[ Pobierz całość w formacie PDF ]
VERONICA SATTLER 1 Londyn, lipiec 1815 r. Lady Christina St. John wpatrywała się w dwa minia turowe portrety na toaletce. Miała suche oczy. Wiadomość o śmierci rodziców w wypadku, który nastąpił w wyniku pęknięcia osi powozu, dotarła do niej poprzedniego dnia, a ona aż do tej chwili nie uroniła ani jednej łzy. Przybłąkała się mętna myśl, dochodząca jakby z wielkiej odległości: to z pewnością szok. Wiedziała, że brak łez nie oznacza, iż nie kochała rodziców. Przeciwnie, uwielbiała ich. Była jedynym dzieckiem hrabiego i hrabiny Marston, obdarzanym ogromną miłością i czułością. Ale tak trudno było jej skojarzyć te dwie uśmiechnięte twarze w srebrnych ramkach z faktem, iż nigdy ich już nie zobaczy. Jej wzrok spoczął na tycjanowskich lokach kobiety z portretu, lokach tak podobnych do jej włosów. Nie, nie mogła uwierzyć, że mama nie zawoła do niej wkrótce z sypialni na dole, nie spyta jej o zdanie w kwestii nowej fryzury czy kroju sukni. Przeniosła spojrzenie na jasnowłosego mężczyznę. Wiel kie, szeroko rozstawione oczy miały inteligentny wyraz 7 i figlarne ogniki, głęboko ukryte w brązowej głębi. Zdawała sobie sprawę, że odziedziczyła po ojcu kształt oczu, choć nie kolor. Jej oczy były szare, tak jak mamy. Przejrzyście szare z fiołkowym odcieniem, zwłaszcza jeśli nosiła suknię w tym kolorze... tak jak mama... na portrecie... Christina nabrała głęboko powietrza i powoli je wypuściła, ale łzy ciągle nie chciały się pojawić. A więc szok... niechybnie szok... Ciche pukanie wytrąciło ją z zamyślenia. Wdzięczna za chwilę ulgi, nawet gdyby miałby to być ktoś ze służących, głośno zawołała, by wejść. Odwróciła się ku drzwiom, plecami do miniaturowych portretów. Do pokoju wśliznęła się ciemnowłosa kobieta w wieku jej matki, wciąż ładna mimo wyraźnych pasm siwizny na skroniach. Maire Fiztpatrick służyła St. Johnom od dnia urodzenia Christiny. Z niani awansowała na guwernantkę, a potem na osobistą pokojówkę pań i ich zaufaną. A teraz stała się osobą najbliższą Christinie. Dziewczyna zapragnęła nagle doznać błogosławionej ulgi w towarzystwie tej roz sądnej, macierzyńskiej Irlandki. Uśmiechnęła się do niej łagodnie. - Ach, dziecko, jak to dobrze, że możesz się uśmiechać - powiedziała Maire, której twarz poczerwieniała od szlocha nia. Postawiła małą tacę i zerknęła z troską na delikatną buzię Christiny. - Ale pewnikiem parę łez z tych ślicznych ocków by nie zaszkodziło. Nie płakałaś? Dziewczyna pokręciła głową i sięgnęła po imbryk z her batą. Bała się zmienić temat. Nie wątpiła, że i ona opłacze rodziców. Może kiedy będzie miała za sobą ich skromny pogrzeb. Na razie gnębiły ją bardziej naglące sprawy. 8 Na przykład, jak uniknąć ruiny. Dobrze wiedziała, dlaczego rodzice wyprawili się w po dróż po kamienistych niebezpiecznych drogach. Jechali do domu rodzinnego jej matki w górach Szkocji. Nazywano go dworem MacKenziech i choć matka spędziła tam dzieciń stwo, Christina wcale go nie znała. Była w nim tylko raz, jako małe dziecko. Margaret MacKenzie St. John nie od wiedzała go od lat - od śmierci dziadków ze strony matki. Wtedy dziedziczka - w tej rodzinie majątek dziedziczyły kobiety - zdecydowała zarządzać posiadłością, pozostając w Anglii. Zdaje się, że teraz to ja jestem dziedziczką MacKenziech, zdała sobie sprawę zdumiona Christina. Tym lepiej, zważywszy nie do końca jeszcze skrystali zowany plan, nad którym myślała tej długiej, bezsennej nocy. Wyprawa rodziców w celu uratowania ich od bank ructwa zakończyła się tragicznie. Teraz obowiązek ratowania rodzinnego majątku spoczął na barkach Christiny. Jeśli to w ogóle było możliwe. Wszystko zaczęło się od owego dziwnego listu, po którym ojciec poniósł ogromne straty na giełdzie. Tylko on, pomyś lała Christina, uśmiechając się sarkastycznie w duchu, mógł beztrosko zaryzykować cały rodzinny majątek na przed wczesną wieść, iż Napoleon zwyciężył pod Waterloo. Drogi, nierozważny papa, który - jeśli wierzyć prawnikom - był wypłacalny i nie musiał inwestować aż tyle w ryzykowne spekulacje na rynku czasów wojny. I nie było powodu wpadać w panikę i sprzedawać wszystkiego za grosze na samą plotkę, że Bonaparte pobił wojska Wellingtona. Plotka była nieprawdziwa, o czym się wkrótce dowiedzieli, 9 ale było już za późno. Znaleźli się na skraju bankructwa. Christina pamiętała chwilę sprzed niespełna tygodnia, kiedy rodzice ją o tym powiadomili. Zawsze mówili sobie o wszyst kim, zwłaszcza odkąd osiągnęła wiek, w którym zaczęła rozumieć sprawy dorosłych. Ufali jej do tego stopnia, że pokazali list ze Szkocji. To, że mama otrzymała go pod koniec grudnia, nie miało żadnego znaczenia, ponieważ wtedy ona i jej mąż uznali go za dobry żart, kaprys zdziecinniałego starca. - Wyobraź sobie - mówili - ten biedny staruszek umyślił sobie, że powinniśmy rzucić wszystko i przyjechać do Szkocji z powodu baśni o zakopanym skarbie! Wyborne! Ale potem koło fortuny się obróciło i zobaczyli list Angusa MacIvera w innym świetle... świetle rozpaczliwej, dzikiej nadziei. Powiedzieli o nim Christinie tego samego dnia, kiedy oznajmili, że następnego ranka wyjadą do Szkocji. - Jego lordowska mość znowuż o ciebie pytał. - Głos Maire przerwał jej rozmyślania. - Naprawdę? - rzuciła Christina z roztargnieniem. Myś lała o zakopanym skarbie. Starzec nazwał go „Skarbem Wilka Morskiego". Maire zmarszczyła czoło i cmoknęła z dezaprobatą. - Słyszałaś, dziecko, com rzekła? Twój narzeczony, lord Aaron, przyszedł cię pocieszyć w tej godzinie... - Urwała, słysząc ciche parsknięcie. Uniosła brwi. - Christino, dziecko, jakże to, śmiejesz się, kiedy... Dziewczyna nie pozwoliła jej dokończyć. - Przepraszam, ale nie mów nigdy więcej, że lord Aaron Crenshawe chce mnie pocieszyć. To nie leży w jego naturze. 10 [ Pobierz całość w formacie PDF ] |