[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Clifford Donald Simak Rezerwat Goblinów przekład : Andrzej Leszczyński & Ewa Włodarczyk 1 Inspektor Drayton siedział rozparty za biurkiem i czekał. Był to kościsty mężczyzna o twarzy przypominającej maskę wystruganą tępym dłutem z dużego sękatego pniaka. Jego oczy niczym krzesiwa zdawały się od czasu do czasu sypać iskrami. Był zły i zdenerwowany, lecz Peter Maxwell wiedział doskonale, że taki człowiek jak on nigdy nie pozwoli, by jego nastrój miał jakikolwiek wpływ na wykonywaną pracę. Poza widoczną jak na dłoni wściekłością było w inspektorze coś, co świadczyło o naturze buldożera, który nieustannie prze do przodu i nie przeszkodzi mu w tym nawet zły humor. Maxwell uświadomił sobie, że właśnie znalazł się w sytuacji, jakiej nigdy sobie nie wyobrażał. Teraz stało się dla niego całkiem jasne, że spodziewał się zbyt wiele. Oczywiście zdawał sobie sprawę, że jego niedotarcie do miejsca przeznaczenia, co wydarzyło się jakieś sześć tygodni temu, wywoła tu na Ziemi pewną konsternację, jednakże nadzieja na nie zau- ważone prześliźnięcie się do domu była płonna. W efekcie znalazł się twarzą w twarz z człowiekiem wpatrującym się w niego zza biurka i musiał trzymać nerwy na wodzy. - Nie wydaje mi się, bym pojmował do końca, dlaczego mój powrót na Ziemię zainter- esował Służbę Bezpieczeństwa zwrócił się do oficera siedzącego naprzeciwko. - Nazywam się Peter Maxwell i jestem członkiem grona profesorskiego Katedry Zjawisk Nadprzyrodzo- nych Uniwersytetu Wisconsin. Widział pan moje dokumenty... - Pańska tożsamość nie budzi moich zastrzeżeń - stwierdził Drayton. - Może jest nieco szokująca, ale zastrzeżeń nie budzi. Niepokoi mnie co innego. Czy mógłby pan, profesorze Maxwell, opowiedzieć mi dokładnie, gdzie pan przebywał? - Niewiele mogę panu powiedzieć - odparł Peter Maxwell. - Znalazłem się na jakiejś planecie, ale nie potrafię podać ani jej nazwy, ani położenia. Równie dobrze mogłem być nie dalej niż rok świetlny od Ziemi, jak też gdzieś na krańcach Wszechświata. - W każdym bądź razie nie dotarł pan do miejsca przeznaczenia, które zostało wyszc- zególnione w pańskiej karcie podróży - podsumował Drayton. - Nie - przyznał Maxwell. - Czy może pan wytłumaczyć, co się stało? - Mogę tylko przedstawić własne przypuszczenia. Wydaje mi się, że mój wzorzec fa- lowy uległ odchyleniu. Możliwe też, że został on przechwycony, a potem skierowany pod inny adres. Początkowo podejrzewałem błąd transmitera, ale to raczej nieprawdopodobne. Transmitery są w użyciu od setek lat. Wszystkie błędy musiały zostać przez ten czas wye- liminowane. - Czyżby sugerował pan porwanie? - Może pan to potraktować i w ten sposób. - I nadal nic mi pan nie powie? - Wyjaśniłem już, że niewiele mam do powiedzenia. - Czy ta planeta może mieć coś wspólnego z Kołowcami? Maxwell pokręcił głową. - Nie mogę stwierdzić z całą pewnością, ale nie wydaje mi się to prawdopodobne. Na pewno nie spotkałem tam żadnego z nich i nic nie wskazywało na to, żeby mieli z tą planetą coś wspólnego. - A czy kiedykolwiek widział pan Kołowca, Profesorze Maxwell? - Tylko raz, kilka lat temu. Jeden z nich spędził miesiąc czy dwa w Instytucie Czasu. Widziałem go przelotnie. - Zatem