[ Pobierz całość w formacie PDF ]

diUdld Jł\alHd

Po wyzwoleniu...

1944-1956!

FUNDACJA        ALETHEIA Warszawa 2000

€! Copyright for the Polish edition by Barbara Skarga, Warszawa 2000

ISBN 83-87045-60-8

I wydanie:

Instytut Literacki, Paryż 1985

(pod pseudonimem Wiktoria Kraśniewska)

II wydanie (poprawione):

Oficyna Wydawnicza Pokolenie, Warszawa 1986

(pod pseudonimem Wiktoria Kraśniewska)

III wydanie:

„W drodze", Poznań 1990

Od Autorki

Pisanie wspomnień jest potrzebą ludzi starych, potrzebą naturalną i na ogół cenioną przez historyków. Rzecz tylko w tym, że przeszłość się zaciera, zostają z niej jakieś strzępy, czasem zgoła nieciekawe, a nawet jeżeli są warte utrwalenia, oddalenie nałożyło już na nie swój cień. Piszący czuje, że patrzy wstecz zupełnie z innej perspektywy i nie jest w stanie oddać autentycznego obrazu swych przeżyć! A ileż postaci, głosów, zdarzeń jawi się jako ledwie widoczny ślad... Czy można się przedrzeć przez mgłę własnego zapomnienia?

Jest to jeden z powodów, który paraliżował mi rękę trzymającą pióro. A jednak są rzeczy, które nie tylko są godne utrwalenia. Należałoby o nich krzyczeć tak głośno, żeby ten krzyk słyszeli wszyscy. Ciągle bowiem są aktualne i ciągle kładą się kamieniem na nasze życie.

Trudno jest pisać o Gułagu po książce Sołżenicyna. Zawie­ra ona takie bogactwo rzeczowego materiału i tak znakomite analizy, że na długo zostanie podstawowym źródłem wiedzy o tej dziwnej krainie. Z niektórymi jego opiniami nie mogę się jednak zgodzić. Sołżenicyn patrzy na obozy z rosyjskiego punktu widzenia. Spojrzenie od wewnątrz ceni się na ogół wysoko. Niemniej nie dostrzega on spraw, które uderzały Europejczyka. Europejczyk od momentu aresztowania aż do uwolnienia zwykle reagował inaczej niż Rosjanin. Inna była jego polityczna i moralna sytuacja, rzutująca na całość po­stępowania i przeżyć.

Kiedyś, kiedy jeszcze znajdowaliśmy się w obozie, obiecy­waliśmy sobie opisać go z humorem jako świat piramidalnego absurdu. Dziś trudniej mi zachować ten humor, może właśnie dlatego, że patrzę z dystansu, że już nie jestem aktorem, ale widzem, świadomym spustoszeń moralnych i fizycznych, jakie

5

te lata przyniosły. Niekiedy jednak kpina sama się ciśnie pod pióro, bo ostrzej widzi, wyraźniej rysuje.

Książka moja nie ma zwartej kompozycji. Wydobywane z niepamięci wspomnienia z trudem układały się w ciągi tematyczne. Nie chcę ich na nowo układać, logiczniej szerego­wać. Niech płyną tak, jak były pisane. Pisane zaś były długo. Zaczęłam tę książkę chyba z pięć lat temu, przerywałam pracę nad nią wiele razy. Z przykrością zasiadałam do niej znowu. Gdyby nie przyjaciele, nigdy bym jej chyba nie skończyła. Zresztą nie wiem, czy została skończona. Można by napisać o wiele więcej, lecz czy nie wystarczy i tego, co zawiera?

