[ Pobierz całość w formacie PDF ]
May Karol  - Skarb W Srebrnym Jeźorze

Kiedy w roku 1890 ukazuje się w Saksonii powieść „Skarb w Srebrnym Jeziorze”, mato kto chyba zdaje sobie sprawę, że jej autor, Karol May -urodzony 25 lutego 1842 roku w Hohenstein w Saksonii-, stanie się niebawem w wielu krajach jednym z najbardziej poczytnych pisarzy książek przygodo-wych, awanturniczych i indiańskich. Tematyka opisywana przez Maya znaj-duje się w owym czasie w centrum zainteresowań bardzo szerokiej rzeszy czytelników. Upłynęło bowiem zaledwie kilkanaście lat, odkąd podbój zźem leżących pomiędzy Missisipi a Górami Skalistymi oraz między Zatoką Mek-sykańską a Kanadą, ziem zwanych Dzikim Zachodem, stał się faktem doko-nanym. W ciągu około stu lat nowe państwo, Stany Zjednoczone, opanowuje niemal całe terytorium Ameryki Północnej, a rynek wydawniczy zalewają momentalnie tanie wydawnictwa zeszytowe, prezentujące często w sposób raczej niewybredny niezwykłe przygody bohaterów Dzikiego Zachodu, ,,zdo-bywców” kontynentu. Do rzadkości należą książki takich pisarzy jak Bret Harte -1836-1902-, który kładzie główny nacisk na możliwie wierne od-tworzenie egzotyki i realiów amerykańskiego Pogranicza, czy też James Fenimore Cooper -1789-1851-, autor słynnego „Pięcioksięgu przygód Soko-lego Oka”. Zanim jednak w roku 1902 dokona się przełom w tym gatunku literackim, a to za sprawą „Wirgińczyka, jeźdźca z równin” Owena Wistera -1860-1938-, lansującego nowy typ bohatera westernu - człowieka dziel-nego, skłonnego nieść w każdej chwili pomoc pokrzywdzonym, pozytywnego, chociaż nie pozbawionego pewnych wad - w Europie triumfy święcą powie-ści Karola Maya, książki o wyrazistym czarno-białym rysunku postaci, przy czym główni ich bohaterowie - wódz Apaczów Winnetou czy też Old Shatterhand - to ludzie wręcz kryształowi: są niewiarygodnie odważni, na każdym kroku tępią Zło, choćby mogło ich to kosztować życie; są bezintereso-wni, nieustraszeni - a więc tacy, jakimi pragnęliby być chyba wszyscy, Czytelników nie razi schematyzm postaci; tym niech się przejmują krytycy.

Pociąga ich natomiast imponująca sylwetka głównego bohatera, wartka akcja

o tempie nie słabnącym ani na chwilę, optymistyczna -mimo występujących tu

i ówdzie momentów tragicznych- i humanistyczna wymowa książek, które

w tym samym czasie, kiedy liczne komiksy i powieścidła w imię samej

przygody starają się usprawiedliwić gwałt i przemoc, ukazując dzielnych

•ch dzikusów - propagują

, sławią uczciwość, odwagę

;rhand to człowiek zdumie-

, z której nie zdołałby się

luszność! Niemal nigdy, czy

lu, nie zabija przeciwnika;

 

m późniejszych bohaterów

•ów nimbem tajemniczości,

sprawiają, że choć na ogół

uczucia raczej mieszane.

modnych potem powikłań

itują albo Zło, albo Dobro.

nywanie oceny ich postaw

icym, niemal sensacyjnym

 

‘nałego, imponującego swą

;niem -Charles to przecież

: się od niego w stopniu

la był wątłej budowy ciała;

 

inęła go bieda, ale również

To właśnie tam, w tym

lym życiu, puszcza wodze

w innym otoczeniu, jakże

o odbyciu kary podejmuje

e publikującym powieści

; szybko zdobywa sławę.

ly w krajach obu Ameryk,

/ stworzoną przez siebie

domu w Radebeul pod

iry Indiańskiej- umieszcza

iV tymże domu umiera 30

 

;kich, którzy wytykali mu

vnież pewne niedostatki

ympatię szerokich rzesz

na ekran filmowy pery-

aczucia milionów czytel-

-rzemierzają wraz z Wi-nymi malowniczymi po-go Zachodu i odkrywają

 

Mieczysław Dutkiewicz

--r koło południa bardzo gorącego dnia

czerwcowego „Dogfish”, jeden z największych parowców osobowo-

pocztowych na Arkansasie, rozbijał swymi potężnymi kołami fale

‘[ rzeki. Wczesnym rankiem opuścił Littie Rock, a wkrótce miał dotrzeć

T do Lewisburga.

