[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Isaac Bashevis Singer Przyjęcie w Miami Beach
Zadzwonił do mojego mieszkania w Miami Beach przyjaciel, satyryk Reuben Kazarsky, i spytał: – Menasze, czy chciałbyś pierwszy raz w życiu odprawić micwę? – Ja? Micwę? – odparłem. – Co to za słowo? Hebrajskie? Aramejskie? Chińskie? Wiesz, że ja się nie bawię w żadne micwy, zwłaszcza tutaj, na Florydzie. – Menasze, to nie jest zwykła miewa. Ten człowiek to multimilioner. Kilka miesięcy temu stracił całą rodzinę w wypadku samochodowym: żonę, córkę, zięcia i dwuletnią wnuczkę. Całkiem się załamał. Wybudował tu, w Miami Beach, w Hollywood i w Fort Lauderdale z tuzin willi i domów czynszowych. To twój oddany czytelnik. Pragnie urządzić przyjęcie na twoją cześć, a jeśli nie życzysz sobie żadnych przyjęć, to przynajmniej chciałby cię poznać. Pochodzi z twoich okolic... z Lublina, tak, zdaje się, nazywasz to miejsce? Do dziś mówi łamaną angielszczyzną. Przyjechał tu prosto z obozów, nie mając co włożyć na grzbiet, ale w ciągu piętnastu lat został milionerem. Nigdy się nie dowiem, jak ci ludzie to robią. To jakiś instynkt, w taki sam sposób kura znosi jajka, a ty piszesz powieści. – Dzięki za komplement. Co może wyniknąć z tej micwy? – W innym świecie byłaby to ogromna porcja wieloryba i platoniczny romans z Sarą, córką Towima. Natomiast na tej nędznej planecie on jest skłonny sprzedać ci willę za pół ceny. Tonie w pieniądzach, a nie ma żadnych spadkobierców. Chciałby napisać pamiętniki, ty miałbyś je zredagować. Choruje na serce, wszczepili mu rozrusznik. Chodzi do mediów albo one przychodzą do niego. – Kiedy chciałby się ze mną spotkać? – Nawet jutro. Przyjechałby po ciebie swoim cadillakiem. Następnego dnia o piątej po południu w moim domu zadźwięczał domofon i dozorca Irlandczyk obwieścił, że na dole czeka jakiś dżentelmen. Zjechałem windą i ujrzałem maleńkiego człowieczka w żółtej koszuli, zielonych spodniach i fioletowych butach z pozłacanymi sprzączkami. Resztki włosów otaczających łysinę na czubku głowy miały barwę srebra, natomiast okrągła twarz przypominała czerwone jabłko. Z maleńkich ust wystawało długie cygaro. Wyciągnął drobną, wilgotną dłoń, uścisnął jeden, dwa, trzy razy moją rękę, po czym piskliwym głosem oznajmił: – Przyjemność to i zaszczyt! Nazywam się Max Flederbush. Jednocześnie przypatrywał mi się uśmiechniętymi, brązowymi oczyma, zbyt wielkimi w porównaniu z resztą sylwetki – kobiecymi oczyma. Szofer otworzył drzwi ogromnego cadillaka; wsiedliśmy. Siedzenie było wyściełane czerwonym pluszem, miękkie jak puchowa poduszka. Gdy się w nie zapadłem, Max Flederbush nacisnął jakiś guzik i szyba zjechała w dół. Wypluł cygaro, ponownie nacisnął guzik i okno się zamknęło. – Wolno mi palić – powiedział – mniej więcej w takim samym stopniu, jak jeść wieprzowinę w Jom Kippur, ale nałóg to potężna siła. Jest gdzieś powiedziane, że nawyk to druga natura człowieka. Czy to z Gemary? Midrasz? A może to po prostu przysłowie? – Doprawdy nie wiem. – Jak to możliwe? Uważa się, że pan wie wszystko. Posiadam konkordancję talmudyczną, ale w Nowym Jorku, nie tutaj. Zadzwonię do mego przyjaciela, rabiego Stempela, i poproszę, żeby to sprawdził. Mam trzy mieszkania, jedno tu, w Miami, drugie w Nowym Jorku, trzecie zaś w Tel Awiwie. Na szczęście istnieje coś takiego jak telefon, więc człowiek może zadzwonić. W Tel Awiwie mam przyjaciela, profesora uniwersytetu Bar-Ilan, który u mnie mieszka, za darmo, naturalnie, i łatwiej się dodzwonić do Tel Awiwu niż do Nowego Jorku albo nawet do kogoś tutaj, w Miami. Rozmowa odbywa się za pomocą jakiegoś takiego małego księżyca, sputnika albo czegoś jeszcze