Barbara Skarga 1984 rok

Zycie Codzienne: Więzienie

Pobudka była o piątej rano. Walenie w drzwi służyło jako sygnał. Zaczynał się dzień, poranna toaleta, poranna kolejka do paraszy. Trzeba było szybko załatwiać swoje potrzeby, zanim otworzą się drzwi i padnie rozkaz wyniesienia kubła. Można było oczywiście odłożyć sprawę na później, znaczyło to jednak, że nasze ekskrementy będą zatruwać powietrze do wieczora. Popędzałyśmy więc jedna drugą, ale z reguły to i tak nie miało większego znaczenia, żołądki były rozregulowane i tylko kilku udało się zmieścić w czasie. Czasem prowadzono nas wszystkie do ubikacji, gdzie można było pod chłodną wodą obmyć ręce. To szczęście spotykało nas jednak wyjąt­kowo: dyżurny nadzorca musiał być w nadzwyczaj dobrym humorze. Normalnie, gdy tylko otworzono drzwi, po kolei dwie z nas chwytały za duże żelazne ucha, podnosiły z trudem pełniutki, mieszczący co najmniej osiemdziesiąt litrów kubeł i majestatycznie, aby nic nie rozlać, unosiły go z celi. Nie była to praca przyjemna, ale. spełniana chętnie ze względu właśnie na tę wodę, której nam brakowało, na możność skorzystania z ubikacji, no i spaceru przez korytarz. Zawsze tych sto metrów tam i z powrotem. Rozprostują się nogi.

Parasza wracała do celi czysta, wymyta, co nie znaczy, by straciła swój mocny zapach. Blacha spłukiwana tylko wodą była nim przeżarta. Postawiona na miejsce w kącie, parasza zaczynała nam teraz służyć jako umywalnia. W pierwszych miesiącach więzienia nie dawano nam wody, myłyśmy się więc poranną kawą. Pół litra tej czarnej lury musiało służyć do przemycia oczu, ust, choć trochę ciała i do picia przez cały dzień, aż do szóstej wieczór, gdy podawano nową, tej samej objętości, porcję tym razem czaju, czyli wody nie brunatnej, a żółtawej. Z czasem wywalczyłyśmy sobie prawo do wiadra.

7

te lata przymus!). Niekiedy jednak kpina sama się ciśnie pod pióro, bo ostrzej widzi, wyraźniej rysuje.

Książka moja nie ma zwartej kompozycji. Wydobywane z niepamięci wspomnienia z trudem układały się w ciągs tematyczne. Nie chcę ich na nowo układać, logiczniej szerego­wać. Niech płyną tak, jak były pisane. Pisane zaś były długo. Zaczęłam tę książkę chyba z pięć lat temu, przerywałam pracę nad nią wiele razy. Z przykrością zasiadałam do niej znowu. Gdyby me przyjaciele, nigdy bym jej chyba nie skończyła. Zresztą nie wiem, czy została skończona. Można by napisać o wiele więcej, lecz czy nie wystarczy i tego, co zawiera?

Barbara Skarga 1984 rok

Zycie Codzienne-. Więzienie

Pobudka była o piątej rano. Walenie w drzwi służyło jako sygnał. Zaczynał się dzień, poranna toaleta, poranna kolejka do paraszy. Trzeba było szybko załatwiać swoje potrzeby, zanim otworzą się drzwi i padnie rozkaz wyniesienia kubła. Można było oczywiście odłożyć sprawę na później, znaczyło to jednak, że nasze ekskrementy będą zatruwać powietrze do wieczora. Popędzałyśmy więc jedna drugą, ale z reguły to i tak nie miało większego znaczenia, żołądki były rozregulowane i tylko kilku udało się zmieścić w czasie. Czasem prowadzono nas wszystkie do ubikacji, gdzie można było pod chłodną wodą obmyć ręce. To szczęście spotykało nas jednak wyjąt­kowo: dyżurny nadzorca musiał być w nadzwyczaj dobrym humorze. Normalnie, gdy tylko otworzono drzwi, po kolei dwie z nas chwytały za duże żelazne ucha, podnosiły z trudem pełniutki, mieszczący co najmniej osiemdziesiąt litrów kubeł i majestatycznie, aby nic nie rozlać, unosiły go z celi. Nie była to praca przyjemna, ale spełniana chętnie ze względu właśnie na tę wodę, której nam brakowało, na możność skorzystania z ubikacji, no i spaceru przez korytarz. Zawsze tych sto metrów tam i z powrotem. Rozprostują się nogi.

