[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Robert Silverberg - Maski czasu Robert Silverberg Maski czasu Tytuł oryginału: The Masks of Time Copyright © 1968 by Robert Silverberg Copyright © 1994 for the Polish translation by REBIS Wydanie I Przekład: Sławomir Dymczyk Dla A. J. i Eddiego Pierwszy Przypuszczam, że tego typu pamiętnik powinna rozpocząć A jakaś deklaracja przedstawiająca osobę piszącą: byłem człowiekiem, żyłem, cierpiałem. Zaś mój udział w nieprawdopodobnych wypadkach ubiegłych dwunastu miesięcy okazał się nadzwyczaj znaczący - poznałem mężczyznę z przyszłości. Towarzyszyłem mu na jego koszmarnej orbicie wokół naszego świata. Byłem z nim aż do końca. Lecz nie na początku. Jeśli mam wiernie przedstawić historię tego człowieka, to muszę równie wiernie opowiedzieć o sobie samym. Kiedy Vornan-19 przybył do naszego czasu, byłem tak dalece oderwany od rzeczywistości, od wszelkich wydarzeń nawet najbardziej niezwykłych, że przez kilka tygodni nic nie wiedziałem o tym fakcie. W końcu jednak wessał mnie wir przez niego stworzony... tak samo jak i was wszystkich bez wyjątku, jak każdego z nas z osobna. Nazywam się Leo Garfield. Jest wieczór, piąty grudnia 1999 roku, liczę sobie pięćdziesiąt dwa lata. Jestem kawalerem - z wyboru - i cieszę się doskonałym zdrowiem. Mieszkam w Irvine w Kalifornii, gdzie objąłem katedrę fizyki na tamtejszym uniwersytecie. Praca moja skupia się nad zagadnieniem odwrócenia czasu dla cząstek elementarnych. Nigdy nie nauczałem w sali wykładowej. Opiekuję się kilkoma młodymi studentami ostatniego roku, których traktuję - co jest zresztą normalne na uniwersytecie - jako swych wychowanków. W naszym laboratorium nie ma wszakże zajęć w zwykłym tego słowa znaczeniu. Większą część swego dorosłego życia poświęciłem zagadnieniom fizyki czasu wstecznego, a moim czołowym osiągnięciem było zmuszenie kilka elektronów do zawrócenia na pięcie i ulecenia w przeszłość. Niegdyś uważałem to za spory sukces. Przybycie Vornana-19, które miało miejsce niecały rok temu, zbiegło się w czasie z impasem, w jakim znalazłem się w pracy. By rozładować narastającą frustrację, wybrałem się na pustynię. Nie mówię tego wcale, aby usprawiedliwić swoją początkową ignorancję na temat wizyty Vornana-19. Bawiłem wtedy, co prawda, jakieś pięćdziesiąt mil na południe od Tuscon u przyjaciół, ale posiadali oni niezwykle nowoczesne mieszkanie, wyposażone w ekrany ścienne, datafony oraz inne środki służące do korzystania z informacji. Mogłem zatem na bieżąco śledzić rozwój wypadków. Jeśli tego nie uczyniłem, to nie z powodu izolacji, lecz dlatego iż nie miałem zwyczaju oglądać obowiązkowo każdego serwisu informacyjnego. Codzienne długie spacery po pustyni wspaniale działały na mego ducha, lecz gdy zapadał mrok nad światem, wracałem ponownie na łono ludzkości. Zrozumcie proszę, iż moja opowieść o tym, jak Vornan-19 znalazł się wśród nas, musi rozwijać się stopniowo, w kilku odsłonach, Gdy zostałem wplątany w tę historię, była ona już równie stara, jak upadek Bizancjum czy triumfy Atylli. Moje poszukiwania zagubionych wątków wyglądały tak, jakbym uczył się o jakimś wydarzeniu z zamierzchłej przeszłości. Vornan-19 zmaterializował się w Rzymie, po południu 25 grudnia 1998 roku. W Rzymie? W dniu Bożego Narodzenia? Na pewno zrobił to z premedytacją. Nowy mesjasz zstępujący z nieba w ten szczególny dzień, między mury tego wyjątkowego miasta? Jakże to oczywiste! Jakże płytkie! Lecz Vornan utrzymywał później, że był to całkowity przypadek. Uśmiechnął się w ten swój irytujący sposób, przeciągnął kciukami po delikatnej skórze pod oczodołami i powiedział cicho: - Szansa, że wyląduję w danym dniu, wynosiła jeden do trzystu sześćdziesięciu pięciu. Traf padł akurat na tamto popołudnie. A zresztą cóż takiego szczególnego widzisz w świętach? - Rocznica narodzin Zbawiciela - wyjaśniłem. - Od wieków. - Przepraszam, zbawiciela czego? - Ludzkości. Przybył, aby odkupić nasze grzechy. Vornan-19 stał wpatrzony