Niesamowity upał wypędził garstkę zamożniejszych pasażerów do

kabin i kajut, większość natomiast podróżnych pokładowych leżała

•r- koło beczek, pak i innych pakunków, które użyczały im skąpego cienia. Dla tych pasażerów kapitan kazał urządzić pod rozpiętym - płótnem „bed and board”-, na którym stały wszelkiego rodzaju JŁ. szklanki i flaszki, a ostra ich zawartość przeznaczona była naturalnie L nie dla zbyt delikatnych języków i podniebień. Za bufetem siedział

 

T kelner z zamkniętymi oczami i, wyczerpany upałem, kiwał głową,

a ilekroć podniósł powieki, z ust jego wychodziło przekleństwo albo

i jakieś dosadne słowo. Ta jego niechęć zwracała się ku grupie około

J dwudziestu mężczyzn, którzy siedząc na ziemi koło bufetu, podawali

„f sobie z rąk do rąk kubek z kośćmi. Grano o tak zwanego drinka, to

- znaczy, że przegrywający musiał po skończeniu partii zapłacić każ-demu z partnerów szklankę wódki; to ostatnie właśnie było przyczyną niechęci kelnera, budzonego ciągle z drzemki. Ludzie ci nie spotkali się z pewnością dopiero tutaj, na pokładzie steamera--, gdyż za-chowywali się bardzo poufale względem siebie i widać było z ich przypadkowych słów, że znają się dokładnie. Mimo tej ogólnej poufa-łości jeden z grona cieszył się pewnego rodzaju szacunkiem. Nazywano

 

go kornelem, co jest zwykłym przekształceniem słowa „colonel”, pułkownik.

- Bed and board -ang.- - dosł. stół i łoże. Tu: bufet.

-- Steamer -ang.- - parowiec.

 

Był to człowiek długi i chudy. Jego gładko wygoloną, ostitł i kanciasto zarysowaną twarz okalała ruda, szczeciniasta brodal krótko ostrzyżone włosy były także rude, o czym można było się przekonać, gdyż stary, zużyty kapelusz filcowy zsunął mu się daleko na kark. Ubranie jego składało się z ciężkich butów skórzanych, podbitych gwoździami, oraz spodni nankinowych i krótkiej bluzy z tejże materii. Kamizelki nie miał, a zamiast niej nosił pomiętą i brudną koszulę, której kołnierz, nie przytrzymywany chustką, był szeroko otwarty i ukazywał nagie, spalone od słońca ciało. Dookoła bioder owinął czerwony szal, spoza którego wyglądała rękojeść noża i głownie dwu pistoletów. Obok leżał prawie nowy karabin i torba skórzana, zaopatrzona w dwa rzemienie, przy których pomocy nosił ją na plecach.

Inni mężczyźni ubrani byli w podobny sposób, niestarannie i rów-nie niechlujnie, ale za to także uzbrojeni po zęby. Nie było wśród nich ani jednego, który by na pierwszy rzut oka wzbudzał zaufanie. Grali namiętnie, a toczyli przy tym rozmowę tak niewybredną, że choć trochę porządniejszy człowiek nie zatrzymałby się przy nich ani na chwilę. W każdym razie łyknęli już niejednego drinka; twarze ich były rozgorączkowane nie tylko od słońca; także wódka roztaczała nad nimi swą władzę.

Kapitan opuścił mostek i udał się na tylny pokład sternika, aby mu udzielić kilku niezbędnych wskazówek.

- Co pan sądzi, kapitanie - spytał sternik - o tych drabach, którzy tam siedzą przy kościach? Zdaje mi się, że należą do tego rodzaju ludzi, których nie widzi się chętnie na pokładzie.

- I ja tak myślę - odparł zapytany. - Podali się wprawdzie za harvesterów -żniwiarzy-, udających się na Zachód, aby się nająć do pracy na farmach, ale nie chciałbym być tym, u którego pytaliby o pracę.

