[ Pobierz całość w formacie PDF ]

              BRIAN W. ALDISS

 

              SIWOBRODY

 

              Przełożyła Agnieszka Jacewicz

 

              Wydanie oryginalne: 1993

 

              Wydanie polskie: 2003

 

             

 



              Spis treści

 

              Strona tytułowa

              Rozdział pierwszy – Rzeka: Sparcot

              Rozdział drugi – Cowley

              Rozdział trzeci – Rzeka: Swifford Fair

              Rozdział czwarty – Waszyngton

              Rozdział piąty – Rzeka: Oksford

              Rozdział szósty – Londyn

              Rozdział siódmy – Rzeka: koniec



               

 

              Pisałem to z miłością do

 

              Clive’a i Wendy

 

              Mając nadzieję, że kiedyś

 

              Zrozumieją historię, którą kryje ta historia.

 


              Rozdział pierwszy – Rzeka: Sparcot


              Zwierzę przemykało wśród połamanych trzcin. Nie było samo; za nim podążała jego towarzyszka, której śladem szło pięcioro młodych, ochoczo przyłączając się do polowania.

              Gronostaje przepłynęły strumień. Wydostały się już z zimnej wody na brzeg i przedzierały się przez sitowie. Tułowia trzymały płasko przy ziemi, wyciągając w górę szyje. Młode naśladowały ojca. Rodzic z okrutnym głodem przyjrzał się królikom kicającym nieopodal w poszukiwaniu pożywienia.

              Dawniej były tu pola, ale, zaniedbane, porosły chwastami. Te, zanim zginęły, zagłuszyły zboże. Potem przemknął tędy ogień, paląc osty i wysokie trawy. Króliki, chętnie żywiące się niską roślinnością, wprowadziły się tu szczypiąc świeże, zielone pędy przebijające spod warstwy popiołu. Kiełkujące rośliny, którym udało się przetrwać proces przerzedzania, miały mnóstwo miejsca i wyrosły na sporej wielkości młode drzewa. Ponieważ króliki lubią otwartą przestrzeń, ich liczebność zmalała i z czasem wróciła tu trawa. Teraz w cieniu rozrastającego się lasu bukowego gryzonie znowu przerzedzały jej kępy. Nieliczne zajęczaki miały zapadnięte boki.

              Coś je niepokoiło. Jeden z nich dostrzegł paciorki bacznych oczu wśród sitowia. Błyskawicznie rzucił się w poszukiwaniu schronienia. Pozostałe poszły za jego przykładem. Dorosłe gronostaje natychmiast ruszyły za nimi, jak dwa brunatne cienie mknące przez otwartą przestrzeń. Króliki piorunem skryły się w norach. Gronostaje puściły się w pogoń, nie przystając nawet na chwilę. Mogły iść wszędzie. Świat – ten maleńki fragment świata – należał do nich.

              Kilka mil dalej, pod tym samym, poszarpanym, zimowym niebem, na brzegach tej samej rzeki, gęstwinę drzew wycięto. Na zalesionych terenach nadal dało się dostrzec ślady dawnych granic. Teraz nie miały już znaczenia, więc z każdym rokiem zacierały się coraz bardziej. Duże drzewa, których gałęzi wciąż się trzymały zbrązowiałe liście, wyznaczały szlak dawnych żywopłotów oddzielających splątaną roślinność na niegdysiejszych polach. Rosły tu jeżynowe krzewy, niczym zardzewiały drut kolczasty wyżynające sobie drogę ku środkom pól, a także olchy, kłujące krzaki dzikiej róży i prężne młode drzewka. Na brzegu wydartej lasowi polany niepokorne żywopłoty służyły jako bariera powstrzymująca roślinność przed wdarciem się poza szeroki, nierówny łuk. Chroniły obszar kilkuset akrów, którego najdłuższą granicę wyznaczała rzeka.

              Teren ograniczony tym niezgrabnym częstokołem patrolował stary mężczyzna ubrany w zgrzebną koszulę w pomarańczowe, zielone, czerwone i żółte pasy. Ta koszula była jedynym kolorowym elementem posępnego krajobrazu. Uszyto ją z płótna leżaka.