w kulę pustki, która zdawała się go otaczać. Sądzę, że rozmyślał nad pojęciami: zbawiciel, odkupienie i grzech, próbując przypisać sens pusto brzmiącym dla niego dźwiękom. Wreszcie rzekł: - Ten odkupiciel ludzkości urodził się w Rzymie? - W Betlejem. - Przedmieście Rzymu? - Niezupełnie - odparłem. - Lecz skoro pojawiłeś się akurat na Boże Narodzenie, to powinieneś był wybrać Betlejem jako lądowisko. - I pewnie tak bym właśnie uczynił - stwierdził Vornan - gdybym wszystko zaplanował wcześniej. Lecz ja nie miałem zielonego pojęcia o tym waszym świętym mężu. Nie mówiąc już o jego miejscu urodzenia, czy też o całej tej rocznicy. - Czy u was, w przyszłości, zapomniano Jezusa? - Wiesz przecież, że jestem kompletnym ignorantem w tej materii. Nie zajmowałem się nigdy starożytnymi religiami. To czysty przypadek, że przybyłem akurat tutaj, do waszego czasu. Jego dystyngowaną twarz przecięła błyskawica boleści. Może rzeczywiście mówił prawdę. Betlejem byłoby dużo bardziej znaczące, gdyby pragnął naśladować Mesjasza. Wybierając Rzym do swych celów, mógł co najwyżej wylądować na placu, naprzeciw Bazyliki św. Piotra, powiedzmy w chwili, gdy papież Sykstus błogosławiłby tłumy. Srebrzysta jasność, postać opadająca z nieba, setki tysięcy wiernych 1 / 73 Robert Silverberg - Maski czasu klęczących w rozmodleniu. Posłaniec z przyszłości emanujący bladym światłem, uśmiechnięty, czyniący znak krzyża, ślący w tłum promienie niewysłowionego dobra i ukojenia. Czyż nie byłoby to odpowiednie w tej uroczystej porze? Ale on postąpił inaczej. Pojawił się u stóp Schodów, koło fontanny, na ulicy wypełnionej w powszednie dni rzeszami zamożnych klientów, sunących nieustannie w stronę butików na Via Condotti. W południe Bożego Narodzenia na Placu Hiszpańskim było całkiem pusto. Sklepy Via Condotti były zamknięte, zaś ze Schodów wymiotło gdzieś całą przesiadującą tam zazwyczaj cyganerię. Widać było jedynie kilkoro parafian spieszących w stronę kościoła Trinita dei Monti, Dzień był mroźny, z szarego nieba opadały płatki śniegu wdzięcznie wirując, od Tybru falami chłostał przenikliwy wiatr. Rzym owego popołudnia sprawiał dość przygnębiające wrażenie. Poprzedniego dnia apokaliptyści rozpętali zamieszki. Podniecony tłum ludzi z pomalowanymi twarzami przetoczył się falą przez Forum, odtańczył wokół spękanych murów Koloseum dawno już przebrzmiały balet z Walpurgisnacht, obiegł gromadnie wielki pomnik Wiktora Emanuela, by zbezcześcić jego nieskalaną biel swym wyuzdaniem i rozpustą. Był to najpoważniejszy wybuch zbiorowego szaleństwa, jaki miał miejsce w Rzymie owego roku, choć nie mógł równać się pod względem brutalności ze zwyczajowymi już zamieszkami apokaliptystów w Londynie czy powiedzmy w Nowym Jorku. Carabinieri stłumili z pewnymi trudnościami te rozruchy, nie żałując neurobiczów, którymi bezlitośnie chłostali krzyczące i wymachujące gromady szaleńców religijnych. Podobno jeszcze tuż przed świtem Wieczne Miasto rozbrzmiewało krzykami jak podczas Saturnalii. Potem wstał poranek Dzieciątka Jezus, a w południe, kiedy smacznie sobie spałem spowity ciepłem arizońskiej zimy, ze stalowoszarego nieba opadł na ziemię w aureoli światła Vornan-19, mężczyzna z przyszłości. Moment ów widziało dziewięćdziesięciu dziewięciu świadków. Byli zgodni co do wszystkich zasadniczych kwestii. Vornan-19 zstąpił z nieba. Wszyscy przesłuchiwani później świadkowie stwierdzili jak jeden mąż, iż przeleciał łukiem ponad Trinita del Monti, minął Schody na Placu Hiszpańskim i wylądował parę jardów za niewielką fontanną w kształcie łódeczki. Niemal wszyscy utrzymywali, iż podczas opadania pozostawiał za sobą błyszczący ślad w powietrzu, lecz nikt nie dostrzegł żadnego pojazdu. Przy założeniu, iż wszystko odbyło się zgodnie z prawami rządzącymi swobodnym spadaniem ciał, Vornan-19 w momencie zetknięcia z ziemią musiał lecieć z szybkością kilku tysięcy stóp na sekundę. Było to możliwe przy założeniu, że przybysza spuszczono z jakiegoś poduszkowca skrytego