Parasza wracała do celi czysta, wymyta, co nie znaczy, by straciła swój mocny zapach. Blacha spłukiwana tylko wodą była nim przeżarta. Postawiona na miejsce w kącie, parasza zaczynała nam teraz służyć jako umywalnia, W pierwszych miesiącach więzienia nie dawano nam wody, myłyśmy się więc poranną kawą. Pół litra tej czarnej lury musiało służyć do przemycia oczu, ust, choć trochę ciała i do picia przez cały dzień, aż do szóstej wieczór, gdy podawano nową, tej samej objętości, porcję tym razem czaju, czyli wody nie brunatnej, a żółtawej. Z czasem wywalczyłyśmy sobie prawo do wiadra.

7

Wynosząc parasze. można je było wypełnić po brzegi. Myłyś­my się więc odrobinę lepiej, ale nie zanadto. Parasza musiała służyć do wieczora. Teraz więc każda z nas mogła wlać do niej nie więcej niż po jednym kubku. Była to surowa umowa, ściśle przestrzegana. Wieczorem, jeżeli będzie miejsce i wody się nie wypije, jedna lub dwie wymyją się trochę dokładniej"!

Cela niewielka. Pięć metrów wzdłuż, dwa z połową wszerz. Jest nas czternaście. Osiem śpi po jednej stronie, sześć po drugiej (tam bowiem stoi parasza), na waleta, jak sardynki w pudełeczku. Łachy na dzień staramy się zebrać w małe kostki, żeby zrobić przejście pośrodku. Po kolei próbujemy chodzić, w tył i w przód, w tył i w przód, kilkanaście razy. Mebli wcale nie ma. Siedzimy na podłodze, ciesząc się, że jest drewniana. Zawsze cieplejsza niż beton. Czekamy na poranny apel. Trwa on krótko. Z daleka słychać już otwieranie drzwi, komendę, już są obok, już znów słychać klucz w zamku. Ustawiamy się rzędem. Wchodzą, stereotypowe: skol 'ko was. czietyrnadcat'. Przejmujący dyżur nadzorca liczy nas palcem. Liczenie bowiem jest rzeczą skomplikowaną. Chore są? — py­ta. — Nie ma. Jeszcze uważny wzrok, czy się do czegoś nie przyczepić, czy nie ma czegoś podejrzanego, ale ten, co był w nocy, nagli, chce iść spać. Czekamy teraz na śniadanie. Chleb, pół litra kawy — to wszystko. Tylko niektóre mają paczki. Częstują pozostałe ząbkiem czosnku albo kawałkiem cebuli. Smakuje jak najlepsza kiełbasa.

Ranne godziny spędzamy na wybijaniu wszy. Pani H., która jest historykiem sztuki i architektem, wygłasza z tego powodu zawsze kilka wspaniałych refleksji o estetyce życia codziennego. Jestem mniej wyrafinowana, ale pochwalam zajęcie, skraca ono bowiem znakomicie czas. Wszy mamy mnóstwo i przejrzenie wszystkich szwów w bieliznie i sukien­kach pochłania ciągnące się w nieskończoność godziny. Mamy też swoje obserwacje na temat zachowania się tych miłych zwierząt, ich kameleonowych zdolności lub orientacji w prze­strzeni. Wiemy, że te brązowe należą do A., zeszły z jej brązowego swetra i przeszły wzdłuż szpar w deskach prosto do H., kłócąc się z. jej rodzimymi, mającymi odcień raczej czarny. Niektóre są duże, inne małe i nadzwyczaj żwawe. Rozmowy na ten temat są utrapieniem jednych, zabawą drugich. O czym