              W nierównych odstępach, barierę roślinności przecinały ścieżki wydeptane w poszyciu. Nie wiodły daleko, kończyły się przy prymitywnych latrynach z wykopanymi w ziemi dołami, które przykryto brezentem lub drewnianymi listwami. Tak wyglądały toalety wioski Sparcot.

              Sama osada leżała nad rzeką, pośrodku polany. Na przestrzeni stuleci budynki wznoszono, a raczej przypadkowo gromadzono na planie litery „H”, której poprzeczna belka wiodła na kamienny most spinający oba brzegi rzeki. Most nadal istniał, ale prowadził jedynie ku zaroślom, w których mieszkańcy osady zbierali drzewo na opał.

              Z dwóch przecinających wioskę dłuższych szlaków, drogę biegnącą bliżej rzeki zbudowano dawniej wyłącznie na użytek mieszkańców osady. I nadal tak było: jej odnoga wiodła do starego młyna wodnego, w którym mieszkał Duży Jim Mol, przywódca Sparcot. Druga droga niegdyś pełniła rolę głównej. Teraz na granicy zabudowań rozchodziła się we wszystkich kierunkach ku ograniczonej krzaczastym częstokołem puszczy. Tam stawała się coraz cieńsza, jak wąż w gardle krokodyla i ginęła przygnieciona ciężarem ściółki.

              Wszystkie domy w Sparcot były zaniedbane. Niektóre czas zmieniał w ruiny, inne już wyglądały jak opuszczone gruzowiska. Mieszkało tu sto dwanaście osób. Żadna nie urodziła się w osadzie.

              Przy skrzyżowaniu dróg stał kamienny budynek pełniący niegdyś rolę poczty. Z okien na piętrze po jednej stronie widać było most, a po drugiej ziemię uprawną, za którą ciągnęły się lasy. Tutaj mieściła się obecnie strażnica osady, a ponieważ Jim Mol zarządził całodobowe trzymanie straży, w pomieszczeniu stale ktoś przebywał.

              W pustej izbie znajdowały się trzy osoby. Stara kobieta, która już dawno przekroczyła granicę osiemdziesięciu lat, przysiadła przy piecu na drewno, nucąc coś i kiwając głową. Dłonie wyciągnęła w stronę ognia, na którym w cynowym półmisku podgrzewała gulasz. Tak jak pozostali, szczelnie opatuliła się dla ochrony przed zimowym chłodem, którego piecyk nie był w stanie pokonać.

              Prócz niej w izbie znajdowali się dwaj mężczyźni. Jeden z nich wyglądał sędziwie, ale w jego oczach nadal czaił się blask. Leżał na sienniku na podłodze, bezustannie rozglądając się wokół. Wpatrywał się w sufit, tak jakby próbował zrozumieć sens pęknięć albo gapił się na ściany, poszukując rozwiązania zagadki plam wilgoci. Na zarośniętej twarzy o rysach ostrych jak u gronostaja, malowała się irytacja, bo nucenie starej kobiety działało mu na nerwy.

              Tylko trzeci obecny w strażnicy człowiek pozostawał czujny, jak na strażnika przystało. Był solidnie zbudowany, pięćdziesięciokilkuletni, bez wydatnego brzucha, ale nie tak wychudzony jak jego towarzysze. Siedział na skrzypiącym krześle przy oknie, trzymając strzelbę przy boku. Czytał książkę, ale często podnosił głowę i spoglądał przez okno. Za którymś razem dostrzegł strażnika w kolorowej koszuli. Mężczyzna nadchodził od strony pastwisk.

              – Idzie Sam – odezwał się, odkładając książkę na bok. Nazywał się Algi Timberlane. Miał gęstą, siwiejącą brodę, która spływała mu prawie do pępka, gdzie ucięto ją w linii prostej. Przez tę brodę zwano go Siwobrodym, choć żył w świecie samych siwobrodych. Przy niemal łysej czaszce zarost wydawał się tym bujniejszy, a jego gęstwina, mocno przetykana kępami włosów czarnych u góry i blaknących nieco niżej, przykuwała uwagę w świecie ludzi, których nie było stać na innego rodzaju ozdoby.