za gmachem kościoła. Wylądował gładko na obie nogi, nie odnosząc przy tym najlżejszej nawet kontuzji. Mówił później coś ogólnikowo o „neutralizatorze grawitacji”, który zamortyzował upadek. Nie podał jednak żadnych szczegółów. My nie odkryliśmy podobnego urządzenia, przynajmniej jak dotąd. Był nagi. Troje świadków utrzymywało, iż częściowo otaczała go błyszcząca aura, która maskowała intymne części, coś w rodzaju opaski na lędźwie; jednak sam kontur ciała pozostawał doskonale widoczny. Tak się złożyło, iż ową trójkę świadków stanowiły zakonnice, stojące akurat na schodach kościoła. Pozostali oznajmili zgodnie, iż Vornan-19 był w czasie lądowania całkowicie nagi. Większość spośród nich potrafiła nawet opisać z detalami anatomię jego narządów płciowych. Vornan okazał się niezaprzeczalnie osobnikiem płci męskiej. Obecnie jest to już powszechnie wiadome, lecz wówczas każda wiadomość, jaka docierała do nas, wzmagała tylko pragnienie rozjaśnienia mroków tajemnicy. Naoczni świadkowie przybycia Vornana rozwodzili się nad doskonałą budową zagadkowego gościa. To było pewne! Problem tkwił gdzie indziej: czy oto zakonnice doznały zbiorowej halucynacji, widząc wieniec ze światłości zasłaniający nagość Vornana? Czy też mniszki świadomie wymyśliły ową aurę, by ochronić swą własną niewinność? A może Vornan wszystko tak zaaranżował, aby większość świadków ujrzała go w całości, zaś tym, którzy mogliby doznać emocjonalnego wstrząsu, przedstawiono inny, nieco zmieniony obraz jego ciała? Nie mam pojęcia. Apokaliptyści dowiedli bezspornie, iż zbiorowe halucynacje są możliwe, nie wykluczam więc tej pierwszej możliwości. Drugiej także nie można odrzucić. Wszak dzieje zinstytucjonalizowanej religii, liczące już niemal dwa tysiąclecia, dowiodły, iż jej urzędnicy nie zawsze mówią prawdę. Natomiast do pomysłu, iż Vornan poczynił pewne modyfikacje w swym wyglądzie, by oszczędzić zakonnicom widoku nagości, odnoszę się dość sceptycznie. Nigdy w jego stylu nie było osłanianie ludzi przed wstrząsami. A w tym wypadku z pewnością nie zdawał sobie nawet sprawy, iż należy skrywać przed kimkolwiek jakikolwiek szczegół własnego ciała. A zresztą, skoro Vornan nie słyszał dotąd o Chrystusie, skąd miał wiedzieć, jakie są obyczaje zakonnic? Nie chciałbym jednak tutaj niczego rozstrzygać. Nie wydaje mi się bowiem, aby dla Vornana techniczną niemożliwością było ukazanie swej postaci w taki sposób grupie dziewięćdziesięciu sześciu gapiów, a w zupełnie odmienny trzem pozostałym. Wiemy natomiast z całą pewnością, iż zakonnice umknęły do kościoła w parę chwil po owym przykrym dla nich wydarzeniu. Pewna część audytorium uznała go za apokaliptystę-maniaka i zbagatelizowała go. Jednakże spora grupa obserwowała z zafascynowaniem, jak nagi nieznajomy, po pełnym dramatyzmu przybyciu, okrąża Plac Hiszpański, badając uważnie fontannę, następnie okna wystawowe po drugiej stronie placu, zaś na końcu rząd zaparkowanych samochodów. Zimowy chłód najwyraźniej w ogóle mu nie doskwierał. Gdy zlustrował już wszystko, co zamierzał po tej stronie placu, przeciął go na skos i zaczął wchodzić po schodach. Postawił właśnie stopę na piątym stopniu, kiedy wściekły policjant doskoczył do niego i krzyknął, żeby zszedł i wsiadł do radiowozu. - Nie zrobię tego, co każesz - odrzekł Vornan-19. Były to pierwsze słowa, jakie wypowiedział - pierwsze linijki jego „Listu apostolskiego do barbarzyńców”. Mówił po angielsku. Jego słowa słyszało i rozumiało wielu świadków. Policjant do nich nie należał i dalej perorował po włosku. - Jestem podróżnikiem z innego czasu. Przybyłem, aby dokonać inspekcji waszego świata - oznajmił Vornan-19 nadal po angielsku. Policjant mało nie zakrztusił się z wściekłości. Sądził, że Vornan jest apokaliptystą, na dokładkę amerykańskim apokaliptystą najgorszego gatunku. Obowiązkiem każdego policjanta było ochraniać nieskalane imię Rzymu i powagę Bożego Narodzenia przed wulgarnymi wyczynami szaleńców. Wrzasnął na przybysza, aby zszedł ze