- Well, sir. Ja nawet uważam ich za rzeczywistych trampów.

Może jednak przynajmniej na pokładzie zachowają się spokojnie.

- Nie radziłbym im uprzykrzać się nam więcej, niż jesteśmy do tego przyzwyczajeni! Mamy na pokładzie dosyć rąk, aby ich wszyst-kich wrzucić do starego, błogosławionego Arkansasu. Zresztą przygo-tujcie się do lądowania, bo w ciągu dziesięciu minut zobaczymy Lewisburg.

 

Kapitan wrócił na mostek, by wydać zwykłe przy lądowaniu

rozkazy. Wkrótce ukazały się domy miasta, które okręt pozdrowił

przeciągłym gwizdem syreny. Z przystani dano znak, że steamer ma

zabrać ładunek i pasażerów. Podróżni, znajdujący się dotąd pod

pokładem, wyszli, aby zażyć choć tej krótkiej przerwy w nudnej podróży.

Jednakże widok, jaki im się ukazał, nie był zbyt zajmujący.

Lewisburg nie miał w owym czasie jeszcze tego znaczenia co dzisiaj.  Na przystani stało tylko trochę gapiów, do zabrania leżało kilka pak i pakunków, a nowych pasażerów, którzy weszli na pokład, nie było więcej jak trzech.

Jednym z nich był biały o wysokiej i nadzwyczaj silnej postaci.  Nosił tak gęstą i ciemną brodę, że widać było spoza niej tylko oczy, nos i górną część policzków. Na głowie miał starą czapkę bobrową, prawie całkowicie wyłysiała i tak zdeformowaną, że określić jej dawny kształt było niemożliwością. Ubranie tego człowieka składało się ze spodni i bluzy z mocnego, szarego płótna. Za szerokim pasem tkwiły dwa rewolwery, nóż i kilka niezbędnych dla westmana drobiazgów, poza tym miał ciężką dubeltówkę, do której łożyska przywiązany był długi topór.

Kiedy zapłacił należność za przejazd, rozejrzał się badawczo po pokładzie. Porządnie odziani pasażerowie kajutowi zdawali się go nie obchodzić. Wzrok jego badał pozostałych, którzy wstali od gry, aby się przyjrzeć wchodzącym na pokład, lustrując każdego z osobna, ujrzał komela, wtedy szybko odwrócił oczy, jak gdyby go zupełnie nie zauważył, podciągając jednak na mocne uda cholewy wysokich butów, mruczał cicho do siebie:

- Do diaska! Jeśli to nie jest czerwony Brinkley, to niech mnie uwędzą i pożrą razem z łupiną! Widać nie zna mnie!

 

Ten, o którym myślał, zdziwił się również jego widokiem i zwrócił się cicho do swoich towarzyszy:

- Spójrzcie tylko na tego czarnego draba! Czy zna go który z was?

 

Na pytanie odpowiedziano przecząco.

- Hm, musiałem go już kiedyś widzieć i to wśród okoliczności dla mnie nie bardzo przyjemnych. Plącze mi się jakieś niejasne wspo-mnienie o tym.

- To i on musiałby cię znać - odparł jeden. - Tymczasem spojrzał na nas, a na ciebie nie zwrócił uwagi.

- Hm! Może jeszcze wpadnę na to. Albo lepiej zapytam go o nazwisko. Wtedy będę wiedział, na jakim jestem świecie. Namówimy go na drinka.

- Jeśli tylko zechce!

- Nie? To byłoby haniebną obrazą, jak wiecie. Ten, komu odmówią drinka, ma w tym kraju prawo odpowiedzieć nożem lub

 

rewolwerem, a jeśli zakłuje obrażającego, nie zatroszczy się o to ani pies z kulawą nogą.

- Ale czarny nie wygląda na to, aby go można było zmusić do tego, co mu nie będzie miłe.

- Pshaw! Załóżmy się! ‘

- Dobrze! Zakład, zakład! - rozległo się wokoło. - Prze-grywający płaci każdemu trzy szklanki.

- Zgadzam się - oświadczył kornel.

- Ja też - odpowiedział drugi. - Ale musi być sposobność rewanżu. Trzy zakłady i trzy drinki.