poznałby pan Kołowca, gdyby go pan zobaczył? - Tak, z pewnością - odparł Maxwell. - Mam zapisane, że wybierał się pan na jedną z planet Systemu Jenociej Skóry. - Zrobił się tam szum wokół sprawy smoka - wyjaśnił Maxwell. - Niczym zresztą nie uzasadniony. Właściwie otrzymaliśmy bardzo skąpe informacje, zdecydowałem się jednak sprawdzić to na miejscu... - Smoka? - spytał Drayton, unosząc wysoko brwi. - Rozumiem, że komuś nie związanemu z moją dziedziną trudno jest pojąć doniosłość problemu smoka - powiedział Maxwell. - Rzecz w tym, że nie dysponujemy żadnymi zapisami, na podstawie których można by przeprowadzić dowód istnienia takiego stworzenia. A przecież legendarna postać smoka jest niezwykle głęboko zakorzeniona w folklorze Ziemi i kilku innych planet. Czarodziejki, gobliny, trolle, a nawet banshee - wszystkie te istoty są nam dzisiaj dobrze znane, ale nie możemy tego powiedzieć o smoku. Najzabawniejsze jest to, że korzenie owej legendy na Ziemi nie są związane bezpośrednio z ludźmi. Smok występuje również w podaniach niziołków. Czasem wydaje mi się, że to właśnie oni przeka- zali nam legendę. Ale tylko legendę. Nie ma żadnych dowodów... Maxwell urwał nieco zmieszany. Cóż tego tępego policjanta po drugiej stronie biurka mogła obchodzić legenda o smoku? - Przepraszam, inspektorze - rzekł. - To moja pasja. Dałem się ponieść entuzjazmowi. - Słyszałem, że legenda smoka mogła narodzić się z odziedziczonych po przodkach wspomnień o dinozaurach. - Znam tę opinię, choć przyznam, że wydaje mi się z gruntu błędna. Dinozaury wyginęły na długo przed pojawieniem się człowieka. - Zatem niziołki... - Możliwe, ale mało prawdopodobne - wtrącił profesor. - Znam niziołki i rozmawiałem z nimi na ten temat wiele razy. To stara kultura, z pewnością dużo starsza od naszej, ale nic nie wskazuje, żeby mogła powstać w tak bardzo odległej przeszłości. A jeżeli nawet, to pa- mięć o tamtych czasach zaginęła bezpowrotnie. Wydaje mi się, że ich legendy i podania mogły bez trudu przetrwać parę milionów lat. Oni są wyjątkowo długowieczni, niemal nieśmiertelni. Tradycja przekazywana z ust do ust powinna być u nich najtrwalsza. Drayton machnął ręką, jakby chciał uwolnić się od widm smoków i niziołków. - Wybierał się pan do Systemu Jenocie] Skóry, lecz nie dotarł pan tam - zmienił temat. - Zgadza się. Znalazłem się na planecie, o której już wspominałem. Na przykrytej skle- pieniem, krystalicznej planecie. - Krystalicznej? - Jej grunt był krystaliczny. Może to był kwarc, trudno mi powiedzieć. To mógł być również jakiś metal. - Wyruszając, nie wiedział pan, oczywiście, że znajdzie się na owej planecie? - zapytał Drayton łagodnym tonem. - Jeżeli podejrzewa pan jakąś zmowę, to jest pan w błędzie - rzekł Maxwell. - Byłem zupełnie zaskoczony. Ale pan chyba nie jest? Czekał pan przecież na mnie. - Trudno mówić o zaskoczeniu - odparł Drayton. - Coś podobnego zdarzyło się już wcześniej dwukrotnie. - Przypuszczam zatem, że wie pan coś niecoś o tej planecie. - Absolutnie nic - stwierdził Drayton. - Wiem tylko, że istnieje gdzieś planeta posługu- jąca się nierejestrowanym transmiterem i odbiornikiem, używająca pozakatalogowego syg- nału. Kiedy operator na stacji Wisconsin odebrał sygnał