schodów. Vornan jednak, ignorując wysiłki funkcjonariusza, obrócił się na pięcie i spokojnie ruszył do góry. Widok jego bladej, szczupłej pupy rozwścieczył do reszty przedstawiciela prawa. Ruszywszy w pogoń, zdjął w biegu kurtkę, zdecydowany siłą okryć nieznajomego. Według relacji naocznych świadków Vornan-19 nie spojrzał nawet na policjanta, ani go nie dotknął. Funkcjonariusz, trzymając w lewej dłoni kurtkę, wyciągnął prawą rękę chcąc chwycić nieznajomego za ramię. Nastąpiło słabe, żółto- niebieskawe wyładowanie elektryczne, cichy trzask i zaraz potem policjant runął w tył, jakby poraził go prąd. Stoczył się ze schodów i legł w bezruchu z wykrzywioną twarzą. Gapie odsunęli się mimowolnie parę kroków do tyłu. Vornan-19 spokojnie dotarł na szczyt schodów, gdzie przystanął, by uciąć sobie pogawędkę z jednym ze świadków. 2 / 73 Robert Silverberg - Maski czasu Świadkiem tym okazał się dziewiętnastoletni niemiecki apokaliptysta Horst Klein. Horst brał udział w nocnych ekscesach niedaleko Forum, a obecnie, będąc zbyt przejętym, aby myśleć o spaniu, wałęsał się po mieście w nastroju przygnębienia, frustracji post coitum. Młody Klein, władający biegle językiem angielskim, stał się w nadchodzących dniach znaną postacią telewizyjną, sprzedając swą historię licznym stacjom informacyjnym. Potem popadł co prawda w zapomnienie, niemniej ten moment zapewnił mu miejsce w historii. Jestem przekonany, iż nawet dziś gdzieś w Meklemburgii albo Szlezwiku wciąż powtarza tamtą rozmowę. Kiedy Vornan-19 zbliżył się do Kleina, ten przywitał go uwagą: - Niepotrzebnie zabiłeś tego carabinieri. Będą cię teraz ścigać do upadłego. - Wcale go nie zabiłem. Jest tylko lekko ogłuszony. - Nie masz amerykańskiego akcentu - oznajmił Klein. - Bo nie jestem Amerykaninem. Pochodzę z Centrum. To o tysiąc lat od dzisiaj, kapujesz? Klein zaśmiał się. - Koniec świata nastąpi już za trzysta siedemdziesiąt dwa dni. - Tak sądzisz? Wobec tego, jaki rok dzisiaj mamy? - 1998. Dwudziesty piąty grudnia. - Świat ma przed sobą co najmniej tysiąc lat. Jestem tego pewien. Nazywam się Vornan-19 i przybyłem tu jako inspektor. Ktoś musi się mną zająć. Chciałbym pobrać próbki waszej żywności i wina, a także ubrać coś stosownego dla epoki. Ciekawią mnie również starodawne praktyki seksualne. Gdzie mógłbym znaleźć jakiś przybytek publiczny? - To ten szary budynek - wyjaśnił Klein, wskazując na kościół Trinita dei Monti. - Oni zaspokoją wszystkie twoje potrzeby. Powiedz tylko przy wejściu, że przybyłeś z przyszłości odległej o tysiąc lat. Z roku 2998, zgadza się? - Z 2999 według waszego systemu datowania. - Dobra. Na pewno się ucieszą, słysząc tę nowinę. Utwierdź ich tylko w wierze, że świat nie skończy się w dwanaście miesięcy po Nowym Roku, a ofiarują ci wszystko, czego zapragniesz. - Świat będzie z pewnością trwał jeszcze przynajmniej tysiąc lat - powtórzył uroczyście Vornan-19. - Dziękuję za poradę, przyjacielu. Ruszył w stronę kościoła. Zdyszani carabinieri wysypali się ze wszystkich stron równocześnie. Nie śmieli podejść bliżej niż na pięć jardów, lecz utworzyli falangę, zagradzającą dostęp do kościoła. W dłoniach dzierżyli neurobicze. Jeden z policjantów rzucił Vornanowi pod nogi swój płaszcz. - Załóż to na siebie. - Nie władam waszym językiem. - Chcą, abyś się okrył - wyjaśnił Horst Klein. - Widok twojego ciała wprawia ich w zakłopotanie. - Moje ciało nie jest zdeformowane - odparł Vornan-19. - Dlaczego miałbym je zakrywać? - Chcą, żebyś je zakrył i mają neurobicze. Mogą ci nimi zrobić krzywdę. Widzisz? To te pałki, które trzymają w dłoniach. - Czy mógłbym obejrzeć twoją broń? - spytał uprzejmie przybysz najbliżej stojącego policjanta. Wyciągnął dłoń po pałkę. Mężczyzna odsunął się. Wówczas Vornan skoczył z niesamowitą szybkością i wyszarpnął przedstawicielowi prawa bicz z ręki. Chwycił za koniec, a zatem powinien doznać poważnego porażenia, lecz nic takiego nie nastąpiło. Policjanci obserwowali z osłupieniem, jak nieznajomy uważnie ogląda