innego. O właśnie, za pomocą satelity. Zapominam słowa. Kładę rzeczy i zapominam gdzie. Nasz wspólny przyjaciel, Reuben Kazarsky, bez wątpienia opowiedział panu, co mi się przydarzyło. W jednej chwili miałem rodzinę, w następnej zostałem jej pozbawiony tak jak Hiob. Hiob widocznie był jeszcze młody, bo Bóg wynagrodził go nowymi córkami, wielbłądami i osłami, ale ja jestem za stary na takie błogosławieństwa. Poza tym choruję. Każdy dzień życia to dla mnie cud niebieski. Muszę się wystrzegać każdego kąska. Lekarz pozwala mi na łyk whisky, ale tylko kropelkę. Moja żona i córka chciały mnie zabrać na tę przejażdżkę, ja jednak nie miałem ochoty. To się stało właśnie tutaj, w Miami. Wybierali się do Disneylandu. Nagle nadjechała ciężarówka, kierowca był pijany i to roztrzaskało mój świat. Pijak stracił obydwie nogi. Czy pan wierzy w zrządzenia Opatrzności? – Nie wiem, jak panu odpowiedzieć. – Sądząc po pańskiej twórczości, wydaje się pan wierzyć. – Gdzieś w głębi ducha wierzę. – Gdyby pan przeżył to, co ja, toby pan umocnił swą wiarę. Cóż, ale taki właśnie jest człowiek. Wierzy i wątpi. Cadillac zatrzymał się i przejął go człowiek z obsługi parkingu. Weszliśmy do hallu, który przywiódł mi na myśl gigantyczne produkcje Hollywoodu – dywany, lustra, lampy, malowidła. W mieszkaniu dominował podobny nastrój. Dywany miękkością dorównywały obiciom w samochodzie. Wszystkie obrazy były abstrakcyjne. Zatrzymałem się przed jednym, przypominającym warszawskie kubły na śmieci w przededniu jakiegoś święta, zasypane stertami odpadków. Spytałem pana Flederbusha, co to takiego i kto to malował, a on odparł: – Kicz taki sam jak inne. Pissako albo jakiś inny bufon. – Któż to taki ten Pissako? Ni stąd, ni zowąd zmaterializował się Reuben Kazarsky, który wyjaśnił: – On w ten sposób nazywa Picassa. – Jaka to różnica? Oni wszyscy są szalbierzami – odparł Max Flederbush. – To moja żona, oby spoczywała w spokoju, była ekspertem, nie ja. Kazarsky mrugnął do mnie i uśmiechnął się. Był moim przyjacielem jeszcze w Polsce. Napisał kilka komedii w jidysz, ale wszystkie okazały się nieudane. Opublikował zbiór przypowiastek, ale krytycy podarli je na strzępy. Więc przestał pisać. Przyjechał do Ameryki w 1939 roku i potem ożenił się z wdową starszą od niego o dwadzieścia lat. Wdowa zmarła, a Kazarsky odziedziczył jej pieniądze. Trzymał się bogatych ludzi. Farbował włosy, nosił sztruksowe garnitury i ręcznie malowane krawaty. Wyznawał miłość każdej kobiecie w wieku od piętnastu do siedemdziesięciu pięciu lat. Kazarsky miał około sześćdziesiątki, ale wyglądał na nie więcej jak pięćdziesiąt. Nosił długie włosy i bokobrody. W czarnych oczach odbijały się kpina i abnegacja, właściwe osobie, która ma na pieńku z wszystkim i z każdym. W kawiarni na Lower East Side celował w przedrzeźnianiu pisarzy, rabinów i przywódców partyjnych. Chwalił się swym talentem do pasożytnictwa. Reuben Kazarsky cierpiał na hipochondrię, a jako seksualny filantrop z natury, wmówił sobie, że jest impotentem. Byliśmy przyjaciółmi, ale nigdy mnie nie przedstawiał swoim dobroczyńcom. Wyglądało na to, że Max Flederbush uparł się, by Reuben nas z sobą skontaktował. Skarżył mi się teraz: – Gdzie się pan ukrywał? Bez końca prosiłem Reubena, żeby nas z sobą poznał, ale według niego pan stale przebywa w Europie, w Izraelu albo jeszcze gdzieś indziej. A tu nagle okazuje się, że pan jest w Miami Beach. Ogarnął mnie taki stan, że ani minuty nie umiem być sam. W chwili gdy zostaję sam, ogarnia mnie przygnębienie, które jest gorsze od szaleństwa. To wspaniałe mieszkanie, które pan właśnie ogląda, zamienia się znienacka w salon pogrzebowy. Czasami mi się