[ Pobierz całość w formacie PDF ]
і'№«--.-чгчі^і^: "_"■'■1—. Г--4 J>^-)1 /^ "«S<^0 <ZD і Ч-У^ JГО 0->"~~----------------- і СТО О "»t— ^Po wyzwoleniu...(1944-1956)Barbara Skarga■■ Po wyzwo eniu... (1944_1 »FUNDACJA ALETHEIA Warszawa 2000© Copyright for the Polish edition by Barbara Skarga, Warszawa 2000ISBN 83-87045-60-8I wydanie:Instytut Literacki, Paryż 1985(pod pseudonimem Wiktoria Kraśniewska)II wydanie (poprawione):Oficyna Wydawnicza Pokolenie, Warszawa 1986(pod pseudonimem Wiktoria Kraśniewska)III wydanie:„W drodze", Poznań 1990Od AutorkiPisanie wspomnień jest potrzebą ludzi starych, potrzebą naturalną i na ogół cenioną przez historyków. Rzecz tylko w tym, że przeszłość się zaciera, zostają z niej jakieś strzępy, czasem zgoła nieciekawe, a nawet jeżeli są warte utrwalenia, oddalenie nałożyło już na nie swój cień. Piszący czuje, że patrzy wstecz zupełnie z innej perspektywy i nie jest w stanie oddać autentycznego obrazu swych przeżyć! A ileż postaci, głosów, zdarzeń jawi się jako ledwie widoczny ślad... Czy można się przedrzeć przez mgłę własnego zapomnienia?Jest to jeden z powodów, który paraliżował mi rękę trzymającą pióro. A jednak są rzeczy, które nie tylko są godne utrwalenia. Należałoby o nich krzyczeć tak głośno, żeby ten krzyk słyszeli wszyscy. Ciągle bowiem są aktualne i ciągle kładą się kamieniem na nasze życie.Trudno jest pisać o Gułagu po książce Sołżenicyna. Zawiera ona takie bogactwo rzeczowego materiału i tak znakomite analizy, że na długo zostanie podstawowym źródłem wiedzy o tej dziwnej krainie. Z niektórymi jego opiniami nie mogę się jednak zgodzić. Sołżenicyn patrzy na obozy z rosyjskiego punktu widzenia. Spojrzenie od wewnątrz ceni się na ogół wysoko. Niemniej nie dostrzega on spraw, które uderzały Europejczyka. Europejczyk od momentu aresztowania aż do uwolnienia zwykle reagował inaczej niż Rosjanin. Inna była jego polityczna i moralna sytuacja, rzutująca na całość postępowania i przeżyć.Kiedyś, kiedy jeszcze znajdowaliśmy się w obozie, obiecywaliśmy sobie opisać go z humorem jako świat piramidalnego absurdu. Dziś trudniej mi zachować ten humor, może właśnie dlatego, że patrzę z dystansu, że już nie jestem aktorem, ale widzem, świadomym spustoszeń moralnych i fizycznych, jakie5te lata przyniosły. Niekiedy jednak kpina sama się ciśnie pod pióro, bo ostrzej widzi, wyraźniej rysuje.Książka moja nie ma zwartej kompozycji. Wydobywane z niepamięci wspomnienia z trudem układały się w ciągi tematyczne. Nie chcę ich na nowo układać, logiczniej szeregować. Niech płyną tak, jak były pisane. Pisane zaś były długo. Zaczęłam tę książkę chyba z pięć lat temu, przerywałam pracę nad nią wiele razy. Z przykrością zasiadałam do niej znowu. Gdyby nie przyjaciele, nigdy bym jej chyba nie skończyła. Zresztą nie wiem, czy została skończona. Można by napisać o wiele więcej, lecz czy nie wystarczy i tego, co zawiera?Barbara Skarga 1984 rokŻycie Codzienne: WięzieniePobudka była o piątej rano. Walenie w drzwi służyło jako sygnał. Zaczynał się dzień, poranna toaleta, poranna kolejka do paraszy. Trzeba było szybko załatwiać swoje potrzeby, zanim otworzą się drzwi i padnie rozkaz wyniesienia kubła. Można było oczywiście odłożyć sprawę na później, znaczyło to jednak, że nasze ekskrementy będą zatruwać powietrze do wieczora. Popędzałyśmy więc jedna