[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Georges Simenon Maigret i złodziej (Le voleur de Maigret) Przełożyła Małgorzata Szymańska I - Przepraszam pana... - Nic nie szkodzi... Traciła równowagę, potrącając go chudym ramieniem i rozgniatając na jego udzie siatkę z zakupami już co najmniej po raz trzeci od rogu bulwaru Richard-Lonoir. Przepraszała od niechcenia, ani zmieszana, ani zmartwiona, po czym znów patrzyła przed siebie, ze spokojnym i zdecydowanym wyrazem twarzy. Maigret nie miał do niej pretensji. Można by nawet sądzić, że bawi go to potrącanie. Tego ranka był w dobrym nastroju. Miał szczęście, że trafił na autobus z platformą. Już samo to go cieszyło. Wozy te spotykało się coraz rzadziej, gdyż pomału wycofywano je z ruchu. Niebawem będzie musiał opróżnić fajkę, zanim zamknie się w jednym z tych wielkich, nowoczesnych pojazdów, gdzie człowiek czuje się jak więzień. Autobusy z platformą istniały już prawie czterdzieści lat temu, gdy przyjechał do Paryża. Na początku nigdy nie nużyło go przemierzanie Wielkich Bulwarów na drodze Madeleine - Bastylia. Stanowiły jedno z jego pierwszych odkryć. I tarasy. Te nie nużyły go nigdy. Stąd, przy szklance piwa, obserwował ciągle zmieniający się uliczny spektakl. Tego pierwszego roku miał jeszcze inny powód do zachwytu. Od końca lutego można było wychodzić bez płaszcza. Nie zawsze, ale czasem. A wzdłuż niektórych ulic, zwłaszcza bulwaru Saint-Germain, zaczynały już pękać pąki. Wspomnienia napływały falami, gdyż tego roku wiosna przyszła znów wcześnie i rano wyszedł z domu bez płaszcza. Czuł się lekki jak rześkie powietrze. Sklepy, artykuły spożywcze, damskie sukienki były bajecznie kolorowe. Nie rozmyślał; przez głowę przebiegały mu jedynie strzępy skojarzeń, nie stanowiące całości. O dziesiątej żona pójdzie na trzecią już lekcję jazdy. Uważał, że to zabawne i nieoczekiwane. Nie umiałby powiedzieć, jak się na to zdecydowali. Gdy Maigret był młodym funkcjonariuszem, ponoszenie kosztów utrzymania samochodu nie wchodziło w grę. W tamtych czasach było to nie do pomyślenia. Potem nigdy nie widział takiej konieczności. Za późno, żeby nauczyć się prowadzić. Zbyt wiele spraw miał na głowie. Nie zauważałby czerwonych świateł albo używał hamulca jako pedału gazu. A jednak przyjemnie byłoby pojechać w niedzielę samochodem do Meung-sur-Loire, gdzie mieli domek... Zdecydowali się niedawno, nagle. Żona broniła się ze śmiechem: - Chyba nie myślisz o tym poważnie... Nauka jazdy w moim wieku... - Z pewnością będziesz świetnie prowadziła... Brała już trzecią lekcję, poruszona jak młoda dziewczyna przygotowująca się do matury. - Jak ci poszło? - Nauczyciel jest bardzo cierpliwy... Jego sąsiadka z autobusu zapewne nie prowadziła. Dlaczego pojechała na zakupy w okolice bulwaru Woltera, mieszkając w innej dzielnicy? Takie małe tajemnice, których czepiamy się myślą. Nosiła kapelusz, co - zwłaszcza rano - stawało się rzadkością. W torbie na zakupy miała kurczaka, masło, jajka, pory, seler... Coś twardszego pod spodem, co wciskało mu się w udo przy każdym wstrząsie, to pewnie ziemniaki... Po co jechać autobusem, daleko od domu, żeby kupić artykuły pierwszej potrzeby, które można znaleźć w każdej dzielnicy? Może kiedyś mieszkała przy bulwarze Woltera i pozostała wierna tamtejszym dostawcom? Niski młodzieniec po prawej palił za krótką, źle wyważoną fajkę o zbyt dużej główce. Zmuszało go to do ciągłego zaciskania szczęk. Młodzi ludzie prawie zawsze wybierają za krótkie i za duże fajki. Na platformie był tłok. Kobieta z siatką powinna była usiąść wewnątrz. No proszę! Witlinki w sklepie rybnym na ulicy Temple. Od dawna już ich nie jadł. Dlaczego witlinki również kojarzyły mu się z wiosną? Wszystko było wiosenne i radosne, tak jak jego nastrój. A jeżeli kobieta z kurczakiem patrzyła nieruchomo przed siebie, pochłonięta sprawami, które umykały zwykłym śmiertelnikom, to trudno. - Przepraszam... - Nic nie szkodzi... Nie miał odwagi, żeby jej powiedzieć: „Zamiast naprzykrzać się wszystkim z tymi swoimi zakupami, niechże pójdzie pani usiąść do środka...” Tę samą myśl odczytywał w niebieskich oczach grubego mężczyzny wciśniętego między niego i konduktora, który także wykazywał zrozumienie sytuacji, wzruszając niepostrzeżenie ramionami. Taki rodzaj męskiej solidarności. To było zabawne. Lady, zwłaszcza sklepów warzywnych, ustawione były wprost na chodnikach. Biało-zielony autobus przedzierał się przez tłum gospodyń domowych, maszynistek, urzędników zmierzających pospiesznie do biur. Życie było piękne. Jeszcze jeden wstrząs. Ciągle ta torba i to coś twardego, co miała na