poprzedzający transmisję, kazał im czekać pod pretekstem przeciążenia wszystkich odbiorników. W tym czasie skontaktował się ze mną. - A tamte dwa przypadki? - Oba miały miejsce właśnie tutaj, na stacji Wisconsin. - Lecz jeśli tamci wrócili... - Chodzi o to, że nie wrócili - rzekł Drayton. - To znaczy, w zasadzie wrócili, ale nie było żadnej możliwości porozumienia się z nimi. Ich wzorce falowe napłynęły zdeformow- ane, nie udało się ich prawidłowo zmaterializować. Poza tym wzorce były wysłane pod niewłaściwy adres. Obaj byli nieziemcami, na dodatek tak bardzo zniekształconymi, iż upłynęło wiele czasu, zanim udało się ustalić, skąd pochodzą. Do dziś nie jesteśmy tego pewni. - Byli martwi? - Martwi? Oczywiście. Przeżyliśmy wstrząs. Pan miał szczęście. Maxwell z pewnym trudem powstrzymał drżenie ramion. - Tak. Chyba tak - powiedział. - Pewnie myśli pan, że nie uczyniliśmy wszystkiego, co w naszej mocy, żeby zaalar- mować nadawcę o wystąpieniu błędów. Znamy tylko te dwa przypadki, a przecież mogły mieć miejsce przechwycenia wzorców, w wyniku których z ich odbiornika wyszły istoty zniekształcone. - Powinniście o tym wiedzieć - stwierdził Maxwell. Zostalibyście powiadomieni o jakichkolwiek stratach. Każda stacja jest zobowiązana zgłosić natychmiast fakt nieprzybycia podróżnego na miejsce przeznaczenia. - I w tym właśnie cały szkopuł - powiedział Drayton. Nie zgłoszono żadnych strat. Jes- teśmy zupełnie pewni, że obaj nieziemcy, których odebrano na Ziemi martwych, dotarli również do miejsc swojego przeznaczenia. Absolutnie nikt nie zaginął. - Ale ja przecież wyruszyłem do Systemu Jenocie] Skóry. Na pewno zgłoszono... Maxwell urwał w pół zdania, jak gdyby otrzymał cios pięścią między oczy. Drayton przytaknął ruchem głowy. - Spodziewałem się, że pan się domyśli. Peter Maxwell dotarł do Jenociej Skóry i prawie miesiąc temu powrócił na Ziemię. - To musi być jakaś pomyłka - niepewnie zaprotestował Maxwell. Nie mieściło mu się w głowie, że może ich być dwóch, że drugi Peter Maxwell, iden- tyczny w każdym szczególe, przebywa gdzieś na Ziemi. - Nie może być mowy o pomyłce - rzekł Drayton. W każdym razie nie takiej, o jakiej myślimy. Owa planeta nie przechwyciła wzorca, ona go po prostu skopiowała. - Więc musi być nas dwóch! Możliwe... - Już nie - przerwał Drayton. - Jest pan tylko jeden. Mniej więcej w tydzień po powro- cie na Ziemię, Peter Maxwell uległ śmiertelnemu wypadkowi. 2 Kiedy Maxwell wyszedł z małego pokoiku, w którym rozmawiał z Draytonem, znalazł za rogiem korytarza rząd wolnych krzeseł. Ostrożnie usiadł na jednym z nich, stawiając swój skromny bagaż na podłodze. Stała się rzecz niewiarygodna, pomyślał. Niewiarygodny był fakt istnienia dwóch Pe- terów Maxwellów, z których w dodatku jeden nie żył. Niewiarygodny był fakt obecności na krystalicznej planecie aparatury zdolnej do przechwycenia i skopiowania fali wzorcowej, poruszającej się z prędkością większą od prędkości światła - o wiele większą, jako że w żadnym, choćby najodleglejszym punkcie Galaktyki, oplecionej siecią transmiterów materii, nie obserwowało się różnicy czasu pomiędzy transmisją i materializacją. Tak, odchylenie i przechwycenie fali wzorca było technicznie wykonalne, ale skopiowanie