bicz, włącza go raz po raz i pociera dłonią metalowe zakończenie, by zbadać efekt działania. Wszyscy odstąpili o parę kroków do tyłu, żegnając się gorliwie. Horst Klein sforsował kordon zdumionych policjantów i upadł do stóp Vornana. - Ty rzeczywiście przybyłeś z przyszłości, prawda? - Oczywiście. - Dotknąłeś bicza... i nic? - Takie słabe oddziaływania można wchłonąć i przetworzyć - wyjaśnił Vornan. - Nie znacie jeszcze rytuałów energii? Niemiec, trzęsąc się cały jak galareta, pokręcił głową. Podniósł policyjny płaszcz i podał go nagiemu mężczyźnie. - Załóż to - szepnął. - Proszę. Nie utrudniaj sytuacji. Nie możesz chodzić tu ciągle na golasa. Vornan tym razem usłuchał. Za pomocą nieporadnych ruchów udało mu się wdziać płaszcz. - Zatem świat nie skończy się za rok? - spytał Klein. - Skądże. Z całą pewnością nie. - Byłem głupcem! - Możliwe. Łzy spłynęły po szerokich, kościstych, germańskich policzkach. Zdławiony śmiech wyczerpania dobył się z ust. Skulony na zimnym kamieniu, dłonie ułożywszy przed głową w geście teatralnego salaam, Horst Klein oddał pokłon Vornanowi. Szlochając, dygocząc i ciężko łapiąc oddech, Niemiec stracił wiarę w ruch apokaliptystów. Człowiek z przyszłości zyskał pierwszego ucznia. Drugi Odpoczywając w Arizonie nie miałem o tym wszystkim zielonego pojęcia. Zresztą, gdybym nawet znał rozwój wypadków, to pewnie i tak uznałbym tę opowieść za niegodną uwagi. Zabrnąłem bowiem w ślepą uliczkę życia. Przepracowanie oraz brak namacalnych efektów moich badań sprawiły, iż poczułem się wyjałowiony i bezużyteczny. Przestałem zważać na sprawy toczące się poza obrębem mej własnej czaszki. Zakosztowałem w ascezie, a pośród rzeczy, których postanowiłem nie tykać owego miesiąca, znalazły się także wiadomości serwisu informacyjnego. Gospodarze byli ludźmi niezwykle miłymi. Obserwowali już u mnie podobne kryzysy i wiedzieli, jak należy wówczas postępować. Potrzebowałem subtelnej mieszaniny troski oraz samotności i jedynie osoby obdarzone pewną dozą wrażliwości były w stanie zapewnić mi odpowiednią atmosferę. Nie skłamałbym wiele mówiąc, iż Jack oraz Shirley Bryantowie wielokrotnie ocalili mnie przed obłędem. Z Jackiem pracowaliśmy wspólnie w Irvine przez pewien czas pod koniec dekady lat osiemdziesiątych. Przeszedł do 3 / 73 Robert Silverberg - Maski czasu nas prosto z M.I.T. , gdzie zebrał już wszystkie możliwe honory. Podobnie jak u większości byłych pracowników tej instytucji, jego dusza była bezbarwna, jakby skrępowana - naznaczona stygmatem zbyt długiego przebywania na wschodzie, zbyt wielu mroźnych zim i dusznych letnich dni. Z prawdziwą przyjemnością obserwowałem, jak przebywając w kraju, stopniowo budzi się z tego letargu niczym kwiat w promieniach słońca. Poznałem Jacka wkrótce po jego dwudziestych urodzinach: wysoki, raczej szczupły, grube loki rozrzucone w nieładzie, policzki wiecznie porośnięte szczeciną, podkrążone oczy, wąskie, niespokojne usta. Posiadał wszystkie charakterystyczne cechy, tiki i nawyki młodego geniusza. Przeczytałem jego pracę na temat fizyki cząstek elementarnych i muszę przyznać, że była znakomita. Należy pamiętać, iż odkrycia na polu fizyki to przeważnie owoc pasma nagłych olśnień, może natchnienia. Nie jest więc warunkiem koniecznym sędziwy wiek i szron na głowie, aby osiągnąć znaczący sukces. Newton przewrócił wszechświat do góry nogami jako nieopierzony młodzian. Einstein, Schroedinger, Heisenberg, Pauli oraz cała reszta pionierów swe największe odkrycia poczyniła przed ukończeniem trzydziestki. Czasami, jak w przypadku Bohra, przenikliwość przychodziła wraz z wiekiem, lecz przecież i Bohr także nie był jeszcze starcem, kiedy zaglądał do serca atomu. Tak więc, gdy mówię, iż praca Bryanta była znakomita, nie chodzi mi o to, że stanowił on przypadek wyjątkowo uzdolnionego młodzieńca. Chcę przez to powiedzieć, iż była znakomita w skali bezwzględnej i że Bryant osiągnął szczyty, nie będąc nawet dyplomantem. Przez pierwsze dwa lata wspólnej pracy