wydaje, że prawdziwymi bohaterami nie są ci, którzy dostają medale za udział w wojnie, lecz kawalerowie dokonujący żywota w samotności. – Czy ma pan w tym pałacu łazienkę? – spytałem. – Więcej niż jedną, więcej niż dwie, więcej niż trzy – odparł Max. Ująwszy mnie za ramię, poprowadził do łazienki, która oszałamiała rozmiarem i elegancją. Klapa sedesu była przezroczysta, wysadzana wieńcem kamieni półszlachetnych z banknotem dwudolarowym wtopionym w środku. Na wprost lustra wisiał obraz, który przedstawiał małego chłopczyka siusiającego wysokim łukiem i przyglądającą mu się z podziwem małą dziewczynkę. Kiedy podniosłem klapę, zaczęła grać muzyka. Po jakimś czasie wyszedłem na balkon, z którego roztaczał się widok na morze. Po falach pomykały promienie zachodzącego słońca. Mewy jeszcze polowały na ryby. W oddali, na skraju widnokręgu, kołysał się statek. Na plaży wypatrzyłem jakieś zwierzę, które z mojego punktu obserwacyjnego na szesnastym piętrze wyglądało jak cielę albo ogromny pies. Ale to nie mógł być pies, a co by robiło cielę w Miami Beach? Zwierzę wyprostowało się nagle i okazało się, że to kobieta w płaszczu kąpielowym, grzebiąca w piasku w poszukiwaniu mięczaków. Po jakimś czasie dołączył do mnie na balkonie Kazarsky. – Takie jest właśnie Miami – powiedział. – To nie on, tylko jego żona uganiała się za tymi wszystkimi błyskotkami. Była kobietą interesów i szefem w domu. Z drugiej jednak strony Max wcale nie jest takim gnuśnym marzycielem, jakiego udaje. Ma niebywały dryg do robienia pieniędzy. Handlowali wszystkim: budynkami, parcelami, akcjami, diamentami, a na koniec ona zaczęła handlować również sztuką. Kiedy on mówił “kupić", kupowała, a kiedy mówił “sprzedać", sprzedawała. Kiedy pokazywała mu jakiś obraz, on zerkał nań przelotnie, spluwał i mówił: “To śmieć, wyrwą ci go z rąk. Kup!" Czegokolwiek by dotknęli, zamieniało się w pieniądze. Polecieli do Izraela, zakładali jesziwy i nagradzali wszelkiego rodzaju przedsięwzięcia – kulturalne, religijne. Naturalnie odliczali sobie to wszystko od podatków. Ich córka, rozpieszczona dziwka, była na wpół szalona. Jakikolwiek kompleks byś znalazł u Freuda, Junga i Adlera, ona go miała. Urodziła się w obozie dla uchodźców w Niemczech. Jej rodzice pragnęli, by poślubiła głównego rabina albo premiera Izraela. Ona jednak zakochała się w goju, profesorze archeologii, który miał żonę i piątkę dzieci. Żona nie chciała mu dać rozwodu, więc trzeba ją było przekupić ugodą opiewającą na ćwierć miliona dolarów i oprócz tego niebotycznymi alimentami. Cztery tygodnie po ślubie profesor wyjechał, by wykopywać z ziemi jeszcze jednego człowieka pekińskiego. Pił jak ryba. To właśnie on był pijany, nie kierowca ciężarówki. Chodź, zaraz coś zobaczysz! Kazarsky otworzył drzwi do salonu i okazało się, że ten salon był pełen ludzi. Maxowi Flederbushowi udało się zorganizować przyjęcie w ciągu jednego dnia. Nie wszyscy goście zmieścili się w tym ogromnym salonie. Kazarsky i Flederbush prowadzili mnie od pokoju do pokoju i we wszystkich odbywało się przyjęcie. W niespełna kilka minut zebrało się tam ze stu ludzi, przeważnie kobiety. Był to pokaz mody, biżuterii, sukien, spodni, wschodnich tunik, fryzur, butów, torebek, makijaży, a także męskich marynarek, koszul i krawatów. Na obrazy padało światło reflektorów. Kelnerzy roznosili drinki. Czarne i białe pokojówki podsuwały tace z przystawkami. W całym tym zamieszaniu ledwie słyszałem, co się do mnie mówi. Zaczęły się komplementy, uściski dłoni, pocałunki. Jakaś pulchna dama objęła mnie i przycisnęła do ogromnego łona. Krzyknęła mi do ucha: – Czytałam pana! Pochodzę z tych samych małych miasteczek, o