- Z kim?

- Najpierw z czarnym, którego, jak utrzymujesz, znasz, ale nie wiesz, kim jest. Potem z jednym z tych dżentelmenów, którzy gapią się „l brzeg. Weźmy tego wielkiego draba, który wygląda przy nich jak olbrzym między karłami. A wreszcie z tym czerwonym Indianinem, który przyszedł na pokład z synkiem. A może się go boisz?

 

Odpowiedzią był ogólny śmiech, a kornel odparł pogardliwie:

- Ja miałbym się bać tego czerwonego błazna? Pshaw! A może także tego olbrzyma, przeciw któremu mnie podszczuwasz? Do wszys-tkich diabłów! Ten człowiek musi być silny! Ale właśnie tacy giganci mają zwykle najmniej odwagi, a ten jest tak wyelegantowany, że z pewnością umie się obracać tylko w salonie, a nie wśród ludzi naszego pokroju. A więc przyjmuję zakład. Drink z trzech szklanek z każdym z nich. A teraz do dzieła!

 

Ostatnie trzy zdania wypowiedział tak głośno, że musieli go słyszeć wszyscy podróżni. Każdy Amerykanin i każdy westman zna znaczenie słowa drink, zwłaszcza gdy zostanie wypowiedziane tak głośno i groź-nie, jak to tutaj miało miejsce. Dlatego oczy wszystkich zwróciły się na kornela. Widziano, że jest mocno pijany, tak jak i jego towarzysze, a mimo to nikt nie odchodził, ponieważ każdy oczekiwał ciekawej sceny.

Kornel kazał napełnić szklanki, wziął swoją do ręki, podszedł do czarnobrodego i rzekł:

- Good day -, sir! Chciałbym wam ofiarować tę szklankę brandy.

Uważam was naturalnie za dżentelmena, bo pijam tylko z ludźmi rzeczywiście szlachetnymi; spodziewam się, że wypróżnicie tę szklankę za moje zdrowie!

Broda zagadniętego zrazu rozszerzyła się, a potem ściągnęła, z czego można było wnosić, że przez twarz jego przebiegł uśmiech zadowolenia.

Good day! -aog.- - dzień dobry!

10

- Well - odpowiedział. - Nie jestem od tego; mogę uczynić wam tę przyjemność, ale chciałbym wiedzieć, kto mi wyświadcza ten nieoczekiwany zaszczyt.

- Zupełnie słusznie, sir! Powinno się wiedzieć, z kim się pije.

Nazywam się Brinkley, kornel Brinkley, do usług. A wy?

- Moje nazwisko jest Grosser, Tomasz Grosser, jeśli nie macie nic przeciw temu. Za wasze zdrowie!

 

Wypróżnił szklankę, przy czym wypili i inni, i zwrócił ją „puł-kownikowi”. W poczuciu zwycięstwa Brinkley zmierzył swego roz-mówcę lekceważącym spojrzeniem od stóp do głów i rzekł grubiańsko:

- Zdaje mi się, że to nazwisko niemieckie. Jesteście więc prze-klętym Deutschmanem, hę?

- Nie, Austriakiem, sir - odpowiedział Europejczyk w sposób bardzo uprzejmy, nie dając się wyprowadzić z równowagi. - Swego przeklętego Deutschmana musicie skierować pod innym adresem; do mnie się nie stosuje. A więc dziękuję za drinka i żegnam!

 

Obrócił się energicznie na pięcie i odszedł szybko, mówiąc do siebie po cichu:

- A więc rzeczywiście Brinkley! I nazywa się teraz kornelem! Ten drab knuje coś niedobrego. Muszę mieć oczy otwarte.

 

Brinkley wygrał wprawdzie pierwszą część zakładu, lecz nie wy-glądał przy tym na zwycięzcę; mina mu zrzedła. Spodziewał się, że Grosser będzie się wzbraniał wypić i trzeba go będzie zmusić do tego groźbą; ten jednak okazał się mądrzejszy: wypił i uchylił się od zwady.  Kornel był wściekły. Napełniwszy szklankę, podszedł do drugiej upatrzonej ofiary - Indianina.

