[ Pobierz całość w formacie PDF ]

 

 

i

Kathe Koja mieszkająca w Detroit jest autorką niezwykle popularnych książek. Jej pierwsza powieść, Zero, zdobyła na­grodę im. Brama Stokera, nagrodę „Locu-sa" za najlepszy debiut literacki, a tak­że nominację do prestiżowej nagrody im. Philipa K. Dicka. Książka Urazy mózgu opowiadająca o miłości, oddaniu, obsesji i talencie przywodzi na myśl zarówno twór­czość Dicka, jak i prace z dziedziny neu-ropsychiatrii 01ivera Sacksa. Dziwne anio­ły to odważna powieść przynosząca nowe spojrzenie na świat ludzi chorych psychicz­nie. Sugestywny i niepowtarzalny sposób obrazowania możemy znaleźć w kolejnej książce, Bzik, zgłębiającej mroczne pokła­dy ludzkiej duszy.

Skóra to najbardziej niezwykła i zadzi­wiająca powieść Kathe Koi — przerażają­ca opowieść o ludzkim ciele obdartym ze skóry przez namiętność, o duszy dręczonej koszmarami.

Skóra to jeden z najlepszych współ­czesnych horrorów.

 

Kathe Koja SKÓRA

Tłumaczył Robert P. Lipski

ZYSK I S-KA

WYDAWNICTWO



Tytuł oryginału SKIN

Copyright © 1993 by Kathe Koja

Ali rights reserved

Copyright © 2002 for the Polish translation

by Zysk i S-ka Wydawnictwo s.j., Poznań

Opracowanie graficzne serii i projekt okładki Lucyna Talejko-Kwiatkowska

?v£-^   Fotografia na okładce Piotr Chojnacki



^Redaktor serii C (Tadeusz Zysk

Redakcja Teresa Basińska

 

>)■•$

 

 

Wydanie I



ISBN 83-7150-748-8

Zysk i S-ka Wydawnictwo

ul. Wielka 10,61-774 Poznań

tel. (0-61) 853 27 51, 853 27 67, fax 852 63 26

Dział handlowy, ul. Zgoda 54, 60-122 Poznań

tel. (0-61) 864 14 03,864 14 04

e-mail:

Dla Ricka

i Aarona,

zawsze moich





Pragnę podziękować Jimowi Pallasowi za porady techniczne, a zwłaszcza memu ojcu, Brunonowi Koi, za anielską cierpliwość wobec niezliczonych pytań.

Winna jestem również mą wdzięczność wydawnictwu Re/Search, którego teksty Nowocześni barbarzyńcy i Podręcznik kultury prze­mysłowej stanowiły dla mnie nieocenione źródło informacji.

Jak zawsze pragnę również przekazać specjalne podziękowania i wyrazy miłości Rickowi Liederowi za wszystko, co nieuchwytne, nieokreślone i ogólnie za wszystko.

CZĘŚĆ PIERWSZA

Zmęczenie metalu

Każda idea stanowi zachętą. 01iver Wendell Holmes Jr.

Kurz. Ponad sklepem wielobranżowym, artykuły monopolowe, lotto, automaty karmione przez najbiedniejszych z biednych mone­tami czarnymi od obracania ich w kieszeniach; maszyna burczy nerwowo, dźwięk przypomina kaszlnięcie. Brud wokół oczu, brud za paznokciami jak pył sproszkowanych kości, świeże oparzenie od cyny lutowniczej na nadgarstku po wewnętrznej stronie, czerwone jak krew i zbyt świeże, aby je bandażować. Brud jak cukier między jej zębami.

Zrobiło się już ciemno, zastanawiała się, czy nie zejść już na dół; za garść drobniaków kupić kanapkę i może butelkę jakiegoś napoju. Pracowała przez cały dzień, spocona i poparzona, grube, przepoco-ne spodnie robocze przylepiały się jej do nóg. Na stole roboczym leżą długie ręce rzeźby, szaleńczo nieruchome, piękne, i gdzie tu różnica?

Ona również miała długie ręce, mocno umięśnione, przerzucanie metalu uczyniło ją silną. Odchodzi od stołu, aby się przeciągnąć,

 

pochyla się niezdarnie, wyciągając ręce przed siebie, i rzuca ciche — och, boli, kiedy jakiś staw okazuje się bardziej oporny; przeciąga się mocniej.

