[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Autor: ROBERT SILVERBERGTytuł: trip na jawie(The Reality Trip)Z "NF" 8JESTEM DLA NIEJ jak ugór do rekultywacji. Mieszka na tym samym piętrze hotelu, kilkanaście drzwi dalej. Poetessa, rentierka. Nie, nie, te określenia nadają się dla kogoś znacznie starszego, dla jakiejś ekscentryczki w średnim wieku. W rzeczywistości ma najwyżej trzydziestkę. Wyższa ode mnie, z długimi, mocno kręconymi włosami i ostrym, nieco garbatym nosem. Oczy płonące niezwykłym blaskiem. Wystudiowana niedbałość ubioru, pieczołowicie dobrane znoszone ciuchy. Nie moja to rzecz oceniać seksualną atrakcyjność Ziemian, ale na podstawie uwag wygłaszanych przez tutejszych mężczyzn mogę wnioskować, że nie jest postrzegana jako specjalnie urodziwa. Mijam ją często w drodze do mego pokoju. Atakuje mnie natarczywym uśmiechem. Bez wątpienia myśli sobie: "Biedny, samotny mężczyzno. Pozwól, niech ci pomogę dźwigać jarzmo twego nieszczęsnego żywota. Pozwól, że pokażę ci, co znaczy kochać, bo dobrze znam smak samotności".Albo coś w tym guście. Co prawda, nigdy nie powiedziała niczego podobnego. Ale jej intencje są całkowicie jasne. Kiedy mnie widzi, w jej oczach dostrzegam coś na kształt pragnienia, będącego sublimacją matczynej czułości, a także (jak mi się zdaje) seksualnego pożądania, zaś na jej twarzy pojawia się niepokojący, szalony grymas. Czuję, że buzują w niej emocje. Nazywa się Elizabeth Cooke.- Czy lubi pan poezję, panie Knecht? - spytała mnie dziś rano, kiedy jechaliśmy razem w górę staromodną, skrzypiącą windą. A po godzinie zapukała do drzwi mojego pokoju.- Dla pana, do poczytania - powiedziała. - Sama je napisałam.Wręczyła mi plik żółtych arkuszy, spiętych razem u góry. Powielaczowa kopia zbiorku wierszy wydrukowanych niebieską, rozlewającą się czcionką. TRIP NA JAWIE widniało w nagłówku. Wydanie limitowane. 125 egzemplarzy. - Może je pan zatrzymać, jeśli pan chce - wyjaśniła. - Mam ich całe mnóstwo.Ubrana była w jasne sztruksowe spodnie, a górę spowijał cieniutki szal, przez który wyraźnie prześwitywały jej piersi. Malusieńkie piersi, sprawiające wrażenie mało funkcjonalnych. Kiedy zauważyła, że się im przyglądam, jej nozdrza rozszerzyły się gwałtownie, po czym szybko trzykrotnie zamrugała. Czyżby to jakieś oznaki erotycznego pobudzenia?Przeczytałem te wiersze. Czy w ogóle mam prawo wydawać jakiekolwiek sądy na ich temat? Aczkolwiek mieszkam na tej planecie już jedenaście miejscowych lat, chociaż moja znajomość kolokwialnego języka jest całkiem przyzwoita, to czy jestem w stanie rzeczywiście zrozumieć wewnętrzne życie poezji? Moim zdaniem wszystkie te wierszydła były dość marne. Solenne, ciężkie poematy starające się uchwycić tak zwane kawałki prawdziwego życia. Opisywały otaczający autorkę świat, okrutne, brutalne, nieczułe miasto. Opłakiwały niezdolność ludzi do otwarcia się na siebie. Utwór tytułowy otwierał następujący passus:Ujrzałam go podczas tripu na jawie. Wielki czarny mężczyzna,oczy nabiegłe krwią, popsute zęby. Eisenhowerówkamocno wytarta. Woń taniego wina. I pewnie nóżw kieszeni. Spoglądał na mnie wrogo. Notowanyza gwałt, znęcanie się nad dziećmi, narkotyki.W jego głowie słowa: ciemiężycielka niewolników, biała suka, a w mojejgłowie słowa: czarnoskóry bracie, chodź, złapmy fazęrazem i wspólnie