              Na dźwięk jego głosu kobieta przestała nucić, nie dając żadnego innego znaku, że go usłyszała. Mężczyzna odpoczywający na sienniku usiadł i położył dłoń na leżącej przy boku pałce. Zmarszczył brwi i wytężył wzrok, spoglądając na głośno tykający zegar na półce, po czym mrużąc oczy popatrzył na swój zegarek. Mocno zniszczony czasomierz, pamiątka po dawnym świecie, był najcenniejszą rzeczą, jaką Towin Thomas posiadał, choć mechanizm nie działał już od ponad dekady.

              – Sam za wcześnie schodzi z warty, pospieszył się o dwadzieścia minut – powiedział. – Stary chytrus. Pewnie zgłodniał, patrolując granice. Lepiej pilnuj gulaszu, Betty. Wolałbym być jedynym, który od twego żarcia dostanie niestrawności.

              Betty pokręciła głową. W równym stopniu przypominało to nerwowy tik, co zaprzeczenie słowom mężczyzny z pałką. Kobieta trzymała dłonie nad ogniem i patrzyła przed siebie.

              Towin Thomas podniósł pałkę i sztywno wstał na nogi, opierając się o stół. Podszedł do stojącego przy oknie Siwobrodego i spojrzał przez brudną szybę, po czym przetarł ją rękawem.

              – To jak nic Sam Bulstow. Jest tylko jedna taka koszula.

              Sam Bulstow szedł zaśmieconą ulicą. Gruz, popękane dachówki i śmieci leżały na chodnikach; szczaw i koper – zdławione zimowym chłodem – kiełkowały spomiędzy potrzaskanych kratownic. Sam kroczył środkiem drogi. Od lat korzystali z niej wyłącznie piesi. Przy poczcie mężczyzna skręcił, a obserwujący usłyszeli jego kroki na deskach podłogi na dole. Obojętnie przysłuchiwali się przedstawieniu, jakie towarzyszyło jego wspinaczce na górę: jękom surowych desek stopni, skrzypieniu poręczy pod szorstką dłonią, którą właściciel pomagał sobie, wchodząc na piętro i chrypiącym westchnieniom płuc wytężających się z każdym krokiem.

              W końcu Sam pojawił się w drzwiach strażnicy. Krzykliwe pasy koszuli użyczały odrobiny koloru białemu zarostowi na jego szczęce. Przez chwilę przybysz przyglądał się pozostałym. Wsparty o framugę drzwi próbował złapać oddech.

              – Przyszedłeś za wcześnie, jeszcze nie pora na obiad – powiedziała Betty nie odwracając głowy. Nikt nie zwrócił na nią uwagi. Kobieta z dezaprobatą potrząsnęła kosmykami przetłuszczonych włosów.

              Sam nie ruszał się z miejsca. Dysząc, odsłaniał żółtobrązowe zęby.

              – Szkoci się zbliżają – oznajmił.

              Betty sztywno odwróciła głowę i spojrzała na Siwobrodego. Towin Thomas z miną przebiegłego, starego wilka podparł pałką brodę i przyjrzał się Samowi mrużąc oczy.

              – Może chcą ci odebrać robotę, co Sammy? – zakpił.

              – Skąd masz takie informacje, Sam? – spytał Siwobrody.

              Bulstow powoli wszedł do izby, po drodze rzucając ukradkowe spojrzenie na zegar, po czym nalał sobie wody ze stojącego w kącie, poobijanego wiadra. Pił chciwie. Kiedy skończył, opadł na drewniany stołek i wyciągnął żylaste dłonie w stronę ognia. Nie spieszył się z odpowiedzią.

              – Wzdłuż północnej granicy przekradał się wędrowny handlarz. Mówił, że zmierza do Faringdon. Od niego wiem, że Szkoci dotarli już do Banbury.

              – Gdzie jest teraz ten handlarz? – zapytał Siwobrody, nieznacznie podnosząc głos i udając, że wygląda przez okno.

              – Poszedł dalej. Mówił, że do Faringdon.

              – Przeszedł przez Sparcot i nie zajrzał do wioski, żeby nam coś sprzedać? Trudno mi w to uwierzyć.