których pan pisze. Mój dziadek przyjechał tu z Isziszoka. Tam był woźnicą, a tu, w Ameryce, założył firmę przewozową. Gdy moi rodzice chcieli porozmawiać o czymś, czego miałam nie zrozumieć, to przechodzili na jidysz i właśnie dzięki temu nauczyłam się trochę tego języka. Przelotnie uchwyciłem własne odbicie w lustrze. Twarz miałem umazaną szminką. Nawet gdy tak stałem, usiłując ją zetrzeć, składano mi najrozmaitsze propozycje. Jakiś kantor zaproponował, że przełoży jedno z mych opowiadań na muzykę. Inny muzyk zażądał, bym którąś z mych powieści przerobił na libretto operowe. Przewodniczący programu edukacyjnego dla dorosłych zaprosił mnie, bym za rok od tej chwili wygłosił przemówienie w jego synagodze. Dostałbym jakieś odznaczenie. Młody człowiek z włosami do ramion poprosił, żebym polecił mu jakiegoś wydawcę albo chociaż agenta. – Muszę tworzyć – zadeklarował. – To w moim przypadku potrzeba fizyczna. W jednej chwili we wszystkich pokojach panował tłok, w następnej wszyscy goście zniknęli, pozostawiając jedynie Reubena Kazarsky'ego i mnie. Równie szybko i skutecznie służba uprzątnęła resztki jedzenia oraz koktaile wypite do połowy, opróżniła popielniczki i ustawiła krzesła na właściwych miejscach. Nigdy przedtem nie byłem świadkiem takiej perfekcji. Max Flederbush wygrzebał skądś biały krawat w złote ciapki i włożył go. – Czas na kolację – powiedział. – Zjadłem tyle, że odczuwam zupełny brak apetytu – odparłem. – Musi pan zjeść z nami kolację. Zarezerwowałem stolik w najlepszej restauracji Miami. Po jakimś czasie wszyscy trzej, Max Flederbush, Reuben Kazarsky i ja, wsiedliśmy do cadillaca, wiózł nas ten sam szofer. Zapadła noc i nie wiedziałem już, a nawet nie starałem się określić, dokąd mnie zabierają. Jechaliśmy tylko kilka minut, zatrzymaliśmy się przed jakimś hotelem, olśniewającym światłami i obsługą w uniformach. Jeden ceremonialnie otworzył drzwi samochodu, drugi służalczo otworzył frontowe drzwi, całe ze szkła. Hall hotelu nie był zwyczajnie superwielki, tylko supersuperwielki – wrażenie dopełniały świetlne efekty, tropikalne rośliny w ogromnych donicach, wazony, rzeźby oraz papuga w klatce. Eskortowano nas przez niemalże mroczny korytarz, dalej powitał nas i zaprowadził do zarezerwowanego stolika główny kelner. Kłaniał się i szurał nogami, najwyraźniej nie posiadając się z radości, że dojechaliśmy cali i zdrowi. Niebawem pojawił się jeszcze jeden człowiek. Obydwaj mężczyźni nosili fraki, buty z prawdziwej skóry, muszki i koszule z żabotami. Miałem wrażenie, że to bliźniacy. Mówili z obcym akcentem, co do którego miałem podejrzenie, że nie jest autentyczny. Wywiązała się dłuższa dyskusja nad doborem potraw i napojów. Gdy tamci dwaj usłyszeli, że jestem wegetarianinem, popatrzyli na siebie ze smutkiem, ale to trwało tylko sekundę. Natychmiast mnie zapewnili, że podadzą mi potrawę, jakiej żaden wegetarianin jeszcze nie kosztował. Jeden przyjął nasze zamówienia, drugi je spisał. Max Flederbush oznajmił swą łamaną angielszczyzną, że właściwie nie jest głodny, ale gdyby tak złowiono dlań coś apetycznego, to gotów się skusić. Wtrącał przy tym wyrażenia w jidysz, ale obaj kelnerzy zdawali się go rozumieć. Udzielił dokładnych instrukcji odnośnie do pieczenia jego ryby i preparowania jarzyn. Wymienił przyprawy i sosy. Reuben Kazarsky zamówił stek, to zaś, co ja miałem dostać, okazało się, po przełożeniu na prosty angielski, sałatką owocową z twarożkiem. Gdy obydwaj kelnerzy wyszli nareszcie, Max Flederbush powiedział: – Bywały takie chwile, w których uznałbym za dowcip, gdyby mi pan powiedział, że znajdę się w takim miejscu i że będę jadł takie jedzenie. Miałem wówczas jedno