dnie, ziemniaki czy cokolwiek innego. Cofając się, on z kolei potrącił kogoś z tyłu. - Przepraszam... - wyszeptał, odwrócił się i zauważył dosyć młodą męską twarz, na której wyczytał wzburzenie, którego nie rozumiał. Mężczyzna nie mógł mieć nawet dwudziestu pięciu lat, jego ciemne włosy były w nieładzie, a policzki tego dnia nie widziały żyletki. Wyglądał na kogoś, kto nie spał i miał za sobą ciężkie przeżycia. Przecisnął się w kierunku stopni i wyskoczył z jadącego autobusu. Znajdowali się właśnie na rogu ulicy Rambuteau, niedaleko Hal, z których dochodziły silne zapachy. Szedł szybko. Co chwila odwracał się, jakby w obawie, aż zniknął skręcając w ulicę Blancs-Manteaux. Nagle, bez szczególnego powodu, Maigret sięgnął do tylnej kieszeni spodni, w której zwykle nosił portfel. I teraz to on o mało nie rzucił się, żeby wyskoczyć z autobusu. Portfel zniknął. Poczerwieniał, ale zdołał zachować spokój. Jedynie gruby mężczyzna o niebieskich oczach zdawał się rozumieć, co zaszło. Maigret uśmiechnął się ironicznie nie tyle dlatego, że właśnie on padł ofiarą kieszonkowca, ale dlatego, że nie był w stanie go ścigać. Właśnie z powodu wiosny, i tego szampańskiego powietrza, którym oddychał. Miał jeszcze jeden zwyczaj, manię z czasów dzieciństwa - były nią buty. Co roku, w pierwszych dniach wiosny, kupował sobie nowe, jak najlżejsze obuwie. Tak też stało się poprzedniego dnia. A tego ranka włożył je po raz pierwszy. Uwierały go. Nawet przejście bulwaru Richard-Lenoir było męką i z ulgą dotarł na przystanek autobusowy. Nie zdołałby pobiec za złodziejem, który miał zresztą dość czasu, aby zniknąć w wąskich uliczkach Marais. - Przepraszam pana... Znowu! Wciąż ona z tą swoją siatką! Tym razem o mało nie powiedział: „A gdyby tak w końcu odczepiła się pani od nas, razem z tymi kartoflami?” Ale poprzestał na skinieniu głową i uśmiechu. * * * W swoim gabinecie rozpoznał światło charakterystyczne dla pierwszych ciepłych dni. Ponad Sekwaną unosił się rodzaj pary, która nie miała gęstości mgły, miliardy jasnych i żywych cząsteczek typowych dla Paryża. - Wszystko w porządku, szefie? Coś się przydarzyło? Janvier miał na sobie jasny garnitur, w którym Maigret nigdy go jeszcze nie widział. On także świętował wiosnę z lekkim wyprzedzeniem, gdyż był dopiero piętnasty marca. - Nic. A właściwie tak. Dałem się okraść. - Zegarek? - Portfel. - Na ulicy? - Na platformie autobusu. - Czy miał pan przy sobie dużo pieniędzy? - Około pięćdziesięciu franków. Rzadko noszę więcej w kieszeni. - Dokumenty? - Nie tylko dokumenty, ale i moja odznaka. Słynna odznaka Policji Kryminalnej, zmora wszystkich komisarzy. W zasadzie powinni mieć ją zawsze przy sobie, aby móc udowodnić, że są oficerami Policji Kryminalnej. Piękna, srebrna odznaka, a dokładniej z posrebrzanego brązu. Przy ciągłym noszeniu cienka warstwa srebra ścierała się, przybierając szybko kolor czerwonego metalu. Po jednej stronie Marianna w czapce frygijskiej, litery R.F. i słowo Policja obramowane czerwoną emalią. Na rewersie herb Paryża, numer oraz nazwisko właściciela wygrawerowane małymi literami. Odznaka Maigreta nosiła numer 0004, gdyż numer 1. był zarezerwowany dla prefekta, 2. dla dyrektora Policji Kryminalnej, a 3. - z niejasnego powodu - dla szefa służb wywiadowczych. Wielu policjantów, wbrew regulaminowi, wahało się, czy nosić swoją odznakę w kieszeni, gdyż w razie jej zagubienia groziło zawieszenie poborów na miesiąc. - Widział pan złodzieja? - Bardzo dobrze. Młody facet, chudy, zmęczony, z oczyma i cerą kogoś, kto nie spał. - Nie rozpoznał go pan? Maigret znał wszystkich złodziei kieszonkowych z czasów, gdy pracował w sekcji publicznej. Nie tylko tych z Paryża, ale także i tych z Hiszpanii i Londynu, którzy przyjeżdżali do Francji z okazji targów lub dużych, popularnych imprez. Jest to dosyć zamknięta specjalizacja, z własną hierarchią. Asy fatygują się jedynie wtedy, gdy warto, nie wahając się na przykład przemierzyć Atlantyku na wystawę światową albo na igrzyska olimpijskie. Maigret stracił ich trochę z oczu. Szukał w pamięci. Nie brał tego zdarzenia tak tragicznie. Lekkość poranka w dalszym ciągu wpływała na jego nastrój i, paradoksalnie, miał pretensję do kobiety z zakupami. - Gdyby mnie przez cały czas nie popychała... Na platformy w autobusach nie powinno się wpuszczać kobiet... Zwłaszcza że tej nie usprawiedliwiało palenie... Był bardziej zirytowany niż rozgniewany. - Pójdzie pan rzucić okiem do archiwum? - Właśnie miałem zamiar to zrobić. Spędził tam prawie godzinę, studiując zdjęcia en face i z profilu większości złodziei [ Pobierz całość w formacie PDF ] |