sądziłem, że jego przeznaczeniem jest zreformowanie fizyki. Posiadał tę dziwną moc, ten dar wszechmocnej intuicji, który druzgotał wszelkie wątpliwości. Dysponował również sporą dozą wytrwałości oraz uzdolnieniami matematycznymi, co wraz z intuicją pozwalało wyrwać prawdę z otchłani niewiadomego. Jego prace jedynie w bardzo nikłym stopniu zazębiały się z badaniami, które prowadziłem. Z biegiem lat zacząłem mój projekt dotyczący odwrócenia czasu coraz odważniej wprowadzać w sferę doświadczeń. Porzuciłem już stadium wczesnych hipotez. Spędzałem teraz większość czasu przy olbrzymim akceleratorze cząstek elementarnych, próbując wytworzyć siły, które - żywiłem taką nadzieję - będą zdolne wysłać fragmenty atomów w przeszłość. Jack wręcz odwrotnie - był czystym teoretykiem. Zajmował się siłami spajającymi atom. Oczywiście, nie było to nic nowego. Jack postanowił jednakże ponownie przestudiować niektóre pominięte wnioski z prac Yukawy z 1935 roku na temat mezonów. Po zapoznaniu się z owymi leciwymi już materiałami, w zasadzie obalił wszystko, co było wiadomo na temat spoiwa, które rzekomo łączyło atom w jedną całość. Wydawało mi się, że Jack zmierza prostą drogą w kierunku jednego z najbardziej rewolucyjnych odkryć w dziejach ludzkości: ustalenia fundamentalnych zależności rządzących formami energii, z których zbudowany jest nasz wszechświat. Była to kwestia, której rozwiązania wciąż bezowocnie poszukiwaliśmy. Będąc promotorem Jacka, śledziłem dość uważnie postęp jego prac. Obserwowałem, jak systematycznie zbiera tezy do pracy doktorskiej. Jednak gros wysiłków wciąż przeznaczałem na własne badania. Stopniowo i powoli docierały do mnie szersze wnioski płynące z jego prac. Z początku dostrzegałem jedynie aspekt czysto teoretyczny, później przekonałem się również o ich utylitarnym znaczeniu. Celem, jaki niewątpliwie przyświecał Jackowi, było zbadanie oraz wyzwolenie sił wiążących atom nie na drodze nagłej eksplozji, lecz kontrolowanego przepływu energii. Sam Jack zdawał się tego nie dostrzegać. Wykorzystanie teorii fizycznych w praktyce nie miało dla niego znaczenia. Obracając się w sterylnym środowisku równań matematycznych, kwestie o szerszym znaczeniu traktował równie obojętnie, co wahania na giełdzie. Teraz widzę to wyraźnie. Prace Rutherforda na początku dwudziestego wieku były same w sobie również czystą teorią, lecz w konsekwencji doprowadziły do wybuchu słońca nad Hiroszimą. Ludzie małego ducha mogliby zagłębić się w istotę teorii Jacka i odkryć tam sposób na całkowite wyzwolenie energii atomowej. Nie chodzi tu przy tym o rozszczepienie ani syntezę. Każdy atom mógłby zostać otwarty i wydrążony. Filiżanka zwykłej ziemi napędziłaby generator o mocy liczonej w milionach kilowatów. Kilka kropel wody starczyłoby, aby statek kosmiczny dotarł na księżyc. To był ideał o jakim marzono przez wieki, a który teraz oto począł realizować się w badaniach prowadzonych przez Jacka. Jednakże jego prace nie doczekały zakończenia. Któregoś dnia, podczas trzeciego roku pobytu w Irvine, Jack przyszedł do mnie i oświadczył, że wstrzymuje prace nad swą teorią. Wyglądał nieswojo i mizernie. Stwierdził, że osiągnął punkt, w którym należy przystanąć i wszystko dokładnie rozważyć. Poprosił o zgodę na udział w pewnych badaniach eksperymentalnych, chcąc na pewien czas zmienić otoczenie. Naturalnie przychyliłem się do tego pomysłu. Nie wspomniałem mu ani słowem o potencjalnych możliwościach wykorzystania jego prac w praktyce. To nie była moja działka. Odczułem jednak pewien rodzaj ulgi zmieszanej z odrobiną zawodu. Roztrząsałem konsekwencje ewentualnej rewolucji ekonomicznej, która stałaby się udziałem ludzkości w ciągu następnego dziesięciolecia. Każde gospodarstwo domowe miałoby swe własne niewyczerpalne źródło energii. Transport i komunikacja przestałyby zależeć od tradycyjnych nośników. Układ stosunków pracowniczych, na którym wspiera się nasze społeczeństwo, runąłby w gruzy. Mimo iż nie byłem zawodowym