marzenie: choć raz, zanim umrę, zdobyć tyle suchego chleba, żeby się najeść do syta. Nieoczekiwanie stałem się bogatym człowiekiem, niestety, i ludzie skaczą dookoła mnie. Cóż, ciału i krwi nie jest sądzone cieszyć się spokojem. Aniołowie w niebiosach są zazdrośni. Szatan to oskarżyciel, a Wszechmogący daje się łatwo przekonać. Żywi odwieczną urazę do nas, Żydów. Nadal nie może nam wybaczyć, że nasi prapradziadowie czcili złotego cielca. Pozwólmy zrobić sobie zdjęcie. Nie wiadomo skąd, zmaterializował się jakiś człowiek z aparatem fotograficznym. – Uśmiech! – rozkazał. Max Flederbush usiłował się uśmiechnąć. Jedno oko się śmiało, drugie płakało. Reuben Kazarsky zaczął mrugać. Ja nawet się nie starałem. Fotograf oświadczył, że idzie wywołać film i że wróci za trzy kwadranse. – O czymże to ja mówiłem? – spytał Max Flederbush. – A tak, mieszkam w prawdziwym luksusie, ale biada temu luksusowi! Dom bogaty i elegancki, a jednak to gehenna. Powiem panu coś: w pewnym sensie tu jest gorzej niż w obozach. Tam przynajmniej wszyscy mieliśmy nadzieję. Sto razy dziennie pocieszaliśmy się, że obłęd Hitlera nie będzie trwał bez końca. Słysząc odgłos samolotu, łudziliśmy się, że to początek inwazji. Wszyscy byliśmy wtedy młodzi i mieliśmy przed sobą całe życie. Mało kto popełniał samobójstwo. Tu żyją setki ludzi czekających na śmierć. Nie ma tygodnia, by ktoś nie wyzionął ducha. Wszyscy są bogaci. Ci ludzie gromadzą fortuny, przewracali światy do góry nogami, może popełniali najrozmaitsze szwindle, żeby się tylko tu dostać. Teraz nie wiedzą, co robić z pieniędzmi. Wszyscy są na diecie. Stroić się nie mają dla kogo. Nie czytają nic poza rubryką finansową w gazecie. Ledwie wstaną od śniadania, z miejsca zaczynają grać w karty. Czy można wiecznie grać w karty? Oni muszą, inaczej umierają z nudów. Kiedy im się znudzi granie, zaczynają się wzajemnie obmawiać. Zwalczają się do upadłego. Jednego dnia wybierają prezydenta, następnego próbują go spotwarzyć. Gdy on zmieni kogoś w komisji senackiej, wybucha rewolucja. Ale istnieje dla nich małe źródełko pociechy: poczta. Na godzinę przed przyjściem listonosza hall się zapełnia. Stoją z kluczykami w rękach, czekają jak na Mesjasza. Jak listonosz się spóźnia, wybucha raban. Gdy ktoś po otwarciu skrzynki stwierdza, że jest w niej pusto, zaczyna w niej grzebać i ryć, próbując stworzyć coś z niczego. Wszyscy mają ponad siedemdziesiąt dwa lata i otrzymują czeki z opieki społecznej. Gdy czek nie przychodzi na czas, zamartwiają się bardziej niż ci, którzy go potrzebują na chleb. Zawsze podejrzewają listonosza. Zanim wyślą list, trzy razy potrząsają kopertą. Kobiety mamroczą zaklęcia. Jest powiedziane gdzieś w Księdze Przysłów, że jeśli człowiek będzie pamiętał o dniu swej śmierci, to nie będzie grzeszył. Tutaj można zapomnieć o śmierci tak samo jak o oddychaniu. Dzisiaj spotykam kogoś przy basenie kąpielowym i gawędzimy. Nazajutrz słyszę, że on już jest na tamtym świecie. W momencie gdy jakiś mężczyzna albo kobieta umiera, wdowa albo wdowiec po nich zaczyna się rozglądać za nowym partnerem. Ledwie mogą dosiedzieć do końca szibah. Często żenią się z kimś z tego samego budynku. Wczoraj obrzucali się wszelkimi przekleństwami, jakie im tylko przyszły do głowy, dzisiaj są mężem i żoną. Organizują przyjęcie i usiłują tańczyć na chwiejnych nogach. Testamenty i polisy ubezpieczeniowe są pospiesznie zmieniane i cała zabawa zaczyna się od nowa. Nie minie kilka miesięcy, a nowożeniec ląduje w szpitalu. Serce, nerki, prostata. Wstyd mi przed panem... dorównuję im głupotą, ale aż takim durniem nie jestem, żeby się rozglądać za nową żoną. Nie tylko nie umiem, ale też i nie