Wraz z Grosserem weszło na pokład w Lewisburgu dwóch Indian.  Jeden starszy, drugi młodszy, liczący może piętnaście lat. Uderzające podobieństwo ich twarzy kazało się domyślać, że są to ojciec i syn.  Byli tak jednakowo ubrani i uzbrojeni, że syn wydawał się od-młodzonym portretem ojca.

Odzież ich składała się ze skórzanych legginów -, ozdobionych po

bokach frędzlami, i żółtych mokasynów. Koszuli czy bluzy myśliwskiej

widać nie było, gdyż ciało od ramion mieli okryte pstrymi i lśniącymi

kocami zuni, z tego gatunku, które kosztują często ponad sześćdziesiąt

dolarów za sztukę. Czarne włosy, gładko sczesane do tyłu, opadały na

barki, nadając im kobiecy wygląd. Pełne, okrągłe twarze miały nadzwy-

czaj dobroduszny wyraz, a powiększało go jeszcze i to, że policzki ich

- Legginy - wysokie skórzane nogawice noszone przez pohiocno-amerykańskicb

Indian,

11

były pomalowane cynobrem na kolor jasnoczerwony. Flinty, które trzymali w rękach, wydawały się niewarte razem ani dolara; w ogóle wyglądali obaj zupełnie niegroźnie, a przy tym tak osobliwie, że jak wspomnieliśmy, wywołali śmiech wśród pijących. Usunęli się nieśmiało na bok, jakby bali się ludzi, i stali oparci o szeroką i długą skrzynię z masywnego drzewa, wysokości człowieka.

Zdawało się, że na nic nie zwracają uwagi, i nawet kiedy kornel zbliżył się ku nim, nie podnieśli głów, aż stanął tuż obok i przemówił:

- Gorąco dziś! A może nie, wy czerwoni chłopcy? Na to dobrze robi napój. Weź to, stary, i wysyp na język!

 

Indianin nie poruszył się. Odpowiedział tylko łamaną angiel-szczyzną:

- Not to drink - nie pić.

- Co, nie chcesz?! - wrzasnął właściciel czerwonej brody.

- To jest drink, zrozumiano? Drink! Odmowa jest dla każdego prawdziwego dżentelmena, jakim ja jestem, śmiertelną obrazą, na którą odpowiada się nożem. Jak się nazywasz?

- Nintropan-hauey - odparł zapytany spokojnie.

- Do jakiego szczepu należysz?

- Tonkawa.

- Więc do tych łagodnych czerwonych tchórzy, którzy obawiają się nawet kota? Zrozumiano? Nawet kota, choćby to był taki sobie malutki kotek! Z tobą nie będę robił żadnych ceregieli.  A więc chcesz pić?

- Ja nie pić woda ognista.

 

Powiedział to, mimo groźby kornela, równie spokojnie, jak przed-tem. Ten jednak zamachnął się i wymierzył mu głośny policzek.

- Tu masz nagrodę, czerwony tchórzu! - zawołał. - Nie będę się inaczej mścił, bo taka kanalia stoi dla mnie zbyt nisko.

 

Zaledwie cios został wymierzony, młody Indianin sięgał ręką pod koć, z pewnością po broń, a równocześnie spojrzenie jego pobiegło ku twarzy ojca.

Czerwonoskóry zmienił się do niepoznaki. Zdawało się, że urósł;

oczy mu zabłysły, a przez twarz przebiegł nagle żywy płomień. Lecz równie prędko opadły jego powieki i postać skurczyła się, a twarz przybrała poprzedni wyraz pokory.

- No, cóż na to odpowiesz? - zapytał kornel szyderczo.

- Nintropan-hauey dziękować.

- Czy policzek tak ci przypadł do smaku, że mi za niego dziękujesz? Dobrze, masz jeszcze jeden!

 

Zamierzył się, lecz ponieważ Indianin błyskawicznie pochylił glo-

12

we, uderzył ręką o skrzynię, o którą tamten się opierał, ta wydala głośny, pusty dźwięk. Nagle w środku dało się słyszeć krótkie, ostre mruczenie i parskanie, które prędko przeszło w dziki i straszliwy krzyk, po którym nastąpił tak ogłuszający ryk, iż zdawało się, że okręt drży od tych przeraźliwych dźwięków.