socjologiem, perspektywa daleko idących przemian poruszyła mnie. Gdybym kierował którąś z wielkich korporacji, natychmiast kazałbym zlikwidować Jacka Bryanta. Niewiele mnie to jednak w gruncie rzeczy obchodziło. Przyznaję, iż taka postawa niezbyt pochlebnie o mnie świadczy. Prawdziwy człowiek nauki brnie jednak ciągle naprzód, ślepy na wszelkie gospodarcze konsekwencje. Szuka prawdy, nawet gdyby owa prawda miała wstrząsnąć społeczeństwem. Tak nam nakazuje głos sumienia. Podjąłem decyzję, że nie będę czynił żadnych przeszkód, gdyby Jack pragnął kiedyś powrócić do przerwanych badań. Nie będę żądał dalekowzrocznych analiz. Świadomość istnienia moralnego dylematu była mu obca, a ja nie miałem zamiaru nikogo pouczać. Milczenie czyniło mnie odpowiedzialnym za ewentualną zagładę światowej gospodarki. Mogłem przecież jasno wyłożyć Jackowi, iż powszechne zastosowanie jego odkrycia zapewniłoby każdej istocie ludzkiej dostęp do nieskończonych zasobów energetycznych, co zburzyłoby równocześnie fundamenty społeczności i zdecentralizowałoby ludzkość. Dzięki temu mógłbym wszystko zatrzymać. Lecz milczałem. Nie wręczono mi jednak orderów za szlachetną postawę. Moralne rozterki poszły w zapomnienie, skoro Jack przerwał prace. Stanął w miejscu, nie musiałem zatem roztrząsać innych możliwości. Gdyby powrócił do badań, dylemat pojawiłby się na nowo. Czy można wspierać swobodny rozwój myśli naukowej kosztem zachwiania gospodarczym status quo. Iście szatański byłby to wybór. Jack strawił niemal cały trzeci rok swego pobytu u nas w campusie, angażując się w zupełnie trywialne badania. Spędzał większość czasu przy akceleratorze, jakby nagle odkrył, że fizyka to również eksperymenty. Trudno było go 1 Massachusetts Institute of Technology 4 / 73 Robert Silverberg - Maski czasu stamtąd wyciągnąć. Nasz akcelerator był nowy i dysponował sporymi możliwościami - model z pętlą protonową i wtryskiwaczem neutronów. Działał w zakresie około tryliona elektronowoltów. Oczywiście obecne urządzenia przyspieszające biją go na głowę, lecz owego czasu był to prawdziwy kolos. Trakcja wysokiego napięcia, która dostarczała energię z zakładów jądrowych leżących na wybrzeżu Pacyfiku, sprawiała wrażenie wzniesionych tytanicznym wysiłkiem kolumn parami biegnących w dal. Ogromny gmach akceleratora lśnił jaskrawą łuną samozadowolenia. Jack był stałym gościem w tym budynku. Przesiadywał nieustannie przed ekranami, podczas gdy dyplomanci dokonywali elementarnych doświadczeń na wykrywanie neutrino i anihilacji antycząstek. Od czasu do czasu Jack manipulował coś przy konsolecie, by sprawdzić, jak idzie praca i poczuć się panem tych kapryśnych sił. Lecz owe badania nie miały praktycznie żadnego znaczenia. Były bezwartościowe. Jack po prostu marnował czas. Czy robił to rzeczywiście jedynie po to, by trochę odsapnąć? Czy raczej dostrzegł wreszcie możliwości zastosowania swych teorii i przeląkł się konsekwencji? Nigdy go o to nie spytałem. W podobnych przypadkach czekam, aż młody człowiek sam przyjdzie ze swym dylematem. Nie chciałem ryzykować, że zarażę go własnymi wątpliwościami, z których on nie musiał sobie w ogóle zdawać sprawy. Pod koniec drugiego semestru, który upłynął mu na mało istotnych doświadczeniach, Jack poprosił mnie drogą formalną o spotkanie konsultacyjne. A więc jednak, pomyślałem. Powiadomi mnie, iż rozumie, dokąd mogą zaprowadzić jego teorie, i spyta, czy dalsze badania są moralnie usprawiedliwione. Znajdę się wówczas między młotem a kowadłem. Czekałem na to spotkanie targany sprzecznościami. - Widzisz, Leo, chciałbym przerwać pracę na uniwersytecie - oznajmił. Byłem poruszony. - Dostałeś lepszą ofertę? - Nie wygłupiaj się. Rzucam fizykę. - Rzucasz... fizykę...? - Żenię się. Znasz może Shirley Frisch? Widziałeś ją już ze mną. Bierzemy ślub za tydzień od najbliższej niedzieli. Nie będzie wielkiej pompy, ale chciałbym, abyś wpadł. - Co potem? - Kupiliśmy dom w Arizonie. Na pustyni niedaleko Tuscon. Przeprowadzamy się. - Co będziesz