chcę. Mam tu lekarza. To zagorzały zwolennik spacerów, więc spaceruję codziennie po śniadaniu. W drodze powrotnej wstępuję do firmy maklerskiej Bachego. Otwieram drzwi i widzę ich, tych starców, siedzą, wpatrują się w ekran dalekopisu, nie spuszczają wzroku ze swych pląsających jak skrzaty akcji. Doskonale wiedzą, że te akcje na nic im się nie przydadzą. Wszystko będzie stanowiło przyszły spadek, a ich dzieci i wnuczęta często są i równie bogate jak oni. Ale jeśli akcje idą w górę, nabierają optymizmu i kupują ich jeszcze więcej. Nasz przyjaciel Reuben chce, bym pisał pamiętniki. Mam co opowiedzieć, o tak, mam. Przeszedłem nie jedną gehennę, a dziesięć. Ten sam człowiek, który siedzi w tej chwili przy panu i sączy szampana, spędził trzy czwarte roku w piwnicznych murach w oczekiwaniu na śmierć. Nie byłem sam, było nas tam sześciu mężczyzn i jedna kobieta. Wiem, o co chce pan spytać. Mężczyzna jest tylko mężczyzną, nawet jeśli stoi nad grobem. Nie mogła żyć z nami wszystkimi sześcioma, ale żyła z dwoma – z mężem i z kochankiem, pozostałych zadowalała najlepiej jak potrafiła. Gdyby istniała taka maszyna, która by potrafiła opisać, co się tam działo, rzeczy, które się mówiło, marzenia, które się tam przeżywało, wówczas ci wasi najwięksi pisarze wyszliby na zwykłych chłystków. W takich okolicznościach dusze rozdziewają się do naga, a nikt jak dotąd nie opisał należycie nagiej duszy. Szmalcownicy, czyli donosiciele, wiedzieli o nas i trzeba było ich stale przekupywać. Każdy z nas miał trochę pieniędzy albo kosztowności i dopóki starczało, kupowaliśmy sobie kawałki życia. Doszło do tego, że ci donosiciele przynosili nam chleb, ser, wszystko, co było osiągalne, za dziesięciokrotną wartość rzeczywistej ceny. Tak, mógłbym to wszystko opisać za pomocą nagich faktów, ale do nadania temu barwy potrzeba pióra geniusza. A poza tym człowiek zapomina. Gdyby pan spytał mnie teraz, jak nazywali się ci ludzie, za nic nie mógłbym panu powiedzieć. Kobieta miała na imię Hilda. Jeden z mężczyzn nazywał się Edek, Edek Saperstein, a inny Zygmunt, ale jaki Zygmunt? Kiedy leżę w łóżku i nie mogę zasnąć, cała ta historia powraca, równie żywa, jakby zdarzyła się wczoraj. Nie wszystko, proszę wziąć pod uwagę. Pamiętniki, tak. Tylko komu one potrzebne? Istnieją setki książek napisanych przez zwykłych ludzi, którzy nie są pisarzami. Przysyłają je do mnie, a ja posyłam im czeki. Ale nie mogę ich czytać. Każda z tych książek to trucizna, a ile trucizny może przełknąć człowiek? Czemu tak długo czekam na swoją rybę? Pewnie jeszcze pływa w oceanie. A pańską sałatkę owocową dopiero się sadzi. Udzielę panu pewnej wskazówki: kiedy pan wchodzi do restauracji, w której jest ciemno, proszę pamiętać, że to służy wyłącznie oszustwu. Główny kelner to jedno z polskich dzieci Izraela, ale udaje rodowitego Francuza. Być może sam jest uchodźcą. Kiedy pan tu przychodzi, musi pan siedzieć i czekać na swój posiłek, dzięki czemu później rachunek nie wydaje się taki słony. Nie jestem ani pisarzem, ani filozofem, ale leżę bezsennie połowę nocy, a jak nie można zasnąć, to umysł wiruje jak młyn. Przychodzą mi do głowy najdziwniejsze myśli. Ach, oto i nasz fotograf! Ten umie szybko pracować. Cóż, popatrzmy! Fotograf wręczył każdemu z nas po dwa kolorowe zdjęcia; siedzieliśmy i oglądaliśmy je w milczeniu. – Dlaczego wyszedł pan na zdjęciu taki przerażony? – spytał mnie Max Flederbush. – Wiem, że pan pisze o duchach. Ale tutaj tak pan wygląda, jakby zobaczył prawdziwego ducha. Jeśli to prawda, to chciałbym o tym wiedzieć. – Słyszałem, że chadza pan na seanse – powiedziałem. – Co? Chodzę. Albo, mówiąc ściślej, one przychodzą do mnie. To