne wiadomości uzyskane podczas przyspieszonego kursu archeologii pozwalają mi się domyślić, że Zjadacze Odpadków to neandertalczycy, powłóczący nogami uczestnicy ewolucyjnego wyścigu, którzy nie wytrzymali tempa biegu. A więc w epoce lodowej w Europie naprawdę doszło do wyniszczających wojen między powolnie myślącymi Zjadaczami a sprytnymi przedstawicielami gatunku Homo sapiens... Wygląda jednak na to, że przy życiu pozostało trochę niedobitków, a jeden z nich, Bóg wie dlaczego, pęta się teraz w pobliżu tej wsi. Otrzymałem zadanie, żeby go wytropić i złapać - a może zabić? Czyżby tego oczekiwał ode mnie Zeus? Żebym odwalił za nich mokrą robotę? Trafiłem do bardzo cywilizowanych ludzi, nawet jeśli polują na ogromne włochate słonie i budują domy z ich pobielałych kości. Tak bardzo cywilizowanych, że nie chcą plamić sobie rąk krwią, więc wykorzystują mnie jako narzędzie. - A mnie się wydaje, że to nie Zjadacz, tylko ktoś z Naz Glesim - oświadcza Danny. - Ludzie z Naz Glesim mają szare oczy. Poza tym, na co byłyby duchowi nasze ryby? Naz Glesim to kraina położona daleko na północny wschód stąd, być może tam, gdzie kiedyś zostanie zbudowana Moskwa. Nawet tutaj, w paleolicie, świat jest podzielony na niezliczone państewka i narody. Danny odbył kiedyś długą samotną podróż po sąsiednich ziemiach, w związku z czym uważany jest za kogoś w rodzaju tutejszego Marco Polo. - Lepiej nie mów o tym wodzowi, bo urwie ci jaja - radzi mu B.J. - Ludzie z Naz Glesim nie są brzydcy. Wyglądają jak my, tylko mają szare oczy. - Zgadza się - przyznaje Danny. - Mimo to myślę, że... Paul kręci głową. Jak widać, ten gest ma długą tradycję. - To na pewno duch Zjadacza Odpadków - twierdzi stanowczo. B.J. spogląda na mnie. - A co ty o tym myślisz, Pumangiup? Tak mnie nazywa. - Ja? - dziwię się. - Co ja mogę o tym wiedzieć? - Przybywasz z daleka. Widziałeś kiedyś takiego człowieka? - Widziałem mnóstwo szkaradnych ludzi. - Członkowie tego plemienia są wysocy, szczupli, mają kasztanowe włosy, ciemne błyszczące oczy i twarze o wystających kościach policzkowych. Gdyby nie fatalny stan uzębienia, prezentowaliby się bez zarzutu. - O tym nic nie wiem. Muszę go najpierw zobaczyć. Sally wnosi kolejny drewniany talerz z pieczonymi rybami. Z przyjemnością przesuwam ręką po jej nagich pośladkach. Tutaj, w domu z mamucich kości, nie nosi się wiele ubrania, ponieważ ściany są dobrze uszczelnione i nawet zimą panuje dość wysoka temperatura. Moim zdaniem, Sally jest najładniejszą kobietą w plemieniu: ma jędrne piersi, długie smukłe nogi, inteligentną twarz. Należała do mężczyzny, którego trzeba było zabić minionego lata, ponieważ opętały go duchy. Danny, B.J. i paru innych załatwili go uderzeniami maczug, żeby biedak się nie męczył, a potem nastąpiło sześć zwariowanych dni wypełnionych nie milknącym ani na chwilę zawodzeniem oraz tańcami. Ponieważ Sally pilnie potrzebowała czegoś, co odwróci od niej pecha, dali ją mnie - a raczej mnie jej - ponieważ uznali, że taki idiota z pewnością cieszy się przychylnością bogów. Dobrze nam ze sobą. Kiedy się poznaliśmy, byliśmy dwoma zagubionymi duszami; pomagamy sobie nawzajem, dzięki czemu nie stoczyliśmy się jeszcze głębiej w otchłań. - Wszystko będzie w porządku - pociesza mnie B.J. - Dasz sobie radę. Bogowie ci sprzyjają. - Mam nadzieję, że to prawda. Dużo później, w nocy, Sally i ja rzucamy się na siebie z taką gwałtownością, jakby to miał być nasz ostatni raz. W domu z kości nie ma oddzielnych pomieszczeń, w związku z czym pozostali doskonale nas słyszą - cztery pary i licho wie ile dzieciaków - ale nas to nic nie obchodzi. Jest ciemno. Posłanie z lisich skór jest naszym małym wszechświatem. Nawiasem mówiąc, ci ludzie kochają się tak samo jak my. Istnieje ograniczona liczba sposobów, w jakie mogą się połączyć dwa ludzkie ciała i wiele wskazuje na to, że wszystkie przećwiczono na długo przed nadejściem pierwszych lodowców. O brzasku wyruszam samotnie na łowy. Dotykam ściany z mamuciej kości - to na szczęście - i wychodzę.