Kornel odskoczył o kilka kroków, wypuścił szklankę i krzyknął przerażony:

- Wielkie nieba! Co to? Cóż to za bestia tkwi w tej skrzyni? Ze trachu można umrzeć!

 

Strach ogarnął także i innych podróżnych i tylko czterech z nich ani nie mrugnęło powieką: czarnobrody, siedzący teraz na przedzie, ów olbrzym, którego Brinkley chciał zaprosić na trzeciego drinka, i obaj Indianie. Te cztery osoby musiały mieć wielką moc panowania nad sobą, osiągniętą długim ćwiczeniem.

Ryk usłyszano także w kajutach i wiele pań zjawiło się na po-kładzie wśród strasznego krzyku.

- To nic, ladies and messurs! - zawołał bardzo przyzwoicie odziany pan, który właśnie wyszedł ze swojej kabiny. - To tylko panterka, malutka panterka, więcej nic! Bardzo miła Felis panthera, tylko czarna, messurs!

- Co? Czarna pantera! - krzyknął mały człowieczek w okula-rach, po których widać było, że znał dzikie zwierzęta jedynie z książek zoologicznych. - Czarna pantera jest prawie najniebezpieczniejszym ze wszystkich bydląt, a jest większa i dłuższa od lwa i tygrysa!  I morduje z czystej żądzy krwi, a nie tylko z głodu. W jakim ona wieku?

- Ma tylko trzy lata, sir, nie więcej!

- Tylko? I to pan nazywasz „tylko”? To przecież zupełnie doj-rzała pantera! Mój Boże! I taka bestia znajduje się na pokładzie! Któż zechce za to odpowiadać?

- Ja, sir, ja - odpowiedział elegancki pan kłaniając się damom i mężczyznom. - Pozwólcie mi, my ladies and gentlemen, przedstawić się. Jestem Jonatan Boyler, właściciel słynnej menażerii, a przebywam od pewnego czasu z moją trupą w Van Bueren. Ponieważ ta czarna pantera nadeszła do mnie do Nowego Orleanu, udałem się tam z moim doświadczonym pogromcą zwierząt, aby ją odebrać. Kapitan tego dzielnego statku udzielił mi za wysokim wynagrodzeniem po-zwolenia załadowania tego zwierzęcia, stawiając przy tym warunek, aby pasażerowie, o ile możności, nie dowiedzieli się, w jakim znajdują się towarzystwie. Dlatego karmiłem panterę tylko w nocy i dawałem jej zawsze całe cielę, aby się tak nażarta, by się ruszać nie mogła i cały dzień przespała. Ale jeżeli pięściami bić w skrzynię, to panterka musi

 

13

Się obudzić i wtedy daje się słyszeć także jej glos. Mam nadzieję, iż szanowne damy i panowie nie wezmą za złe pobytu na okręcie tej panterki, bo przecież nie czyni najmniejszej subiekcji.

- Co? - zawołał mały pan w okularach. - Nie czyni subiekcji?

Nie brać za złe? Do wszystkich diabłów! Muszę przyznać, że z takim żądaniem nie zwracano się do mnie jeszcze nigdy! Ja mam przebywać na tym okręcie z czarną panterą? Niech mnie powieszą, jeśli to uczynię! Albo ona musi iść precz, albo pójdę ja. Wrzućcie tę bestię do wody! Albo wysadźcie klatkę na brzeg!

- Ależ, sir! Nie ma rzeczywiście żadnego niebezpieczeństwa

- zapewnił właściciel menażerii. - Przypatrzcie się tej silnej skrzyni i...

- Ach, co tam skrzynia! - przerwał człowieczek. - Tę skrzynię potrafię ja rozbić, a cóż dopiero pantera!

- Proszę, pozwólcie mi wyjaśnić, że w skrzyni znajduje się właś-ciwa klatka żelazna, której nawet dziesięć lwów czy panter nie mogło-by rozbić.

- Czy aby naprawdę? Pokażcie nam tę klatkę! Musimy wiedzieć, tak jest! - zawołało dziesięć, dwadzieścia, trzydzieści głosów.

 

Właściciel menażerii był jankesem i pochwycił tę sposobność, aby ogólne żądanie obrócić na swą korzyść.