też zwykła blaga, ale ja chcę, żeby mnie ogłupiano. Kobieta gasi światła i zaczyna mówić, rzekomo głosem mojej żony. Nie jestem takim durniem, ale słucham. O proszę, szmalcownicy z Miami niosą nasze jedzenie. Drzwi otworzyły się i do środka wszedł główny kelner, wiodąc trzech innych mężczyzn. Z powodu mroku zauważyłem jedynie, że jeden jest niski i gruby, ma kanciastą głowę porośniętą białymi włosami i osadzoną na szerokich ramionach, a także ogromny brzuch. Ubrany był w różową koszulę i czerwone spodnie. Pozostali byli wyżsi i szczuplejsi. Kiedy główny kelner wskazał nasz stolik, przysadzisty mężczyzna odłączył od pozostałych, podszedł do nas i zawołał głębokim głosem: – Pan Flederbush! Pan Flederbush poderwał się ze swego siedzenia. – Pan Albeginni! Zaczęli obsypywać się komplementami. Albeginni mówił łamaną angielszczyzną z włoskim akcentem. – Panie Albeginni, pan zna obecnego tu mojego dobrego przyjaciela, Kazarsky'ego – powiedział Max Flederbush. – A ten człowiek to pisarz. On wszystko tworzy w jidysz. Mówiono mi, że pan rozumie jidysz! Albeginni przerwał mu. – A gezunt oyf dein kepele... Hock nisht kein tcheinik... A gut boychik... Moi rodzice mieszkali na Rivington Street i wszyscy koledzy mówili w języku jidysz. W szabas zapraszali mnie na faszerowaną rybę, czulent, kugel. Dla kogo pan pisze, do gazet? – On pisze książki. – Ach, książki? Znakomicie! Książki też nam potrzebne. Mój zięć ma trzy pokoje pełne książek. Zna francuski, niemiecki. Jest lekarzem od stóp, ale najpierw musiał się uczyć matematyki, filozofii i całej reszty. Witam! Witam! Muszę wracać do moich przyjaciół, za to później... Wyciągnął w moją stronę ciężką, spoconą dłoń. Dyszał astmatycznie, a pachniał alkoholem i płynem do włosów. Słowa wytaczały się z jego gardła tubalnie i skrzypiące. Po jego wyjściu Max spytał: – Wie pan, kto to taki? Członek Rodziny. – Rodziny? – Pan nie wie, co to Rodzina? Ach! Pan jest ciągle nowicjuszem! Mafia. Należy do niej połowa Miami Beach. Proszę się nie śmiać, ale to właśnie oni utrzymują tu porządek. Wuj Sam urządził się wygodnie dzięki milionowi ustaw, które zamiast chronić ludzi, chronią przestępcę. Kiedy byłem chłopcem i uczyłem się w chederze o Sodomie, nie potrafiłem pojąć, jak całe miasto albo cały kraj mogły ulec takiemu zepsuciu. Później zacząłem rozumieć. Sodoma posiadała konstytucję, a nasz bratanek, Lot i inni prawnicy tak ją przerobili, że dobro stało się złem, a zło dobrem. Pan Albeginni mieszka w moim budynku. Kiedy spadła na mnie tragedia, przysłał mi bukiet kwiatów tak wielki, że nie mógł się zmieścić w drzwiach. – Proszę mi opowiedzieć o tej piwnicy, w której pan siedział z tamtymi mężczyznami i jedyną kobietą – poprosiłem. – Co? Domyślałem się, że to pana zaintryguje. Rozmawiałem z jednym pisarzem o moich pamiętnikach i kiedy mu o tym opowiedziałem, rzekł: “Boże uchowaj! Musi pan wykluczyć ten epizod. Martyrologia i seks nie pasują do siebie. Musi pan o nich pisać wyłącznie dobre rzeczy". Z tego właśnie powodu straciłem zapał do tych pamiętników. Żydzi w Polsce byli ludźmi, nie aniołami. Składali się z ciała i krwi, tak jak pan i ja. Cierpieliśmy, ale byliśmy mężczyznami z męskimi pożądaniami. Wśród tych pięciu był jej mąż, Zygmunt. Ten Zygmunt miał kontakt ze szmalcownikami. Załatwiał z nimi wszelkie interesy. Miał dwa rewolwery i postanowiliśmy, że gdybyśmy mieli wpaść w ręce oprawców, to wówczas zabijemy ich tylu, ilu się da, a potem położymy kres własnemu życiu. Takiemu, między innymi, oddawaliśmy się złudzeniu. Jak dochodzi do czegoś takiego, nie daje się kierować sprawami tak precyzyjnie. Zygmunt był sierżantem w polskim wojsku w 1920 roku. Wstąpił