              – Ja tylko powtarzam, co wiem od niego. Przecież nie odpowiadam za to, co robi. Według mnie szef Mol powinien chyba wiedzieć, że Szkoci są coraz bliżej i tyle. – Głos Sama przeszedł w irytujący jęk, jakiego wszyscy czasami używali.

              Betty odwróciła się z powrotem do pieca.

              – Każdy kto tu przychodzi, przynosi plotki – powiedziała. – Jak nie Szkoci, to stada dzikich zwierząt. Bajanie... Tak samo, jak podczas ostatniej wojny, kiedy ciągle gadali, że będzie inwazja. Już wtedy domyślałam się, że chcą nas tylko nastraszyć, ale i tak się bałam.

              Sam przerwał jej mamrotanie.

              – Plotki czy nie, powtarzam tylko to, co usłyszałem od obcego. Pomyślałem, że powinienem wrócić i to zgłosić. Dobrze zrobiłem?

              – Skąd się wziął ten człowiek? – spytał Siwobrody.

              – Znikąd. Zmierzał do Faringdon. – Sam po swojemu wykrzywił twarz, śmiejąc się z własnego dowcipu. Zauważył, że Towin też się uśmiechnął

              – A mówił, gdzie wcześniej był? – cierpliwie spytał Siwobrody.

              – Gadał, że przychodzi gdzieś z górnego biegu rzeki. Podobno w naszą stronę idzie spore stado gronostajów.

              – E tam, taką plotkę też już słyszeliśmy – powiedziała Betty sama do siebie i pokiwała głową.

              – Ty siedź cicho, stara krowo – nakazał Sam bez urazy w głosie.

              Siwobrody ujął strzelbę za lufę i ruszył ku środkowi izby. Zatrzymał się dopiero, gdy patrzył na Sama z góry.

              – To wszystko, o czym chciałeś nam donieść, Sam?

              – Szkoci i gronostaje, chyba dość jak na jeden patrol, co? Żadnych słoni nie widziałem. – Ponownie skrzywił się w uśmiechu, spoglądając na Towina Thomasa i szukając u niego aprobaty.

              – Jesteś za tępy, nawet nie wiesz, jak słoń wygląda, ty stary pchlarzu – odezwał się Towin.

              Siwobrody puścił mimo uszu ich pyskówki.

              – Dobra Sam, wracaj na patrol. Zostało ci do końca jeszcze dwadzieścia minut.

              – Co? Mam tam iść na beznadziejne dwadzieścia minut? Za nic w świecie! Chrzanię to, Siwy. Na dzisiejsze popołudnie mam dość. Nie ruszę się z tego stołka. Przez dwadzieścia minut obejdziemy się bez straży. Przecież nikt nam nie ukradnie Sparcot i nie ucieknie z całą wioską pod pachą. Nie obchodzi mnie, co myśli Jim Mol.

              – Wiesz dobrze, co nam grozi.

              – I tak mnie nie przekonasz. Za bardzo dokuczają mi plecy. Te przeklęte patrole za często nam przypadają. Wcale mi się to nie podoba.

              Betty i Towin milczeli. Thomas zerknął na zepsuty zegarek. Im obojgu, tak jak wszystkim mieszkańcom osady, dostatecznie często wkładano do głowy, że konieczna jest ciągła straż. Teraz jednak nie podnosili wzroku, przyglądając się spoinom desek podłogi. Doskonale wiedzieli, jak wiele wysiłku kosztowało zmuszanie starych nóg do dodatkowych wędrówek w górę i w dół po schodach oraz wzdłuż granic osady.

              Sam wyczuł, że ma przewagę. Odważniej spojrzał na Siwobrodego.

              – Może mnie zastąpisz przez te dwadzieścia minut, skoro tak bardzo chcesz chronić tę dziurę? Jesteś młody, twoim kościom dobrze to zrobi.

              Siwobrody przerzucił skórzany pasek strzelby przez lewe ramię i odwrócił się do Towina, który przestał ogryzać koniec pałki i podniósł głowę.

              – Uderzaj w dzwon tylko i wyłącznie wtedy, kiedy będziesz mnie natychmiast potrzebował. Przypomnij starej Betty, że to nie jest gong obiadowy.