drugą, ale z reguły to i tak nie miało większego znaczenia, żołądki były rozregulowane i tylko kilku udało się zmieścić w czasie. Czasem prowadzono nas wszystkie do ubikacji, gdzie można było pod chłodną wodą obmyć ręce. To szczęście spotykało nas jednak wyjątkowo: dyżurny nadzorca musiał być w nadzwyczaj dobrym humorze. Normalnie, gdy tylko otworzono drzwi, po kolei dwie z nas chwytały za duże żelazne ucha, podnosiły z trudem pełniutki, mieszczący co najmniej osiemdziesiąt litrów kubeł i majestatycznie, aby nic nie rozlać, unosiły go z celi. Nie była to praca przyjemna, ale,spełniana chętnie ze względu właśnie na tę wodę, której nam brakowało, na możność skorzystania z ubikacji, no i spaceru przez korytarz. Zawsze tych sto metrów tam i z powrotem. Rozprostują się nogi.Parasza wracała do celi czysta, wymyta, co nie znaczy, by straciła swój mocny zapach. Blacha spłukiwana tylko wodą była nim przeżarta. Postawiona na miejsce w kącie, parasza zaczynała nam teraz służyć jako umywalnia. W pierwszych miesiącach więzienia nie dawano nam wody, myłyśmy się więc poranną kawą. Pół litra tej czarnej lury musiało służyć do przemycia oczu, ust, choć trochę ciała i do picia przez cały dzień, aż do szóstej wieczór, gdy podawano nową, tej samej objętości, porcję tym razem czaju, czyli wody nie brunatnej, a żółtawej. Z czasem wywalczyłyśmy sobie prawo do wiadra.7Wynosząc parasze, można je było wypełnić po brzegi. Myłyśmy się więc odrobinę lepiej, ale nie zanadto. Parasza musiała służyć do wieczora. Teraz więc każda z nas mogła wlać do niej nie więcej niż po jednym kubku. Była to surowa umowa, ściśle przestrzegana. Wieczorem, jeżeli będzie miejsce i wody się nie wypije, jedna lub dwie wymyją się trochę dokładniej.Cela niewielka. Pięć metrów wzdłuż, dwa z połową wszerz. Jest nas czternaście. Osiem śpi po jednej stronie, sześć po drugiej (tam bowiem stoi parasza), na waleta, jak sardynki w pudełeczku. Łachy na dzień staramy się zebrać w małe kostki, żeby zrobić przejście pośrodku. Po kolei próbujemy chodzić, w tył i w przód, w tył i w przód, kilkanaście razy. Mebli wcale nie ma. Siedzimy na podłodze, ciesząc się, że jest drewniana. Zawsze cieplejsza niż beton. Czekamy na poranny apel. Trwa on krótko. Z daleka słychać już otwieranie drzwi, komendę, już są obok, już znów słychać klucz w zamku. Ustawiamy się rzędem. Wchodzą, stereotypowe: skolko was, czietyrnadcat'. Przejmujący dyżur nadzorca liczy nas palcem. Liczenie bowiem jest rzeczą skomplikowaną. Chore są? —pyta. — Nie ma. Jeszcze uważny wzrok, czy się do czegoś nie przyczepić, czy nie ma czegoś podejrzanego, ale ten, co był w nocy, nagli, chce iść spać. Czekamy teraz na śniadanie. Chleb, pół litra kawy — to wszystko. Tylko niektóre mają paczki. Częstują pozostałe ząbkiem czosnku albo kawałkiem cebuli. Smakuje jak najlepsza kiełbasa.Ranne godziny spędzamy na wybijaniu wszy. Pani H., która jest historykiem sztuki i architektem, wygłasza z tego powodu zawsze kilka wspaniałych refleksji o estetyce życia codziennego. Jestem mniej wyrafinowana, ale pochwalam zajęcie, skraca ono bowiem znakomicie czas. Wszy mamy mnóstwo i przejrzenie wszystkich szwów w bieliżnie i sukienkach pochłania ciągnące się w nieskończoność godziny. Mamy też swoje obserwacje na temat zachowania się tych miłych zwierząt, ich kameleonowych