tripujmy naćpani miłością...I tak dalej. Rozbuchane, gwałtowne emocje. Ale czy pragnienie kochania wszystkiego, co zranione i skrzywdzone, to wystarczający budulec dla poezji? Nie mam pojęcia. Zeskanowałem jej wiersze i przesłałem do Ojczystego Świata, chociaż wątpię, żeby tam dowiedzieli się z nich wiele o Ziemi. Elizabeth byłaby, jak sądzę, wniebowzięta, gdyby usłyszała, że choć tutaj zna ją ledwie garstka czytelników, właśnie zdobyła sobie nowych, oddalonych o dziewięćdziesiąt lat świetlnych stąd. Ale oczywiście, nie mogę jej tego powiedzieć.Po krótkiej chwili zjawiła się ponownie.- Podobały się panu? - zapytała.- Bardzo. Widzę, że ma pani wiele współczucia dla cierpiących.Z pewnością spodziewała się, że zaproszę ją do siebie. Starałem się tym razem nie patrzeć na jej piersi.HOTEL STOI PRZY 23 Zachodniej Ulicy. Musi mieć ponad sto lat, fasada wygląda na barokową, zaś wnętrza mają wytworny urok wielkiego świata skazanego na powolny upadek. Budynek szczyci się tradycją ulubionego schronienia bohemy. Większość gości to stali rezydenci, swśród których przeważali artyści, powieściopisarze, dramaturdzy i im podobni. Mieszkam tu od dziewięciu lat. Znam po imieniu wielu mieszkańców, a oni mnie. Ale, naturalnie, jak dotąd unikałem prawdziwej bliskości z kimkolwiek i wszyscy respektowali mój wybór. Nie zapraszam nikogo do mojego pokoju. Czasami pozwalam sobie na wizyty u innych, jako że jednym z moich zadań na tym świecie jest zgromadzenie informacji o tym, w jaki sposób Ziemianie żyją i myślą. Elizabeth jest pierwszą osobą, która podjęła próbę przekroczenia niewidzialnej bariery prywatności, jaką się otoczyłem. Nie wiem, jak rozwiążę ten problem. Wprowadziła się tutaj trzy lata temu, ale wyraźne względy zaczęła mi okazywać od jakichś dziesięciu miesięcy, zaś przez ostatnie pięć czy sześć tygodni stała się prawdziwym utrapieniem. Jakaś konfrontacja wydaje się nieunikniona. Albo powiem jej, żeby dała mi spokój, albo znajdę się w sytuacji zupełnie nie do przyjęcia. Może jednak zanim do tego dojdzie, znajdzie sobie kogoś, kogo będzie jej jeszcze bardziej żal niż mnie.Mój plan dnia rzadko kiedy się zmienia. Wstaję o siódmej. Pierwsze Karmienie. Potem czyszczę moją skórę (tę zewnętrzną, ziemską, rzecz jasna) i ubieram się. Od ósmej do dziesiątej przesyłam dane do Ojczystego Świata. Potem wychodzę na poranną przechadzkę w terenie: rozmawiam z ludźmi, kupuję gazety, często szukam materiałów w bibliotece. O pierwszej wracam do pokoju. Drugie Karmienie. Od drugiej do piątej przesyłanie danych. Potem znowu wychodzę: do teatru, do kina, na wiec polityczny. Muszę zgłębić smak życia na tej planecie. Często zachodzę do barów - jestem odpowiednio wyposażony, aby przyjmować alkohol, aczkolwiek oczywiście nie mogę pozwolić, by pozostawał w moim ciele zbyt długo - i tam popijam drinki, słucham innych ludzi, a czasem nawet wdaję się w spory. O północy jestem z powrotem u siebie. Trzecie Karmienie. Przesyłanie danych od pierwszej w nocy do czwartej rano. Potem trzy godzinki snu i o siódmej cały cykl rozpoczyna się od nowa. To bardzo przyjemny harmonogram. Nie wiem, jak wielu agentów Ojczysty Świat ma na Ziemi, ale lubię myśleć sobie, że jestem jednym z najbardziej pracowitych i pożytecznych. Rzadko kiedy tęsknię. Odpowiedzialnie pełnię swoją służbę, a jak