Całe pomieszczenie miało mniej niż trzy metry szerokości i było absurdalnie długie, licząc od drzwi do przeciwległej ściany, podłoga wokół stołu zdarta niemiłosiernie, miejsce pracy otoczone tajemni­czą ścianą paneli spawalniczych, nieprzejrzystych jak prastary para­wan. Opodal stołu zielony, metalowy regał z szufladami (niektóre na wpółwysunięte, wypełnione są narzędziami i kablami, w innych znajdują się maseczki z filtrami, hełm spawalniczy i gogle) tworzy krzywe L, poobijana kanapa, stół z naczyniami kuchennymi, pusty zlew. W najdalszym rogu pofałdowany zielony plastyk, sięgający do piersi i zasłaniający częściowo toaletę i kabinę prysznicową, wyglą­dającą jak uliczna wygódka, wydzielające tę samą słabą, chemiczną woń. Przechodząc przez pokój, rozbiera się i wchodzi pod prysz­nic, strugi wody żądlą jej ciało, zimna woda łagodzi ból oparzone­go nadgarstka i nieco mniej bolesne ślady drobnych oparzeń na policzku.

Strąki mokrych włosów w oczach, ręcznik jasny jak jej oparze­nia, ktoś go dla niej podwędził, na grubym materiale wydrukowa­na jest wciąż nazwa hotelu. Ręcznik bogacza. Okno z kwaterami było zabezpieczone siatką, ale wpadła na sposób, jak je otworzyć; tego wieczoru nie było wiatru, czyjeś radio rzęzi donośnie. Pijacki śmiech, dziewczęcy, ktoś inny mówi: „No, obejmij mnie, maleńka, chodź tutaj" — jakby ulica była właściwym miejscem na amory; dziewczyna znów zarechotała, odmawiając w ten perlisty sposób żądaniu.

Długie nogi wślizgują się w bawełniane spodnie ucięte na wyso­kości kolana, do tego cienki podkoszulek, a włosy spięte w mokry kok podtrzymuje kawałek skręconego zręcznie drutu. Sięgające kostek buty robocze z metalowymi noskami, na grubym protektorze, kopią lekko obłażące z farby drzwi oddzielające schody od wejścia do sklepu, gdzie właścicielka przeliczała właśnie na wpółzgniecione kartony papierosów.

— Hej.Tess — mówi chłodno, nie przerywając liczenia. Pewnie

 

wciąż wścieka się za dym; jej skargi były ostatnio częstsze, ale z drugiej strony, gdzie znalazłaby drugą tak cierpliwą i nie pamięta­jącą uraz lokatorkę? Tess przeszła obok niej w głąb brudnej sklepo­wej nory, wszystko tu przecieka, sama taniocha albo plastyk, na wpółzgniecione pudla, zakurzone pocztówki, hałaśliwe, jakby roz­myte automaty i dwaj biali w czarnych podkoszulkach nieprzerwanie karmiący je ćwierćdolarówkami.

Półlitrowa butla soku z winogron chłodzi jej dłoń, do tego paczka krakersów, dwie garście drobnych, dziewczyna za ladą skrzywiła się — gęste, długie włosy, wielkie lipne kolczyki lśniące od imitacji złota.

—        Nie ma pani grubszych?

—        Mam dla pani przeliczyć? — Dąsa się jeszcze bardziej, przesuwa drobne po ladzie i wysypuje na dłoń. — Suka — mamrocze pod nosem, ale na tyle głośno, by można ją było usłyszeć, Tess jednak już się odwróciła, nie zwracając uwagi na jej komentarz, i ponownie weszła po schodach, by usiąść w samym środku białego kręgu, z sokiem, krakersami i świeżymi strużkami potu ściekającymi jej po czole, na wprost nieruchomej rzeźby spoczywającej w swoim własnym małym światku blasków, cieni i rozpryśniętego, stopionego metalu.

Znów prysznic, szum i bulgot nieprzewidzianie gorącej wody. Spała niecałe cztery godziny i czuła to. Dziś był jej dzień przechadzki na złomowisko, postrzępiony krajobraz i nieodzowne buty ze stalo­wymi czubami, twarda, silna żebraczka z ciężką torbą ze wzmocnio­nego płótna, choć nawet ono czasami się rwało. Okulary przeciw­słoneczne na winylowym sznurku zawieszonym na jej długiej szyi, nakłada je, gdy tylko znajdzie się za progiem, jest ze 40 stopni, a do południa jeszcze trochę czasu.

Nie miała auta, sprzedała je, żeby mieć na opłacenie czynszu za swoją nędzną klitkę, choć brakuje go jej przy każdym wypadzie na złomowisko, łupy są mizerne, bez samochodu nie sposób zabrać zbyt wiele, a i tak nie ma w swoim pokoju dużo miejsca, wkrótce zostanie całkiem bez grosza. Kto wie, czy nie wyląduje na ulicy, a jej dzieła

 

zostaną wystawione i być może sprzedane na wystawie: SZTUKA STALI. Niezły żart. Pięciu facetów pracujących zarobkowo i dwóch profesorów, metale użyte jako jeszcze jedno narzędzie w celu umie­szczenia nazwiska jednego z nich w pismach traktujących o sztuce — New Art Quartetly, Art NOW.