na ochotnika do legionów Piłsudskiego. Dostał medal za strzelanie. Później został właścicielem garażu i importował części samochodowe. Olbrzym, sześć albo i więcej stóp wzrostu. Jeden ze szmalcowników kiedyś dla niego pracował. Gdybym miał panu opowiedzieć, jak to się stało, że wylądowaliśmy razem w tej piwnicy, musielibyśmy tu siedzieć do samego rana. Jego żona, Hilda, była porządną kobietą. Przysięgła, że będzie mu wierna przez całe małżeństwo. A teraz powiem panu, kim był jej kochanek. Nikt inny, jak moja skromna osoba. Była ode mnie siedemnaście lat starsza i mogła być moją matką. Toteż i traktowała mnie jak matka. “Dziecko", tak mnie nazywała. Dziecko to, dziecko tamto. Jej mąż był niedorzecznie zazdrosny. Ostrzegł, że nas zabije, jeśli coś się między nami zacznie. Zagroził, że mnie wykastruje. Mógł to zrobić z łatwością. Ale ona stopniowo łamała jego opór. Jak jej się to udało, nie dałby pan rady ani opowiedzieć, ani opisać, nawet gdyby pan miał talent Tołstoja albo Żeromskiego. Tłumaczyła mu, hipnotyzowała go jak Dalila Samsona. Nie chciałem w tym brać udziału. Pozostali czterej byli na mnie wściekli. To mnie też nie cieszyło. Stałem się impotentem. Słowa nie opiszą, co znaczy spędzać dwadzieścia cztery godziny na dobę w zamknięciu zimnej, wilgotnej piwnicy w towarzystwie pięciu mężczyzn i jednej kobiety. Musieliśmy odrzucić wszelki wstyd. Nocą ledwie starczało nam miejsca na wyciągnięcie nóg. Od siedzenia w jednym miejscu nabawiliśmy się zatwardzenia. Trzeba było robić wszystko przy świadkach, a jest to udręka, której sam szatan nie wytrzyma. Musieliśmy stać się cyniczni i używać wulgarnych wyrażeń, żeby ukryć wstyd. Wtedy właśnie odkryłem, że przeklinanie ma swój sens. Muszę wypić małego łyczka. A więc... Lechaim! O tak, to nie przyszło łatwo. Najpierw ona musiała złamać jego opór, potem ożywić moje pożądanie. Robiliśmy to, kiedy on spał albo tylko udawał. Dwóch z naszej grupy stało się homoseksualistami. Cały wstyd bycia człowiekiem ujawnił się tam. Jeśli człowiek jest stworzony na podobieństwo Boga, to ja Bogu nie zazdroszczę... Przeszliśmy wszelkie poniżenia, jakie tylko można sobie wyobrazić, ale na moment nie straciliśmy nadziei. Później opuściliśmy naszą piwnicę i rozeszliśmy się, każdy w swoją stronę. Oprawcy złapali Zygmunta i zamęczyli go na śmierć. Jego żona, moja kochanka, można tak powiedzieć, wyprawiła się do Rosji, poślubiła tam jakiegoś uchodźcę, potem umarła na raka w Izraelu. Jeden z pozostałych czterech jest teraz bogatym człowiekiem, mieszka w Brooklynie. Przede wszystkim został pokutnikiem i przekazuje pieniądze rabiemu Bobow albo jakiemuś innemu rabiemu. Nie wiem, co się stało z pozostałymi trzema. Gdyby przeżyli, usłyszałbym o nich. Ten pisarz, o którym wspomniałem, to jakiś krytyk; twierdzi, że nasza literatura winna się skupiać jedynie na świętości albo męczeństwie. Co za bzdura! Głupie kłamstwa! – Proszę napisać całą prawdę – powiedziałem. – Przede wszystkim, nie wiem jak. Po drugie, ukamienowano by mnie. Ja generalnie nie jestem zdolny do pisania. Jak tylko chwytam za pióro, zaczyna mnie boleć nadgarstek. Robię się także senny. Wolę czytać to, co pan pisze. Czasami mi się wydaje, że pan kradnie moje myśli. Nie powinienem o tym mówić, ale powiem i tak. Miami Beach jest pełne wdów i kiedy się dowiedziały, że żyję sam, rozpoczęły się telefony i wizyty. Dotąd się nie skończyły. Samotny mężczyzna, a na dodatek milioner! Mam takie powodzenie, że dosłownie wstyd mi przed samym sobą. Chciałbym do kogoś przylgnąć. Między czyimś pogrzebem a swoim własnym ciągle się pragnie skosztować kąska tego świńskiego tworz... [ Pobierz całość w formacie PDF ] |