robił, Jack? - Medytował. Trochę pisał. Jest parę kwestii filozoficznych, które chciałbym rozważyć. - A pieniądze? - spytałem. - Twoja pensja uniwersytecka... - Odziedziczyłem niewielki, niegdyś mądrze zainwestowany kapitał. Shirley również ma stały przychód. Nie jest tego wiele, ale jakoś damy sobie radę. Opuszczamy społeczność. Czułem, że nie da się tego dłużej przed tobą kryć. Położyłem dłonie na biurku i przez chwilę uważnie obserwowałem knykcie. Czułem, jakby między palcami ktoś zaczął tkać pajęczyny. - A co z twoimi teoriami, Jack? - spytałem w końcu. - Porzucone. - Byłeś tak blisko końca. - Utknąłem w ślepym zaułku. Nie mogę ruszyć z miejsca. Nasze oczy spotkały się i przez chwilę nie odwracaliśmy wzroku. Czy chciał powiedzieć, iż nie ma dość odwagi, by ruszyć z miejsca? Czy jego odejście zostało spowodowane klęską na polu fizyki, czy też raczej moralnymi wątpliwościami? Chciałem zapytać. Czekałem jednak, aż sam wyjaśni. Milczał. Na jego twarzy gościł sztywny, niepewny uśmiech. Po chwili oświadczył: - Nie sądzę, Leo, abym mógł kiedykolwiek dokonać czegoś wartościowego w dziedzinie fizyki. - To nieprawda... - Nie sądzę nawet, abym chciał kiedykolwiek dokonać czegoś wartościowego w dziedzinie fizyki. - Och! - Wybaczysz mi? Pozostaniesz nadal moim przyjacielem? Naszym przyjacielem? Poszedłem na ich ślub. Okazało się, że byłem jednym z czwórki zaproszonych gości. Pannę młodą znałem raczej słabo. Miała około dwudziestu dwóch lat, była ładną blondynką, absolwentką socjologii. Bóg raczy wiedzieć, w jaki sposób wiecznie zapracowany Jack zdołał ją poznać. Sprawiali wrażenie bardzo zakochanych. Ona była dość wysoka, sięgała Jackowi niemal do ramienia, włosy opadały jej złotą kaskadą na plecy, skórę miała opaloną w miodowym odcieniu, duże brązowe oczy i gibkie, wysportowane ciało. Bez wątpienia była piękna, a w krótkiej ślubnej sukience wyglądała promiennie i szczęśliwie, jak to zwykle panny młode. Ceremonia była krótka i odbyła się bez żadnych obrzędów religijnych. Później poszliśmy wszyscy na obiad, a gdy nadszedł zmierzch, młoda para cicho zniknęła. Gdy wróciłem owej nocy do domu, poczułem dziwną pustkę. Nie mając nic lepszego do roboty, przeglądałem stare papiery i natknąłem się tam na wczesne szkice teorii Jacka. Przez dłuższą chwilę gapiłem się na pospiesznie nabazgrane notatki, nie pojmując z nich niczego. Minął miesiąc i otrzymałem zaproszenie na tydzień do Arizony. Sądziłem, że był to list jedynie pro forma i uprzejmie odmówiłem, myśląc że tego właśnie oczekiwali. Jack zadzwonił jednak i nalegał, abym przyjechał. Twarz miał jak zwykle poważną, lecz zielony ekran wyraźnie zdradzał, że napięcie i znurzenie zniknęło już z jego oblicza. Wobec tego przyjąłem zaproszenie. Ich dom, jak się przekonałem, stał na kompletnym odludziu, otoczony zewsząd połaciami burej pustym. Była to forteca światła i wszelkich wygód pośród morza nieprzyjaznej przyrody. Jack i Shirley byli mocno opalem, niezwykle radośni i połączeni cudowną nicią zrozumienia. Pierwszego dnia poszliśmy razem na długą przechadzkę po pustyni, bawiąc się obserwowaniem igraszek zajęcy, szczurów i jaszczurek. Przystawaliśmy często, kiedy gospodarze chcieli pokazać mi małe, sękate drzewka rosnące na samym skraju nieurodzajnych terenów albo wysokie kaktusy saguaro, których masywne, pofałdowane łodygi rzucały jedynie nikły cień na piaski. Ich dom stał się moją kryjówką. Mogłem swobodnie tu przyjeżdżać, kiedy tylko poczułem potrzebę odosobnienia. Od czasu do czasu zresztą sami wysyłali do mnie zaproszenia, nalegali, abym korzystał z przywileju i wpadał, gdy tylko zechcę. Tak też się działo. Niekiedy mijało sześć, dziesięć miesięcy, a ja wciąż odwlekałem wyprawę do Arizony. Kiedy indziej odwiedzałem ich w pięć, sześć weekendów pod rząd. Nie było w tym specjalnej regularności. Wizyty zależały całkowicie od mojego samopoczucia w danej chwili, czegoś, co nazwałem wewnętrzną duszą. U nich aura była 5 / 73 [ Pobierz całość w formacie PDF ] |