Zbyteczne kąty, zakrętasy, kołyszące ruchy, ludzie, którzy sądzi­li, że nierówny spaw nada temu miejscu pierwotnej surowości, nazwij coś, a takim się stanie. Najgorsze, że nikt z nich nie wystawiał własnych dzieł, nie spawał samemu, wypytała się kogo trzeba, nie miała najmniejszych wątpliwości. Była tu jedyną kobietą, może otrzymywali dotacje z funduszy państwowych i musieli dopuścić ją do udziału w wystawie. Dziś było wielkie otwarcie. Nie miała ochoty pójść na wernisaż, ale zrobi to z uwagi na poczęstunek, a poza tym chciała sprawdzić, czy znajdzie się ktoś, kto kupi jej pracę. To absurdalne. Pusty worek na ramieniu jak sflaczała skóra, wymija przejeżdżający autobus, omiatają chmura cuchnących spalin. Suche oczy palą żywym ogniem za szkłami okularów, ciemnymi jak gogle spawacza.

Na złomowisko było niedaleko, choć wydawało się jej inaczej. Oparzony nadgarstek bolał, podrażniony zbyt ciasno zawiązanym bandażem, musiała się trochę nagimnastykować, żeby wejść, wła­ściciel był w kiepskim nastroju, powiedział, że zażąda podwójnej stawki. Na blacie leżała rozłożona skrawarka, części pozalewane jak skąpane w zastygłej kawie.

—              Mogę to panu naprawić — rzekła Tess. — Ma pan pistolet
klejowy?

—              Masz pół godziny — rzekł właściciel. — To wszystko.
Krajobraz pełen żelaznych, pordzewiałych zębów szczerzących

się do słońca, wspinała się po nim ostrożnie, stawiając niepewnie nogę za nogą; zastrzyki przeciwtężcowe były drogie. Raz zwaliła się ze sterty żelastwa, zduszony krzyk cisnący się na usta, zdziwienie, gdy coś ją pochwyciło, szarpnęło, rozdarło, wciąż miała ślady na prawym ramieniu, długą siateczkę blizn, cienkich jak nitki pajęczy­ny. Czarny korpus, coś, co wygląda jak skrawarka, lecz oplecione gumowanymi przewodami i pełnymi pęcherzy paskami mocnego

plastyku, nie wiedziała, co to takiego, ale i tak wzięła, było przyjem­nie ciężkie. Pod fałszywie lśniącym chromem osłony uszkodzony wentylator, tego nie zabrała, choć z daleka prezentowało się nieźle, z bliska okazało się do niczego. Krok, nachylenie, krok, nachylenie, czerwony, rdzawy pył na postrzępionych, roboczych rękawicach, słońce praży jej głowę, pali w odsłonięty kark. Krok i nachylenie. Spędza tam ponad godzinę, zanim zjawia się szef i przywołuje do swego biura, gdzie targuje się o cenę znaleziska i płaci słono, o wiele więcej, niż ten złom jest wart, ciężkie przedmioty wrzucone do płóciennego worka obijają mocno jej biodro, długie nogi poruszają się żwawo, oczy za szkłami ciemnych okularów są duże i ciemne, lustrują bez przerwy ulicę, nigdy nic nie wiadomo, może nawet tu znajdzie coś interesującego.

Na klatce schodowej żar, wchodzi na górę. Po wejściu do miesz­kania zdejmuje szary, przepocony podkoszulek, rzuca na tapczan, aby może tam wysechł, lecz nie, zmienia zdanie i zabiera go ze so­bą pod prysznic. Prysznic to jej jedyny luksus, darmowa frajda, w chłodnych strugach wody czuje ból oparzonego nadgarstka i kar­ku, jej sutki stają się przyjemnie twarde.

Prawie nie miała już mydła, więc używała rozważnie małej, różowej jak języczek zwierzątka resztki, słaby zapach kwiatów, które nigdy tu nie wyrosną. Już prawie druga, pora więc iść do pracy.

Niemal natychmiast zorientowała się, że miała rację co do przed­miotu przypominającego skrawarkę; jego uszkodzone kable zwisały jak wodorosty wokół pokrytych pęcherzami ramion jej rzeźby, pę­katy korpus stanowił doskonałą szyję pracy. Używa palnika delikat­nie, z rozmysłem, pozostawiając wąziutką nitkę w miejscu spawu.

Wernisaż był o siódmej, pracowała do szóstej, wykąpała się, wybrała rzeczy z zawieszonego na bretnalu pokrowca na garnitur ...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • zawrat.opx.pl
  • Archiwum
    Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie można obronić się przed samym sobą.