- Bardzo chętnie, bardzo chętnie - odpowiedział. - Ale, my ladies and gentlemen, łatwo to zrozumieć, że nie można oglądać klatki, nie widząc pantery, na to nie mogę jednak pozwolić bez pewnego wynagrodzenia. Aby przyjemność tego rzadkiego widowiska podnieść, nakażę karmienie zwierzęcia. Urządzimy trzy miejsca, pier-wsze za dolara, drugie za pięćdziesiąt, a trzecie za dwadzieścia pięć centów. Lecz ponieważ tu znajdują się jedynie dżentelmeni, więc jestem przekonany, że z góry możemy wykreślić drugie i trzecie miejsca. A może jest ktoś taki, kto chce zapłacić tylko pół, a nawet ćwierć dolara?

 

Nikt naturalnie nie odpowiedział.

- A więc tylko pierwsze miejsca. Proszę, my ladies and my lords, dolara od osoby!

 

Zdjął kapelusz i zbierał dolary, podczas gdy pogromca, którego przywołał, czynił przygotowania do przedstawienia.

Podróżni byli przeważnie jankesami i jako tacy oświadczyli, że

zgadzają się zupełnie z tym obrotem sprawy. Jeśli przedtem większość

z nich oburzało, że kapitan zezwolił na transport tak niebezpiecznego

zwierzęcia na swym steamerze, to teraz wszystkich pogodziła okolicz-

ność, że to właśnie przyniesie pożądaną rozrywkę w nudnym życiu na

14

statku. Nawet mały uczony przemógł swą obawę i przyglądał się przygotowaniom z wielkim zaciekawieniem.

- Słuchajcie, chłopcy! - rzekł kornel do swych towarzyszy.

- Jeden zakład wygrałem, drugi przegrałem, bo czerwony drab nie wypił. To się znosi. Trzeci zakład zrobimy nie o trzy szklanki brandy, lecz o dolara wstępu. Czy zgadzacie się?

 

Towarzysze przyjęli naturalnie tę propozycję, bo olbrzym nie wyglądał na takiego, który by dał sobie napędzić stracha.

- Dobrze - zawołał kornel, którego nadmiar alkoholu uczynił pewnym zwycięstwa - uważajcie, jak chętnie i prędko ten Goliat będzie pił ze mną.

 

Kazał napełnić szklankę i zbliżył się do wspomnianego. Kształty tego człowieka musiało się rzeczywiście uważać za olbrzymie. Był jeszcze wyższy i szerszy niż czarnobrody, a liczył około lat czterdzies-tu. Jego gładko wygolona twarz była brunatna od słońca; piękne, męskie rysy miały śmiały zakrój, a siwe oczy ów szczególny, nie dający się opisać wyraz, którym odznaczają się ludzie, żyjący na wielkich płaszczyznach, gdzie horyzontu nic nie zacieśnia, a więc marynarze, mieszkańcy pustyni i ludzie prerii. Nosił elegancki garnitur podróżny, a broni przy nim nie było widać. Obok stał kapitan, który zszedł z mostka, aby również przyjrzeć się przedstawieniu z panterą.

Teraz przystąpił do nich komel, stanął szeroko rozkraczony przed swą domniemaną trzecią ofiarą i rzekł:

- Sir, proponuję wam drinka. Prawdopodobnie nie będziecie się wzdragać powiedzieć mi, jako prawdziwemu dżentelmenowi, kim jesteście.

 

Zagadnięty rzucił na niego zdziwione spojrzenie i odwrócił się, aby ciągnąć dalej rozmowę z kapitanem, przerwaną przez zuchwałego pijaka.

- Halo! - zawołał komel. - Czyście ogłuchli, czy nie chcecie mnie słuchać? Tego drugiego bym nie radził, bo nie znam żartów, gdy mi kto odmówi drinka. Życzliwie radzę wam wziąć sobie przykład z Indianina.

 

Zaczepiony wzruszył lekko ramionami i zapytał kapitana:

- Czy pan słyszał, co ten chłopaczyna do mnie mówił?

- Yes, sir, każde słowo - przytaknął zapytany.

- Well, a więc jesteście świadkiem, że ja go nie przywołałem.

- Co?! - wrzasnął kornel. - Nazywacie mnie chłopaczyna?

I drinka odmawiacie? Czy ma się wam przydarzyć to, co Indianinowi, któremu ja...