              Kobieta zachichotała. Siwobrody ruszył do drzwi, zapinając guziki starej, luźnej kurtki.

              – Żarcie prawie gotowe, Algi. Może zostań chwilę i zjedz od razu? – zaproponowała.

              Siwobrody bez słowa zatrzasnął za sobą drzwi. Pozostali słuchali jego ciężkiego stąpania po schodach w dół.

              – Myślicie, że się obraził? Chyba nie doniesie na mnie staremu Molowi, co? – zapytał Sam niepewnie.

              Pozostałych dwoje mruknęło coś obojętnie. Szczelniej otulili chude boki. Nie chcieli mieć żadnych kłopotów.


              Siwobrody ruszył wolno środkiem ulicy, omijając kałuże pozostałe po ulewie sprzed dwóch dni. Większość rynien i rynsztoków w Sparcot była zatkana, a woda niechętnie wsiąkała w błotnisty grunt. Gdzieś w górze koryta rzeki coś blokowało jej bieg, przez co występowała z brzegów. Musiał pogadać z Molem; trzeba było zorganizować wyprawę i zbadać przyczynę kłopotów. Niestety, Mol stawał się coraz bardziej marudny, a przyjęta przez niego taktyka izolacjonizmu wykluczała ekspedycje poza teren osady.

              Algi wybrał ścieżkę biegnącą wzdłuż brzegu rzeki, by później obejść granice wyznaczone przez częstokół. Przedarł się przez nagie cienkie gałęzie rozrośniętego czarnego bzu, jednocześnie wciągając w nozdrza melancholijnie słodki zapach rzeki i tego, co przy niej gniło.

              Wiele zabudowań wzniesionych niedaleko od brzegu spłonęło jeszcze zanim wraz z towarzyszami zamieszkał w osadzie. Ich skorupy od wewnątrz i z zewnątrz porastała roślinność. Na furtce, leżącej krzywo w wysokiej trawie, widniał blady napis zdradzający nazwę szkieletu najbliższego domu: THAMESIDE.

              Ogień nie uszkodził domów stojących dalej i teraz były zamieszkane. Wśród nich znajdował się dom Siwobrodego. Mężczyzna spojrzał w okna, ale nie dostrzegł w nich sylwetki żony. Pewnie Marta siedziała w milczeniu przy kominku, z kocem zarzuconym na ramiona, wpatrując się w palenisko na – na co? Siwobrody poczuł gwałtowne ukłucie zniecierpliwienia. Zabudowania przypominały kupkę tulących się do siebie ruin. Wyglądały jak stado kruków z podciętymi skrzydłami. Większość budynków nie miała kominów ani rynien. Z każdym rokiem coraz bardziej garbiły ramiona, a podtrzymujące dachy krokwie zapadały się niżej i niżej. Wielu mieszkańców znakomicie wpasowywało się w atmosferę ogólnego zniszczenia. Ale nie on. Nie chciał też, by jego Marta stała się podobna do reszty.

              Celowo spowolnił bieg myśli. Gniew do niczego nie prowadził. Siwobrody uważał, że umiejętność powstrzymywania złości jest zaletą. Tęsknił za wolnością czającą się poza granicami zrobaczywiałego bezpieczeństwa Sparcot.

              Za domami mieszkalnymi znajdowała się faktoria Toby’ego – budynek nowszy i w lepszym stanie niż pozostałe – oraz stodoły, niezdarne konstrukcje uwieczniające niefachowość ich budowniczych. Dalej rozciągały się pola, posiniałe na powitanie zimowych mrozów. W pobrużdżonej ziemi połyskiwały skorupy kałuż. Gęste zarośla za polami wyznaczały wschodnią granicę Sparcot. Poza osadą ciągnęły się ogromne, tajemnicze obszary doliny Tamizy.

              Tuż za granicą wioski rzece zagrażał stary, zapadnięty, ceglany most. Jego ruiny przypominały zrośnięte rogi starego barana. Siwobrody przyjrzał się im i groźnie wyglądającemu, niewielkiemu wirowi tuż za nimi – bo właśnie tędy wiodła droga ku temu, co w owych czasach uchodziło za wolność – po czym zawrócił i ruszył skrajem żywego częstokołu.