8

zresztą mamy mówić, skoro wiadomo, że stukacz siedzi między nami i notuje każde słowo w pamięci. Czasem tylko Helka się rozmarza. Siedzi tuz przy paraszy, bo przyszła ostatnia. Jest jedyną bytowiczką wśród nas. (Byłowiczka to znaczy uwięziona za przestępstwo kryminalne). Podejrzewam, że była prostytutką, w każdym razie ma duże doświadczenie. Jej opowieści najczęściej dotyczą polskich więzień przed­wojennych. Nie wierzymy jej wcale, opowieści nie wydają się prawdziwe. „W takiej celi, mówi, siedziało nas tylko dwie, były dwa łóżka". — „Łóżka?" — dziwimy się. — „Tak, takie kojki, i materace, także koce, prześcieradła i poduszki." W koc mogę jeszcze uwierzyć, ale żeby była w więzieniu poduszka, to mi się wydaje znaczną przesadą, przeszłość się zwykle idealizuje. Ale Helka wspomina dalej: „Miałyśmy warcaby, szachy, prawdziwe, nie te, co wy robicie z chleba". Niedobrze, zauważyła, że mamy szachy, a to wzbronione. „Dawano nam książki i nie było paraszy, ale umywalka, i codziennie chodziło się do ustępu." Marzenia. Widzę, jak pozostałe dziewczęta uśmiechają się nieznacznie, grzecznie potakując. „A u poli­tycznych to był nawet papier, ołówki, pióra, wiem, bo u nich sprzątałam w celi, one same tego robić nie chciały, i miały tyle książek i szafki na rzeczy, i tyle rzeczy, i listy pisały, i..." — „Biały chlebek jadły z masłem i kiełbasą." — „Ażebyście wiedziały, że tak, bo był sklepik i wszystko w nim kupowały, co chciały." Wzruszamy ramionami. Więzienie to więzienie, nie mamy co prawda żadnej skali porównawczej, każda z nas jest w takim miejscu po raz pierwszy, ale żeby od razu biały chleb i poduszki, to za wiele. My nie mamy żadnych matera­ców. O prześcieradłach nawet nie śnimy. Stare zimowe palto, które zdołała przesłać mi rodzina, składam jak najrowniej na podłodze, na palto kładę we dwoje koc, tak, aby się jedną połową przykryć, pod głowę worek z paroma sztukami bieliz­ny, i pościel gotowa. Podłoga jest miękka. Jak. mówi nasza droga pani architekt, deski mają niezwykłą zdolność uginania się pod ciężarem, są giętkie jak hamak, wygodne. Przykrywać się specjalnie nie trzeba, bo w celi i tak duszno, gorąco od babskich ciał i smrodliwie. Koc służy raczej jako izolacja chroniąca przed dotknięciem rozgrzanych, spoconych cudzych członków, rąk, ramion, nóg, bioder ściśniętych, razem splecio-

9

nych, napierających, jak gdyby szukających dla siebie więcej miejsca, więcej swobodnej przestrzeni,

Czas jest odmierzany dokładnie jak w zegarku. Obiad. Słynna zupa z rybimi oczami, łyżka kaszy bez tłuszczu, bez mięsa. Długie poobiednie godziny czasem wypełnione jakąś opowieścią, a nawet wykładem, bo i uczyć próbowałyśmy się, o ile to było możliwe, wieczorna zupka i czaj, wyniesienie paraszy i wreszcie odbój. Światło się pali całą noc. Ręce każą trzymać na wierzchu koca, ze strachu zapewne, aby ktoś nie poderżnął sobie żył. Ale i tak nie mamy czym, chyba szkłem, które ktoś znalazł przypadkiem, wychodząc na korytarz do sprzątania. Taki kawałek szkła to skarb. Można nim opiłować paznokcie, można odkroić kawałeczek słoniny, podzielić cebu­lę. Musi być dobrze schowany, bo pierwsza rewizja i zabiorą go natychmiast. Więzień nie ma prawa do ostrych rzeczy, do igieł, nożyczek, drutów.

Światło niemiłosiernie razi w oczy. Przeszkadza spać. Noc nie jest dobra. Każda z nas słucha, czy ktoś nie idzie przez korytarz, czy kroki, które słychać, miną celę czy zatrzymają się przy drzwiach. Zgrzyt klucza przyprawia o drżenie. Noc to godziny śledztwa. Wzywają zwykle w godzinę po odboju, właśnie wtedy, kiedy zmorzy wreszcie pierwszy sen. Brutal­nie, z krzykiem nagli się do pośpiechu półprzytomnego więź­nia, dawaj, dawaj. Ledwo zabrano jedną, już znowu otwierają drzwi, znowu sakramentalne pytanie: na bukwu KI Odpowia­dają wszystkie Kowalskie, Kownackie, Krajewskie, aż padnie nazwisko wybranej. Wówczas tylko jeszcze imię i otczestwo, żeby nie było pomyłki i jazda, hystriej. Reszta modli się po cichu, aby mogła dziś spać spokojnie.