takiego wzorca to zupełnie inna sprawa. Dwie rzeczy niewiarygodne. Dwa wydarzenia, które nie powinny mieć miejsca. Cho- ciaż, na dobrą sprawę, drugie z nich było jedynie konsekwencją pierwszego. Oczywistym następstwem skopiowania wzorca falowego było istnienie dwóch Maxwellów - tego, który odbył wyprawę do Systemu Jenocie] Skóry, oraz tego, który został zmaterializowany na krys- talicznej planecie. Ale jeśli tamten Peter Maxwell rzeczywiście znalazł się w Systemie Jeno- cie] Skóry, powinien przebywać tam do dziś lub co najwyżej szykować się dopiero do pow- rotu. Planował przecież pobyt sześciotygodniowy, a nawet dłuższy, gdyby okazało się, że sprawie smoka trzeba poświęcić więcej czasu. Stwierdził, że drżą mu dłonie. Zawstydzony ścisnął je mocno i schował między kola- nami. Nie wolno poddać się panice, stwierdził w duchu. Niezależnie od tego, co go jeszcze czekało, musiał zachować spokój. Właściwie nie miał żadnych dowodów. Żadnych. Wiedział tylko tyle, ile powiedziano mu w Wydziale Bezpieczeństwa, a nie było to jeszcze nic pew- nego. Może zastosowano zwykłą policyjną sztuczkę, mającą na celu zmuszenie go do mówienia. Niewykluczone jednak, że wszystko wydarzyło się naprawdę. Nie było to przecież nierealne! Nawet jeżeli Drayton nie kłamał, musiał zachować zimną krew. Miał przecież przed sobą niezwykle ważną misję - zadanie, którego nie wolno mu było spartaczyć. Należało spodziewać się teraz pewnych kłopotów, na przykład z powodu ciągłej in- wigilacji, chociaż nic nie wskazywało na to, by zamierzali go śledzić. Możliwe także, że nie będzie to miało większego znaczenia. Najtrudniejszą częścią jego planu było z pewnością zaaranżowanie spotkania z Andrewem Arnoldem. Rektor Uniwersytetu Planetarnego nie należał do osób, z którymi można było po prostu umówić się na spotkanie. Miał, oczywiście, o wiele ważniejsze zajęcia od wysłuchiwania wyjaśnień jakiegoś tam profesora nadzwyc- zajnego. Tym bardziej, że ów profesor nie mógł wcześniej wyjawić szczegółów swojej sprawy. Dłonie przestały mu już drżeć, lecz nadal trzymał je mocno zaciśnięte. Potrzebował jeszcze chwili, zanim będzie mógł wynieść się stąd, dojść do pasa komunikacyjnego i znaleźć wolne miejsce na jednym z wewnętrznych pasów pośpiesznych. Tylko godzina drogi dzieliła go od przytulnego mieszkania w starym miasteczku uniwersyteckim. Tam przekona się, czy Drayton mówił prawdę. Znajdzie się znów wśród przyjaciół - Alleya Oopa, Ducha, Harlowa Sharpa, Allena Prestona oraz całej reszty. Znów czekały go hałaśliwe nocne popijawy "Pod Świnią i Świstawką", długie spacery cienistymi alejkami starego parku, pływanie czółnem po jeziorze. Powrócą nie kończące się dyskusje, powtarzane stare opowieści i nudna akademicka rutyna, stanowiąca przecież treść jego życia. Po chwili zrozumiał, że ogarnia go tęsknota na myśl o czekającej podróży, której trasa wiodła wzdłuż linii wzgórz Rezerwatu Goblinów. Nie były to tereny zamieszkane jedynie przez gobliny; można tam było spotkać wielu innych przedstawicieli niziołków, a wszystkich ich zaliczał do grona swoich przyjaciół. W każdym bądź razie większość z nich była jego przyjaciółmi, jako że czasem trudno było znaleźć wspólny język z trollami, a nawiązanie prawdziwej