              Wygodnie przyciskając zgiętym ramieniem strzelbę do tułowia, szedł wytyczonym szlakiem. Wzrokiem obejmował całą polanę, aż do jej przeciwległego krańca. Wokół było pusto, jedynie w oddali dostrzegł dwóch ludzi między bydłem i jakąś pochyloną postać na grządkach z kapustą. Świat miał niemal na własność – z każdym rokiem coraz więcej.

              Zatrzasnął okiennice myśli, odgradzając się od takich rozważań. Skupił się na tym, co usłyszał od Sama Bulstowa. Pewnie wszystko zmyślił po to, by skrócić patrol o dwadzieścia minut. Pogłoski o nadchodzących Szkotach wydawały się dalekie od prawdy, nie bardziej jednak, niż inne opowieści zwożone do Sparcot przez podróżnych. Mieszkańcy osady słyszeli już, że chińska armia maszeruje na Londyn i że w lasach widywano tańczące skrzaty, elfy i ludzi o borsuczych pyskach. Z każdą porą roku rosła ludzka ignorancja. Dobrze by było wiedzieć, co się naprawdę działo...

              W opowiastkę o nadchodzących Szkotach nie wierzył, ale meldunek Sama o wędrownym handlarzu wydawał się bardziej prawdopodobny. Wokół kolonii rosły gęste żywopłoty, lecz można było znaleźć wśród nich ścieżki z rzadka przemierzane przez podróżnych. Odcięta od świata osada rzadko widywała coś prócz łodzi, które z mozołem pływały w górę lub w dół Tamizy. Ale nawet w spokojniejszych czasach trzeba było trzymać straż – „niemoc, która przyniesie pokój” – pomyślał Siwobrody, zastanawiając się czyje słowa cytuje. Wioski, w których nie patrolowano granic, mogły zostać splądrowane i zrujnowane przez złodziei żywności albo przez zwykłych szaleńców. Tak sądzili mieszkańcy Sparcot.

              Siwobrody mijał krowy pasące się w nierównych okręgach kreślonych promieniami ich postronków. Należały do nowej odmiany. Były małe, wytrzymałe, dobrze wypasione i bardzo spokojne. Ale przede wszystkim młode! Wilgotne ślepia łagodnych stworzeń śledziły Siwobrodego. Należały do człowieka, ale nie dzieliły jego losu. Miarowo strzygły trawę aż do poszarpanej linii jeżynowych zarośli.

              Jedna z krów pasących się bliżej krzaków zaczęła się szarpać na łańcuchu. Targała łbem, przewracała oczami i ryczała. Siwobrody przyspieszył.

              Nie dostrzegał niczego, co mogłoby spłoszyć zwierzę. Przy jeżynach leżał tylko martwy królik. Algi podszedł bliżej i przyjrzał się mu. Ofiara była świeża i choć na pewno nie żyła, miał wrażenie, że się poruszyła. Stał teraz niemal nad nią. Czuł, że coś jest nie tak. Na plecach poczuł nieznaczne ukłucie niepokoju.

              Królik był bezsprzecznie martwy – zabity precyzyjnym szarpnięciem za kark. Miał zakrwawioną szyję i odbyt. Purpurowe oko zaszło mgłą.

              Mimo to poruszył się. Jego bok zafalował.

              Siwobrody zdrętwiał. Ogarnął go niekontrolowany strach zrodzony z przesądów. Cofnął się o krok, zsuwając strzelbę z ramienia i chwytając ją dłońmi. W tej samej chwili królik ponownie się poruszył i pokazał się jego zabójca.

              Gronostaj błyskawicznie wysunął się z króliczego trupa. Zgiął tułów w pół, by prędzej się wydostać. Brązowe futerko zabarwiła krew ofiary. Mały dziki pyszczek, który zwierzę uniosło w stronę Siwobrodego, był umazany szkarłatem. Siwobrody zastrzelił drapieżnika zanim ten zdołał się ruszyć.

