[ Pobierz całość w formacie PDF ]
MĘŻCZYZNA NA BALKONIE MAJ SJOWALL PER WAHLOO ebook#2 Przekład HALINA THYLWE & AMBER Korekta Anna Brzezińska Jolanta Kucharska Projekt graficzny serii Małgorzata Foniok Projekt graficzny okładki Małgorzata Foniok Zdjęcie na okładce Wydawnictwo Amber Skład Wydawnictwo Amber Monika E, Zjawińska Druk Drukarnia Naukowo-Techniczna Oddział Polskiej Agencji Prasowej SA, Warszawa, ul. Mińska 65 Tytuł oryginału Mannen pi balkongen Copyright © Maj Sjowall and Per WahlflO 1967 Pubiished by arrangement with Salomonsson Agency. Ali rights reserved. For the Polish edition Copyright © 2008 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o. For the Polish translation Copyright © by Halina Thylwe ISBN 978-83-241-3487-8 Warszawa 2009. Wydanie I Wydawnictwo AMBER Sp. z o.o. 00-060 Warszawa, ul. Królewska 27 teL62040 13,620 81 62 www.wydawnictwoamber.pl Keiążkę wydrukowano na -przyjaznym" papierze Rozdział 1 Słońce wzeszło za kwadrans trzecia. Półtorej godziny wcześniej ruch uliczny przerzedził się i w końcu zamarł. Wraz z nim umilkł gwar ostatnich gości opuszczających restauracje. Zamiatarki zostawiły na asfalcie ciemne smugi wilgoci. Długą prostą ulicą przemknęła na sygnale karetka pogotowia. Cicho, niespiesznie przetoczył się czarny samochód z białymi błotnikami, anteną na dachu i białym napisem POLICJA po bokach. Pięć minut później dał się słyszeć brzęk szyby w gablocie, którą ktoś wybił dłonią w rękawiczce, odgłos szybkich kroków i ryk silnika na jednej z bocznych uliczek. Wszystko to obserwował mężczyzna na balkonie. Balkon był zwyczajny, z balustradą, osłonięty z dwóch stron blachą falistą. Mężczyzna oparł przedramiona na poręczy. W ciemnościach pobłyskiwał ciemnoczerwony ognik papierosa. W równych odstępach czasu ostrożnie wyjmował z drewnianej cygarniczki centymetrowe niedopałki i kładł jeden przy drugim na spodku, który stał na ogrodowym stoliku. Uzbierało się ich dziesięć. Było cicho, tak cicho, jak to tylko możliwe w dość dużym mieście w pogodną noc na początku lata. Za parę godzin pojawią się gazeciarze rozwożący prasę na przerobionych dziecięcych wózkach i pierwsze sprzątaczki spieszące do pracy. Powoli rozpraszał się siwy półmrok; nieśmiałe słoneczne światło wychynęło zza kilkupiętrowych domów, odbijając się w antenach telewizyjnych i walcowatych kominach na dachach przeciwległych kamienic. Po chwili plama światła usiadła na blaszanych dachach, szybko przeniosła się niżej, zsunęła z okapu i liznęła tynki ceglastych ścian i drewnianych okien zaciemnionych opuszczonymi roletami albo żaluzjami. Mężczyzna na balkonie pochylił się i popatrzył na ulicę. Biegła z północy na południe, była długa i prosta, mógł ogarnąć wzrokiem odcinek długości przeszło dwóch kilometrów. Kiedy ją zbudowano, stanowiła dumę i chlubę miasta, ale od tamtej pory zdążyło upłynąć czterdzieści lat i straciła na reprezentacyjności. Miała tyle lat, co on. Wytężając wzrok, dostrzegł w oddali samotną postać. Policjant? Po raz pierwszy od kilku godzin wszedł do pokoju i udał się do kuchni. Było widno, nie musiał włączać światła. W ogóle rzadko to robił, nawet w zimie. Otworzył szafkę, wyjął emaliowany rondelek, wlał półtorej filiżanki wody i wsypał dwie łyżki grubo mielonej kawy. Postawił naczynie na kuchence i zapalił gaz. Dotknął opuszkami palców łebka wypalonej zapałki, żeby sprawdzić, czy zgasła, po czym wyrzucił ją do śmieci. Stał przy kuchence, dopóki kawa się nie zagotowała, wyłączył gaz i czekając, aż fusy opadną na dno, poszedł do toalety. Nie spuścił wody, nie chciał obudzić sąsiadów. Wrócił do kuchni, ostrożnie wlał kawę do filiżanki, posłodził kostką cukru z na wpół opróżnionego kartonu stojącego na blacie koło zlewu i włożył łyżeczkę, którą wyjął z szuflady. Zaniósł filiżankę na balkon, postawił na pociągniętym pokostem drewnianym stoliku i usiadł na składanym krześle. Słońce było już wysoko, oświetlało fasady domów po drugiej stronie ulicy aż po parter. Wyciągnął z kieszeni spodni niklowaną puszeczkę i wykruszył tytoń z niedopałków, przesiewając go między palcami. Zgniótł bibułki w kulki wielkości grochu i położył na wyszczerbionym porcelanowym spodku. Potem zamieszał kawę i wolniutko ją sączył. Znów zawyła syrena. Wstał i śledził karetkę spojrzeniem, dopóki sygnał nie wybrzmiał. Minutę później przypominała mały biały prostokąt. Skręciła w lewo u północnego wylotu ulicy i zniknęła mu z oczu. Usiadł na krześle i bezmyślnie mieszał kawę, która zdążyła wystygnąć. Siedział nieruchomo, wsłuchując się w odgłosy miasta budzącego się niechętnie, z wahaniem. Mężczyzna na balkonie był średniego wzrostu, normalnej budowy ciała. Twarz pospolita, wydatny nos, szaroniebieskie oczy i rzadkie włosy, sczesane do tyłu. Miał na sobie białą koszulę, niewyprasowane niebieskie spodnie z gabardyny, szare skarpety i czarne półbuty. Była wpół do szóstej rano drugiego czerwca 1967. Miasto -Sztokholm. Mężczyzna na balkonie nie przeczuwał, że jest obserwowany. Wszelkie przeczucia i uczucia były mu obce. Pomyślał, że niebawem zrobi sobie owsiankę. Ulica zaczynała się budzić. Po każdej zmianie świateł na czerwone wydłużała się kolejka czekających samochodów. Kierowca furgonetki z pieczywem zatrąbił wściekle na rowerzystę, który nagle wtargnął na jezdnię. Dwa auta za nią gwałtownie zahamowały. Mężczyzna wstał, oparł dłonie na poręczy i patrzył na ulicę. Spłoszony rowerzysta usunął się pod krawężnik i udawał, że nie słyszy obelg miotanych przez kierowcę furgonetki. Na chodnikach pojawili się nieliczni piesi. Koło stacji benzynowej, pod balkonem, rozmawiały dwie kobiety w jasnych, letnich sukienkach, nieco dalej jakiś mężczyzna wyszedł z jamnikiem. Zniecierpliwiony szarpał smycz, podczas gdy jego pupil niewzruszenie obwąchiwał drzewo. [ Pobierz całość w formacie PDF ] |