zdolności lub orientacji w przestrzeni. Wiemy, że te brązowe należą do A., zeszły z jej brązowego swetra i przeszły wzdłuż szpar w deskach prosto do H., kłócąc się z jej rodzimymi, mającymi odcień raczej czarny. Niektóre są duże, inne małe i nadzwyczaj żwawe. Rozmowy na ten temat są utrapieniem jednych, zabawą drugich. O czym8zresztą mamy mówić, skoro wiadomo, że stukacz siedzi między nami i notuje każde słowo w pamięci. Czasem tylko Helka się rozmarza. Siedzi tuż przy paraszy, bo przyszła ostatnia. Jest jedyną bytowiczką wśród nas. (Bytowiczka to znaczy uwięziona za przestępstwo kryminalne). Podejrzewam, że była prostytutką, w każdym razie ma duże doświadczenie. Jej opowieści najczęściej dotyczą polskich więzień przedwojennych. Nie wierzymy jej wcale, opowieści nie wydają się prawdziwe. „W takiej celi, mówi, siedziało nas tylko dwie, były dwa łóżka". — „Łóżka?" — dziwimy się. — „Tak, takie kojki, i materace, także koce, prześcieradła i poduszki." W koc mogę jeszcze uwierzyć, ale żeby była w więzieniu poduszka, to mi się wydaje znaczną przesadą, przeszłość się zwykle idealizuje. Ale Helka wspomina dalej: „Miałyśmy warcaby, szachy, prawdziwe, nie te, co wy robicie z chleba". Niedobrze, zauważyła, że mamy szachy, a to wzbronione. „Dawano nam książki i nie było paraszy, ale umywalka, i codziennie chodziło się do ustępu." Marzenia. Widzę, jak pozostałe dziewczęta uśmiechają się nieznacznie, grzecznie potakując. „A u politycznych to był nawet papier, ołówki, pióra, wiem, bo u nich sprzątałam w celi, one same tego robić nie chciały, i miały tyle książek i szafki na rzeczy, i tyle rzeczy, i listy pisały, i..." — „Biały chlebek jadły z masłem i kiełbasą." — „Ażebyście wiedziały, że tak, bo był sklepik i wszystko w nim kupowały, co chciały." Wzruszamy ramionami. Więzienie to więzienie, nie mamy co prawda żadnej skali porównawczej, każda z nas jest w takim miejscu po raz pierwszy, ale żeby od razu biały chleb i poduszki, to za wiele. My nie mamy żadnych materaców. O prześcieradłach nawet nie śnimy. Stare zimowe palto, które zdołała przesłać mi rodzina, składam jak najrówniej na podłodze, na palto kładę we dwoje koc, tak, aby się jedną połową przykryć, pod głowę worek z paroma sztukami bielizny, i pościel gotowa. Podłoga jest miękka. Jak mówi nasza droga pani architekt, deski mają niezwykłą zdolność uginania się pod ciężarem, są giętkie jak hamak, wygodne. Przykrywać się specjalnie nie trzeba, bo w celi i tak duszno, gorąco od babskich ciał i smrodliwie. Koc służy raczej jako izolacja chroniąca przed dotknięciem rozgrzanych, spoconych cudzych członków, rąk, ramion, nóg, bioder ściśniętych, razem splecio-9nych, napierających, jak gdyby szukających dla siebie więcej miejsca, więcej swobodnej przestrzeni.Czas jest odmierzany dokładnie jak w zegarku. Obiad. Słynna zupa z rybimi oczami, łyżka kaszy bez tłuszczu, bez mięsa. Długie poobiednie godziny czasem wypełnione jakąś opowieścią, a nawet wykładem, bo i uczyć próbowałyśmy się, o ile to było możliwe, wieczorna zupka i czaj, wyniesienie paraszy i wreszcie odbój. Światło się pali całą noc. Ręce każą trzymać na wierzchu koca, ze strachu zapewne, aby ktoś nie poderżnął sobie żył. Ale i tak nie mamy czym, chyba szkłem, które ktoś znalazł przypadkiem, wychodząc na korytarz d... [ Pobierz całość w formacie PDF ] |