Wieś rozciąga się na przestrzeni kilkuset metrów wzdłuż brzegu rzeki o bystrym nurcie i lodowato zimnej wodzie. Trzy okrągłe domy z kości, w których mieszka większość członków plemienia, stoją rzędem, czwarty zaś, podłużny i znacznie większy, stanowiący rezydencję Zeusa i jego rodziny, a także pełniący funkcję świątyni i parlamentu, wznosi się nieco dalej. Tuż za nim od tygodnia budujemy nowy, piąty dom. Dalej znajduje się warsztat, gdzie wytwarza się narzędzia i oskrobuje skóry, potem jest miejsce, gdzie zarzyna się i oprawia zwierzęta, jeszcze dalej zaś wielkie śmietnisko oraz sterta mamucich kości - budulec na kolejne domy. Na wschód od wsi rośnie rzadki sosnowy lasek, za którym zaczynają się rozległe pofalowane równiny, gdzie pasą się mamuty i nosorożce. Nikt nigdy nie odważył się wejść do rzeki, ponieważ jest za zimna i płynie zbyt szybko, w związku z czym stanowi ona jakby ścianę odgradzającą od wszystkiego, co jest na zachód od nas. Zamierzam nauczyć tych ludzi pływać, pokażę im też, jak się robi kajaki, a kto wie, może za kilka lat spróbujemy zbudować most? Ciekawe, czy zatka ich ze zdumienia, kiedy wyskoczę z tymi rewelacjami? Uważają mnie za kretyna, ponieważ nie potrafię poznać rodzaju ziemi po jej kolorze, nie wiem, jak się robi węgiel drzewny, nie umiem posługiwać się narzędziami. Współczują mi, ponieważ jestem ograniczony, co jednak nie przeszkadza im mnie lubić. Poza tym jestem ulubieńcem bogów - przynajmniej zdaniem B.J. Zaczynam poszukiwania od brzegu rzeki, ponieważ tam właśnie Jeanne widziała wczoraj Zjadacza. W ten jesienny paleolityczny poranek słońce wisi na niebie niczym smutna, blada, niesamowicie odległa cytryna. Na szczęście wiatr ucichł. Ziemia wciąż jeszcze jest rozmokła po wiosennych roztopach, więc szukam śladów. Półtora metra niżej jest wieczna zmarzlina, ale wierzchnia warstwa gruntu robi się miękka i gąbczasta w maju, w czerwcu zamienia się w błoto, a potem znowu zaczyna twardnieć. W październiku jest jak stal, ale wtedy rzadko kiedy wychodzimy z domów. Wszędzie aż roi się od śladów. Większość z nas nosi skórzane sandały, lecz są i tacy, którzy nawet teraz, przy temperaturze niewiele przekraczającej zero stopni Celsjusza, ganiają na bosaka. Mają długie wąskie stopy o wysokim podbiciu. Nad samą wodą, w pobliżu sieci, dostrzegam zupełnie inny ślad; pozostawiła go znacznie krótsza i szersza stopa z podkulonymi palcami. To z pewnością mój neandertalczyk. Uśmiecham się. Czuję się jak Sherlock Holmes. - Spójrz, Marty - mówię do pogrążonej we śnie wioski. - Znalazłem ślady tego skurczybyka. Hej, B.J., Paul, Danny! Dopadnę do szybciej, niż myślicie!