Pamiętam, że przez pierwsze trzy miesiące mojego więzie­nia łaźnia była nieczynna. Miałyśmy nie tylko wszy, ale także świerzb. Drapałyśmy się niemiłosiernie, niektóre miały po prostu rany. Do łaźni zabrano nas nocą, nagle, każąc zabrać wszystkie rzeczy, jakie miałyśmy przy sobie. W łaźni wydano nam po kawałeczku mydła i kazano się rozebrać do naga, rzeczy wieszając na specjalne wieszaki. Poszły one wszystkie do pieca, tak zwanej popularnie preżarki, aby w wysokiej temperaturze wytępić wszy. Woda była gorąca, spływała z nas czarnymi strugami. Czułyśmy się wspaniale odświeżone, gdy-

by nie widok naszych, własnych ciał, żółtych, obwisłych, z trudem przykrywających wystające wszędzie kości. Parę miesięcy i już takie fizyczne spustoszenie. Każda myślała z niepokojem, co będzie dalej, jak długo organizm wytrzyma.

Radością były spacery. Zaczęły się także późno, bodaj później jeszcze niż łaźnia. Wyprowadzano nas na dwadzieścia minut na małe wewnętrzne podwórko, gdzie chodziłyśmy w koło. Świeciło słońce, zbliżała się wiosna i te cieple promienie budziły nadzieje. Jakże złudne.

Ze spacerami związane było jedno anegdotyczne zdarze­nie, o którym dowiedziałam się już po powrocie do kraju. Szef sztabu naszego okręgu, którego będę odtąd nazywać po prostu szefem, siedział sam w celi. Miał ciężkie śledztwa. Po jednym z nich zapowiedziano mu rychłe zakończenie sprawy, nie wróżące nic dobrego. Był niemal pewien, że przychodzi już czas najwyższej próby. Pewnego ranka, kiedy było jeszcze ciemno, usłyszał w korytarzu dźwięk broni i tupot wielu nóg. Szczęknęły zamki, otworzyły się drzwi. Kazano mu wyjść, zostawiając w celi rzeczy, pozwolono nałożyć tylko płaszcz. Otoczył go zbrojny konwój, prowadząc nie w stronę wyjścia, lecz w przeciwną, której nie znał. Mówił mi, że nie potrafił się nawet modlić, żałował tylko, że nie jest w mundurze, był do niego przywiązany. Wyprowadzono go na wewnętrzne po­dwórko. Uderzenie powietrza po wielu miesiącach zamknięcia działa jak opium. Nie ma się siły iść, kręci się w głowie, czuje się dziwny szum w uszach. Ta nagła dawka tlenu jest zbyt wielka dla ściśniętych płuc. I on oparł się o framugę drzwi, ale zdołał się opanować i przeszedł tych kilka kroków pod przeciwległy mur. Konwojenci ustawili się naprzeciwko z au­tomatami gotowymi do strzału. Czekał. Ktoś z żołnierzy zawołał: A wypoprobujtiepochodit.'poszewielitsa. Ale on stał, niecierpliwie czekając końca. Tymczasem żołnierze wyciąg­nęli woreczki z tytoniem, zaczęli kręcić bankrutki, żartować między sobą. Zrozumiał, że na kogoś czekają i rzeczywiście jeden z żołnierzy gdzieś pobiegł. Może zawołać wyższego oficera, że wszystko gotowe? Nie, wrócił za chwilę, niosąc zwykły stołek, postawił go koło szefa, zachęcając, by usiadł, skoro mu tmdno chodzić. Niczewo — mówił — sliedujuszczij raz priwyknietie. Teraz już w ogóle nie wiedział, o co chodzi.