mówią, ciężka praca sama w sobie stanowi nagrodę. Nie przeczę, nienawidzę fizycznego dyskomfortu, jaki wiąże się z tą pracą, i nieraz ogarnia mnie rozpacz z powodu oddalenia od współplanetników. Zdarza mi się nawet zastanawiać nad złożeniem wniosku o przeniesienie do Ojczystego Świata. Ale co ja bym tam robił? Jaką pracę bym wykonywał? Sam wyznaczyłem swemu życiu jeden cel: mieszkać pomiędzy Ziemianami i donosić swoim o ich życiu. Jeśli porzucę tę drogę, będę nikim.OCZYWIŚCIE, ta praca wiąże się z fizycznym bólem. Niemałym.Przyciąganie grawitacyjne Ziemi jest niemal dwukrotnie większe niż na Ojczystym Świecie, toteż przez cały czas czuję się jak odlany z ołowiu. Wewnętrzne organy nieustannie ciążą mi, napierając na dolną krawędź mojego pancerza. Moje mięśnie nieprzerwanie omdlewają z wyczerpania. Każdy ruch wymaga ogromnego wysiłku. Serce wali jak oszalałe protestując przeciwko takiemu nadużywaniu jego możliwości. Można się jednak domyśleć, że przez jedenaście lat zdążyłem się jakoś przystosować do panujących tutaj warunków. Rozrosłem się, zmężniałem, nabrałem twardości. Podejrzewam, że gdyby teraz przeniesiono mnie do Ojczystego Świata, mógłbym czuć się oszołomiony wszechobecną lekkością. Podskakiwałbym swobodnie w górę, szybowałbym w powietrzu i spadał niezgrabnie w dół. Mógłbym nawet tęsknić za przytłaczającym ziemskim przyciąganiem. Chociaż wątpię. Życie tutaj to nieprzerwana udręka, przez cały czas mój ciężar nieubłaganie ciągnie mnie w dół. Nie chciałbym, żeby to wyglądało na użalanie się nad sobą, wszak z góry wiedziałem, jak tutaj będzie. Podczas przygotowań umieszczano mnie w symulowanym ziemskim polu grawitacyjnym na każde moje życzenie. Dano mi szansę, by się wycofać, a mimo to zdecydowałem się na tę misję. Nie zdawałem sobie sprawy, że tydzień przy dwukrotnie zwiększonym przyciąganiu to nie to samo co całe życie. Poza tym tam zawsze mogłem wyjść z komory symulacyjnej. Tutaj nie ma na to szans. Każda molekuła mojego ciała odczuwa odwieczną siłę prącą ją ku dołowi. Okrutne parcie. Moje ciało zawsze jest pełne bólu.A do tego konieczność noszenia zewnętrznej cielesnej powłoki. Tego chytrego kamuflażu. Jestem na zawsze wtłoczony pomiędzy potężne zwały syntetycznego cielska, w których duszę się, przytłamszony ich ciężarem. Wsłuchuję się w miękkie, wilgotne mlaskanie, jakie rozlega się przy zetknięciu mojego przebrania z ukrytym w nim prawdziwym ciałem. I jeszcze cała ta skomplikowana konstrukcja, dzięki której moje przebranie jest w stanie zachować postawę pionową, ja zaś mogę nim poruszać: prawdziwy gąszcz prętów, wsporników, siłowników i kabli, pośrodku którego muszę uwijać się, stojąc na małej platformie wbudowanej w jelito. Wciąż w niewygodnej pozycji, nieustannie wijąc się i robiąc uniki, to nadziewając się na jakąś wystającą część, to znów usiłując zgiąć moje zupełnie nieelastyczne ciało. Patrząc na świat przez peryskop przekazujący mi obraz z mechanicznych oczu. Wciśnięty na stałe w górę mięcha. Trzeba jednak przyznać, że mój kostium to znakomita robota, muszę w nim wyglądać bardzo przekonująco, skoro nikt jeszcze ani razu nie zwątpił w moje człowieczeństwo. Z roku na rok moje zewnętrzne ciało starzeje się jak należy, włosy ma skroniach siwieją, talia zwiększa swój obwód. Sztuczny organizm... [ Pobierz całość w formacie PDF ] |