              Krowy szarpały się i kopały. Ludzie pochyleni nad zagonem brukselki gwałtownie się wyprostowali, jak mechaniczne kukiełki w zegarze. Ptaki poderwały się z dachów. Ze strażnicy rozległ się dźwięk gongu, tak jak nakazał Siwobrody. Przy stodołach pojawiła się grupa osób. Kuśtykały ku sobie, tak jakby chciały połączyć wszystkie załzawione oczy w jeden okular.

              – A niech ich, po co ta panika – jęknął Siwobrody. Wiedział, że popełnił błąd odruchowo strzelając, powinien raczej zabić gronostaja uderzeniem kolby. Odgłos wystrzału zawsze alarmował ludzi.

              Zastęp dziarskich sześćdziesięciolatków zebrał się i ruszył ku niemu, wymachując pałkami różnego rodzaju. Pomimo irytacji, musiał przyznać, że szybko się zorganizowali. Osadnikom wciąż nie brakowało energii.

              – Wszystko w porządku! – zawołał machając rękami nad głową i ruszając im na spotkanie. – Nic się nie stało! Zaatakował mnie gronostaj. Polował w pojedynkę. Możecie wracać do domów.

              W grupie znajdował się Charley Samuels, potężny mężczyzna o ziemistej cerze. Prowadził na smyczy oswojonego lisa, Izaaka. Charley był sąsiadem Timberlane’ów i coraz częściej potrzebował ich pomocy, odkąd minionej wiosny zmarła mu żona.

              Wysunął się przed pozostałych i stanął naprzeciwko Siwobrodego.

              – Na wiosnę musimy znaleźć więcej lisich szczeniąt i je oswoić – powiedział. – Pomogą wytępić gronostaje, jeśli te zapuszczą się na nasze ziemie. Szczurów też mamy za dużo. Chowają się po starych chałupach. Myślę, że to gronostaje zapędzają je do ludzkich siedzib. Lisy poradzą sobie także z nimi, prawda, mój kochany Izaaku?

              Siwobrody, ciągle jeszcze zły na siebie, wrócił do patrolowania granic osady. Charley ruszył za nim, na wszelki wypadek milcząc. Drobny lis szedł między nimi z nisko opuszczoną kitą.

              Reszta towarzystwa stała niepewnie pośrodku pola. Część uspokajała bydło albo przyglądała się rozrzuconym szczątkom gronostaja. Niektórzy zawrócili w stronę domów, skąd wyszli im na spotkanie inni mieszkańcy ciekawi plotek. Ciemne sylwetki o białych głowach wyraźnie odcinały się na tle popękanych, ceglanych murów.

              – Pewnie żałują, że nie kroi się żadna większa afera – powiedział Charley. Czubek jego bujnej czupryny sterczał mu nad czołem. Dawniej miała kolor pszenicy, ale wypłowiała już tyle wiosen temu, że jej właściciel zaczął uważać biel za jej właściwą barwę, a pszeniczną żółć odziedziczyła jego skóra.

              Włosy Charleya nigdy nie opadały mu do oczu, choć pewnie mogłyby, gdyby solidnie potrząsnął głową. On jednak nie miał w zwyczaju niczym gwałtownie potrząsać; z charakteru bardziej przypominał kamień niż ogień, a jego postura zdradzała, że życie wielokrotnie sprawdzało jego wytrzymałość. Właśnie to go łączyło z Siwobrodym. Obaj – z pozoru tak od siebie różni – wyglądali na ludzi, którzy mieli za sobą wiele trudnych przeżyć.

              – Ludziska nie lubią kłopotów, ale potrzebują rozrywki – stwierdził Charley. – To dziwne, ale od tego twojego wystrzału rozbolały mnie dziąsła.

              – Mnie on ogłuszył – przyznał Siwobrody. – Ciekawe czy pobudził starców w młynie?

              Zauważył, że Charley raz po raz spoglądał na młyn, sprawdzając, czy Mol albo jego poplecznik, major Trouter, nie szli zbadać, co się stało.

              Napotykając wzrok Siwobrodego, Charley uśmiechnął się trochę niemądrze.

...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • zawrat.opx.pl
  • Archiwum
    Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie można obronić się przed samym sobą.