10

11

Siadać nie chciał, siadać w takiej chwili wydawało się czymś niemożliwym. Wreszcie naczelnik konwoju kazał mu iść z powrotem. Znalazł się znów w ceii. Czy chcieli go na­straszyć? Czy była to jeszcze jedna próba złamania? Nie mógł sobie wytłumaczyć tego dziwnego zdarzenia. Dopiero naza­jutrz, gdy przybył ten sam konwój, tylko o innej godzinie, bliżej południa, i naczelnik dobrotliwie się spytał, czy trochę lepiej się czuje i czy dziś będzie mógł trochę chodzić, bo spacer dodaje sił, pojął nagle, że po raz pierwszy pozwolono mu na regulaminowy spacer. To był tylko spacer, nic więcej.

Ileż jest takich drobnych wydarzeń, które niedoświadczony więzień interpretuje opacznie. Legendy opowiadano o zło­śliwym karmieniu soloną rybą, gdy brakło wody. To prawda, bywały okresy, kiedy jedynym pożywieniem była ta ryba, a z wodą było kiepsko. Czy zamierzano pognębić jeszcze bardziej biednych zeków? Nie sądzę. Winna temu była fatalna gospodarka i jeszcze gorsza dystrybucja. W więzieniu bra­kowało wiader, kranów w celach nie było, zaopatrzenie więc w wodę takiej ilości więźniów przedstawiało problem niemożliwy do rozwiązania. A że dostawy ryby, o którą w Rosji znacznie łatwiej aniżeli o mięso, przychodziły re­gularniej, nic dziwnego, że właśnie nią karmiono. Latem mięso się psuje, solona ryba zaś przechowuje się doskonale. Rybę więc dawano i podczas etapów, kiedy znów o wodę było trudniej. Przynoszono nam do wagonu wiadro na każdej większej stacji, ale trzeba było się trochę umyć, trochę wypić i raz dwa wiadro pokazywało dno. Pragnienie męczyło, to prawda, ale... Poznałam ten kraj i wiem, że więcej w takich chwilach nieudolności, braku organizacji, obojętności wobec więźniów i zwykłego przejawu nędzy niż zamierzonego dzia­łania.

Jak juz chcieli komuś dosolić, to robili to inaczej i skutecz­niej. Wystarczały nasze głodowe porcje, ciężkie śledztwa, zakaz otrzymywania paczek, karcery, no i szereg wymyślnych tortur fizycznych i psychicznych, stosowanych nieraz z luboś­cią, a niekiedy z nudą przez oficera śledczego. Nie każdemu udawało się przez nie przejść. Miałyśmy w celi trzy wypadki śmierci. Pierwszy bardzo smutny, choć nikt pani Zofii nie lubił. Nie była sympatyczna. Zazdrosna, agresywna, z szaleń-

czym apetytem, gotowa zjeść wszystko, co wpadało w rękę. Musiała być znakomitą gospodynią, cały dzień opowiadała o swych wyczynach kulinarnych. Zapamiętałam przepis na jakiś ekstra tort makowy. Jak człowiek jest głodny, to lubi mówić o jedzeniu, ale mówić o nim nie warto, bo to pobudza soki żołądkowe i czyni głód nieznośnym. Protestowałyśmy przeciwko tym opowieściom. Nie od razu też zorientowałyśmy się, że ma chorobę głodową. Może była to pelagra, a może gruźlica kiszek, choroba później często spotykana w obozach. Zaczęła się od męczącej biegunki, straszliwego odwodnienia, słabości postępującej tak szybko, że po miesiącu już nie można było poznać tej żywej i energicznej kobiety. Nie miałam doświadczenia, nie zdawałam sobie sprawy, że jest z nią źle. Przykro mi pisać o tej śmierci, która nie miała w sobie dostojeństwa, nawet powagi, której nie towarzyszyło współ­czucie. Chory na żołądek budzi niechęć całej celi. Torturą jest być świadkiem ciągłych objawów tej dolegliwości, torturą dla chorego niemożność pozbycia się świadków. Wszystko ciągle dzieje się na oczach wszystkich, najbardziej przykre, najbar­dziej intymne przeżycia i działania. Byłyśmy zaskoczone, kiedy pani Zofia zaczęła spadać z paraszy, chwycono ją pod rękę, zaciągnięto na posłanie. W kwadrans po tym już nie żyła. To wydało nam się okropne.