Rzecz jasna, oni wcale się tak nie nazywają. To ja powymyślałem im te imiona. Tutaj każdy nadaje imię każdemu, w związku z czym dla Marty'ego B.J. nazywa się Ungklava, ten nazwał Danny'ego Tisbalakiem, a Paula Shibgamonem. Z kolei Marty dla Paula to Dolibog, a B.J. - Kalamok, i tak dalej, w związku z czym w grupie liczącej czterdzieści czy pięćdziesiąt osób funkcjonuje kilkaset imion. Przyznaję, że początkowo to może trochę zbijać z tropu, ale oni mają swoje powody, żeby tak postępować, a poza tym z czasem można się przyzwyczaić. Mężczyzna nigdy nie zdradzi swego prawdziwego imienia, to znaczy tego, które matka szepnęła mu na ucho zaraz po jego przyjściu na świat. Tego imienia nie znają nawet jego ojciec i żona. Można przypiekać go na żywym ogniu, a on będzie milczał jak grób, bo gdyby puścił parę z ust, wszystkie duchy od Władywostoku po Kornwalię natychmiast zwaliłyby mu się na głowę. Ten świat jest pełen złych duchów niechętnych żyjącym, gotowych wziąć w obroty każdego, kto podsunie im najmniejszy pretekst i obleźć go jak wszy, pchły i całe robactwo, jakie można sobie wyobrazić. Jesteśmy gdzieś w zachodniej Rosji, a może w Polsce. Sugeruje to krajobraz: płaski, nijaki teren, trawiasty step upstrzony tu i ówdzie nielicznymi dębami, brzozami i sosnami. Rzecz jasna, w epoce lodowej tak właśnie wyglądała znakomita część Europy, ale rozstrzygające znaczenie ma fakt, że ci ludzie budują domy z kości mamutów. Jak wiadomo, jedynym miejscem, gdzie to robiono, była właśnie Europa Wschodnia. Całkiem możliwe, że to najstarsze prawdziwe domy na Ziemi. Najbardziej uderza mnie czasowa rozpiętość tych prehistorycznych epok: ciągną się bez końca i gdziekolwiek spojrzysz, wszędzie roi się od ludzi. Dla nas wielkim przeżyciem jest pojechać do Anglii i obejrzeć tysiącletnią katedrę; na tym stepie ludzie polują już od trzydziestu tysięcy lat. Potraficie sobie wyobrazić trzydzieści tysięcy lat? Z waszego punktu widzenia Jerzy Waszyngton żył nieprawdopodobnie dawno temu. Wkrótce będą obchodzone jego trzechsetne urodziny. Ułóżcie sobie stosik książek wysoki na trzydzieści centymetrów: tyle lat minęło od chwili, kiedy w 1732 przyszedł na świat. Teraz dokładajcie książek. Jak zbudujecie piramidę wysokości dziesięciopiętrowego bloku, cofnijcie się i popatrzcie na swoje dzieło. To będzie trzydzieści tysięcy lat. W tej chwili dzieli mnie od was mniej więcej właśnie taka sterta lat. W gorszych chwilach, kiedy dopadają mnie samotność, strach, ból i wspomnienia o tym, co utraciłem, odnoszę wrażenie, że piramida czasu napiera na mnie potwornym ciężarem. Staram się nie ugiąć, ale to bardzo trudne. Zdarza się, że wgniata mnie w zamarzniętą ziemię.
Ślady prowadzą na północ, okrążają wysypisko i nikną w ... [ Pobierz całość w formacie PDF ] |