Więcej nie powiedział, bo w tej chwili otrzymał od olbrzyma tak

15

siarczysty policzek, że padł na ziemię i przekoziołkował daleko. Leżał przez chwilę jak martwy, lecz zerwai się szybko, wyciągnął nóż i podniósłszy go do ciosu, rzucił się na olbrzyma.

Ten wsadził ręce do kieszeni od spodni i stał tak spokojnie, jakby mu nie groziło najmniejsze niebezpieczeństwo i jakby kornela zupełnie nie było.

- Psie! Mnie policzek? - zaryczał kornel. - To się płaci krwią, i to twoją!

 

Kapitan chciał interweniować, ale olbrzym wstrzymał go energicz-nym skinieniem głowy, a kiedy kornel zbliżył się do niego na dwa kroki, podniósł prawą nogę i przyjął go takim kopnięciem w brzuch, że uderzony padł po raz drugi i potoczył się po ziemi.

- A teraz dość, bo inaczej... - zawołał groźnie Goliat.

Lecz kornel zerwał się znowu, zasadził nóż za pas i rycząc z gniewu, wyciągnął jeden z pistoletów, kierując go ku przeciwnikowi;

ten jednak wyjął prawą rękę z kieszeni, uzbrojoną w rewolwer.

- Precz z pistoletem! - zawołał zwracając lufę swej małej broni ku prawej ręce napastnika.

 

Jeden - dwa - trzy cienkie, ostre trzaski... komel krzyknął i wypuścił pistolet.

- Tak, chłopcze - rzekł olbrzym. - Nieprędko będziesz znowu wymierzał policzki, gdy kto odmówi pić ze szklanki, w której przed-tem umaczałeś swój ryj. A jeżeli koniecznie chcesz jeszcze teraz wiedzieć, kim jestem, to...

- Do diabła z twoim nazwiskiem! - pienił się kornel. - Nie chcę go słyszeć! Ciebie jednak samego chcę i muszę dostać. Hej, na niego, chłopcy, go on! -

 

Teraz dopiero pokazało się, że draby tworzyły prawdziwą zgraną bandę. Wyrwali noże zza pasów i rzucili się na olbrzyma; ten jednak wyciągnął nogę, podniósł ramiona i krzyknął:

- Chodźcie, jeśli macie odwagę zadzierać z Old Firehandem!

Dźwięk tego imienia wywołał natychmiastowy skutek; Brinkley, który chwycił znowu za nóż nie zranioną lewą ręką, zawołał przera-żony:

- Old Firehand! Do wszystkich diabłów, kto by to pomyślał!

Dlaczego nie powiedzieliście tego przedtem?

- Czy tylko nazwisko chroni dżentelmena przed waszym gru-biaństwem? Zabierajcie się stąd, siadajcie spokojnie w kącie i nie pokazujcie mi się więcej na oczy, bo was wszystkich zdmuchnę!

• Go on! -ang.- nuże!

 

16

- Well, pomówimy jeszcze potem!

 

Kornel odwrócił się i poszedł na przód okrętu; towarzysze powlekli się za nim jak obite psy. Usiadłszy na boku, zawiązali swemu przy-wódcy rękę, rozmawiając przy tym cicho a żywo i rzucając na sławnego myśliwego spojrzenia, które acz nieprzyjazne, wskazywały, jak wielką czuli przed nim obawę.

Lecz nie tylko na nich wywarło to znane nazwisko wrażenie.  Wśród pasażerów nie było z pewnością ani jednego, który by nie słyszał o tym odważnym człowieku, którego całe życie złożone było z najniebezpieczniejszych czynów i przygód. Kapitan uścisnął mu rękę i rzekł jak najuprzejmiej:

- Ależ sir, powinienem był o tym wiedzieć! Byłbym wam odstąpił własną kajutę. Na Boga, toż to zaszczyt dla „Dogfisha”, że wasze stopy dotknęły jego desek. Dlaczego nazwaliście się inaczej?

- Powiedziałem wam moje prawdziwe nazwisko. Old Firehan-dem nazywają mnie westmani, bo ogień z mej strzelby, kierowany moją ręką, przynosi zawsze zgubę.

- Słyszałem, że nigdy ...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • zawrat.opx.pl
  • Archiwum
    Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie można obronić się przed samym sobą.