Parę miesięcy potem umarła inna z naszych towarzyszek, osoba starsza, chora na serce. Znajdowałyśmy się wówczas w dość dużej celi, pośrodku której jako jedyny sprzęt stał stół. Pod tym stołem ułożyła sobie posłanie i tam też w nocy przeniosła się do lepszego świata tak cicho, że nikt nie usłyszał nawet jęku. Ktoś powie: symbolicznie pod stołem. Ale proszę mi wierzyć, wówczas nikt tak nie myślał, przeciwnie, miejsce to było uprzywilejowane, specjalnie chorej odstąpione jako ciche, trochę ukryte przed wzrokiem i co najważniejsze — blat stołu zasłaniał elektryczność. Tam był cień.

Trzeciego wypadku śmierci nie zapomnę. Jeżeli któryś nami wstrząsnął, to właśnie ten. Nie była to śmierć normalna. lecz zwyczajne morderstwo, bardziej wyrafinowane aniżeli zastrzyk fenolu. O historii aresztowania tej więźniarki słysza­łam, zanim ją poznałam, od osoby, która tego dnia z nią razem była, razem została wzięta. Później te same szczegóły potwier-

12

13

dziła mi sama pani Wera. Zatrzymano je na ulicy pod jakimś pretekstem, zabrano do komisariatu. Następnie obie panie owinięto w koce, tak, aby nie mogły nic dostrzec, i przewieziono je do MWD na Ofiarną. Po co była ta inscenizacja, trudno odgadnąć. Czyżby myślano, że je zwiodą, że nie rozpoznają miejsca dostatecznie już sławnego dzięki pierwszemu pobytowi bolszewików w naszym mieście, a następnie pobytowi Niem­ców? Niektóre gmachy mają to do siebie, że służą ciągle tym samym celom, tylko władze się zmieniają i mundury. Gestapo przejęło budynek od NKWD, NKWD z kolei od Gestapo. A że w ogóle było to miejsce w Wilnie znane, żadna z pań nie miała jakichkolwiek wątpliwości, gdzie się znalazła. Jedna z nich była zresztą z wykształcenia prawniczką, przechadzała się więc po tych samych korytarzach przed wojną, gdy jeszcze mieściły się tu sądy. Poinformowała mnie nawet, że gabinet narkoma był dawniej gabinetem prezesa sądu apelacyjnego. W podziemiach mieściły się wówczas sądowe archiwa, ale czyż nie szkoda było na papierzyska tych cel o grubych murach, tych już gotowych krat, założonych kiedyś jeszcze przez carskie władze? Bo to one ten gmach zbudowały dla sądów i na więzienie. Pani A. trafiła do mojej celi. Pani Wera do tej, w której znajdowała się jedna z moich przyjaciółek. Mogę zatem na podstawie tych różnych świadectw odtworzyć jej historię. W dniu aresztowania była chora, miała biegunkę. Rzecz niewiarygodna. Podczas pierwsze­go przesłuchania, w tym właśnie gabinecie prezesa sądu, sam narkom, nazwany przez nas złotoustym, bo miał wszystkie przednie zęby złote, kazał wstawić kubeł. Gdy się podnosiła, bił ją własnoręcznie, gdy siadała, czekał, aż skończy, wymyślając jej i grożąc. I to wszystko w otoczeniu świty oficerów. Potem była cela, nocne przesłuchania, bicie, wreszcie przez parę tygodni karcer z lodowatą wodą. Tam dostała zapalenia nerek. Opowiada­no mi o niej, jak była twarda, jak optymistycznie nastrojona, jak nie pozwalała upadać na duchu młodszym na ogół od niej więźniarkom. Kazała im się gimnastykować, ćwiczyć także pamięć, aby nie słabła od głodu. Po ...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • zawrat.opx.pl
  • Archiwum
    Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie można obronić się przed samym sobą.