przyjaźni z takim indywiduum jak banshee wydawało się wręcz niewykonalne. Pomyślał, że o tej porze roku wzgórza w Rezerwacie muszą wyglądać prześlicznie. Kiedy wyruszał do Jenocie] Skóry, było późne lato i wzgórza cięgle jeszcze stały w swej ciemnozielonej szacie. Ale teraz, w połowie października, musiały już płonąć pełną gamą kolorów jesieni. Winna czerwień dębów, połyskliwy amarant i żółć klonów, rozsiana z rzadka ognista purpura dzikiego wina - powinny przeplatać się z innymi kolorami. Powietrze mu- siało być przepełnione tą dziwną, odurzającą jak zapach jabłecznika wonią, która emanuje z lasów tylko wówczas, gdy zaczynają opadać liście. Siedział, wspominając jak dwa lata temu, wraz z panem O'Toole, wybrali się czółnem w górę rzeki, w północne ostępy, mając nadzieję, że gdzieś na szlaku uda im się nawiązać jakiś rodzaj kontaktu z duchami opisanymi w starych legendach Odżibwejów. Płynęli po kryształowo czystej wodzie, wieczorami rozpalali ogniska na skraju mrocznych borów sos- nowych, szykowali kolacje ze złowionych ryb, poszukiwali dzikich kwiatów kryjących się na leśnych polankach i tropili różne zwierzęta oraz ptaki. Jednym słowem mieli wspaniałe wak- acje, chociaż nie spotkali żadnych duchów, czego zresztą należało się spodziewać. Rzadko komu udawało się nawiązać kontakt z przedstawicielami niziołków, zamieszkującymi Am- erykę Północną, gdyż byli to autentyczni mieszkańcy dzikich ostępów i w niczym nie przy- pominali na poły cywilizowanych, zaprzyjaźnionych z ludźmi duszków z Europy. Siedział zwrócony twarzą na zachód i przez wysokie, całościenne okno mógł podziwiać rzekę oraz rozciągające się za nią urwiska, wzdłuż których biegła niegdyś granica historyc- znego stanu Iowa - potężne, zabarwione ciemną purpurą ściany skalne stały zwieńczone nic- zym aureolą jasnym błękitem jesiennego nieba. Na skraju jednego z urwisk dostrzegł nieco jaśniejszą plamę Instytutu Magii, którego personel w dużej części stanowiły ośmiornicopo- dobne istoty z Centaura. Spoglądając na niewyraźne zarysy budynków, Maxwell przypomniał sobie, ile to razy zamierzał wziąć udział w jednym z letnich seminariów instytutu, co mu się - oczywiście - nigdy nie udało. Sięgnął po walizkę i przysunął ją bliżej, chcąc podnieść się z krzesła, lecz pozostał na miejscu. Wciąż brakowało mu oddechu i czuł dziwną słabość w nogach. To, co usłyszał od Draytona, wstrząsnęło nim o wiele bardziej niż początkowo przypuszczał, a strach nie opuszczał go, wywołując takie właśnie, spóźnione reakcje. Stwierdził, że przede wszystkim musi się opanować, nie mógł dać się ponieść panice. To wszystko nie mogło być prawdą - z pewnością nie było. Nie powinien się tak bardzo przejmować, dopóki jeszcze istniała szansa odkrycia prawdy na własną rękę. Powoli wstał, schylił się i dźwignął walizkę, lecz zawahał się jeszcze przez chwilę przed wkroczeniem w sam środek rozgardiaszu i hałasu wypełniającego poczekalnię. Po- dróżni - tak ludzie jak i nieziemcy - biegali tam i z powrotem w gorączkowym pośpiechu, bądź też stali w mniejszych czy większych grupkach. Jakiś starszy jegomość z siwą brodą, w eleganckim, czarnym ubraniu - profesor, sądząc po wyglądzie - stał otoczony przez grupę [ Pobierz całość w formacie PDF ] |