[ Pobierz całość w formacie PDF ]
//-->Dominik KaroSkorpion czeka na mordercęROZDZIAŁ IPo Baranie nadszedł Byk. Słońce wzeszło o czwartej dwadzieścia sześć. Był to wiosenny, anizimny, ani ciepły, sto jedenasty dzień roku. Teraz powinien być krótki opis zapachu wiosny,świeżejzieleni, takie pastelowe miękkie tło dobre, bez wątpienia, dla dramatu. Nic z tego.Żadnychsłodyczy. A może pluszowe pokrycie raptem zbryzgane krwią? Eksperci znaleźlibyjeszcze odłamki kości czaszki, powiedzmy. I nikłe, acz niewątpliwe,śladytkanki mózgowej.Uniknąć za wszelką cenę takich ogranych chwytów. Powieściowo - kryminalnej tandety.Zastąpić to drążeniem... Cholera, to przecież kiepskie, wyświechtane słówko. Jednak naroboczo niech zostanie. Zatem drążenie tej historii winno służyć wydobyciu prawdy. Ozbrodni i jejściganiu.Chyba nikt nie wątpi,żezadanie trudne. Przede wszystkim odróżnić to,co chciałoby się zobaczyć, od rzeczywistości. Złudzenia od prawdy. Jak łatwo paść ofiarąiluzji — mimo wyostrzenia wszystkich zmysłów — miałem się przekonać na własnej skórze.I to niebawem.W poprzedniej książce, lekko, jak to chcą niektórzy, beletryzowanej, w której opisywałemprawdziwe fakty, zagubiła się gdzieś istota rzeczy. Była, a jakże, wielka afera, zabójstwa,ściganieprzestępców. Aleślizgałemsię po powierzchni zdarzeń. Zrozumiałem to, niestety,zbyt późno. Może tak się stało dlatego,żesprawę znałem z suchych zapisówśledczychprowadzonych w milicyjno - prokuratorskim stylu. I dość powściągliwej relacji pewnegokapitana. On sam wypadł jakoś blado. Taki trochę papierowy bohater. Bez krwi i kości.Można by to wyrazić nawet dobitniej. Tego błędu nie wolno mi powtórzyć, myślałem,siadając do pisania.Ale teraz dość już dygresji.Dwudziesty pierwszy kwietnia. Sobota. Nie tak trudno wyobrazić sobie jakiś szary dzień. Jajeszcze nic nie wiem. Jak prawie każdego dnia siadam do maszyny. Tłukę jakiś artykuł. Możewtedy akurat pracowałem nad wywiadem? Załóżmy więc,żepracuję nad wywiadem z jakimśkabotynem. Nie wiem,żeona istnieje. Ta kobieta również o mnie nie wie. Tu konieczniewypada dodać: nigdy nie będzie miała okazji się dowiedzieć. Nie czytała zapewne tych gazet,w których pojawia się moje trochę dziwne — sam to przyznaję — karciane nazwisko. Wielubierze je zresztą za pseudonim. Też dobrze. A może przeczytała moją książkę? Jakie to maznaczenie?Ta młoda jeszcze kobietą, lat trzydzieści kilka, ubiera się w kremową garsonkę. Biała gładkabluzka. Przypina modną plastykową broszkę w kolorze stali. Koszmarny jakiś motyl zwielomaświecącymioczkami. Mutacja owada po katastrofie ziemskiego globu? W uszachchyba złote kolczyki z maleńkimi turkusami. Ale tu już nie ma pewności. Pewność istnieje codo innych szczegółów. Na przykład dużo można powiedzieć o bieliźnie. Rzec można,wyjściowej. Na co dzień raczej kobiety tak się nie ubierają. Jeżeli już, to na randki. Mówiąniektórzy, rozbierane randki. A zresztą... Może ja się nie znam na tych tajnikach kobiecegostroju. Dajmy więc spokój tym roztrząsaniom. Lepiej skupić się na czymś innym. Nawetkosztem tak zwanego pieprzyka, który ponoć „masowy czytelnik” uwielbia. Traktujmyjednak tego czytelnika poważnie. Pikanterii i tak w tej relacji uniknąć się nie da.Anna Limanowska, to właśnie ta trzydziestokilkuletnia kobieta, po wzięciu porannegoprysznica, można właściwie powiedzieć przedpołudniowego, bo w dni wolne od pracy lubiładobrze się wyspać (co jadła, nie wiemy), po wykonaniu starannego makijażu, poświęcałatemu zawsze sporo czasu, po wdzianiu na siebie stroju już opisanego, dość obficie spryskujesię perfumami „Kobako”, pozostawia je na półeczce w przedpokoju, zarzuca brązowy letnipłaszcz a la nietoperz i wreszcie wychodzi z mieszkania. Zamyka drzwi, sprawdza, szarpiącmocno za klamkę, czy zdały się na coś kilkakrotne ruchy kluczem w prawo, głębiej, dwa razy2w lewo, wyciągnąć do połowy i raz jeszcze w prawo. Powiedzmy,żetak wyglądała taskomplikowana operacja z nową wersją zamka typu „skarbiec” wykonywana po jakimś czasieautomatycznie, naślepo.Potem podchodzi do wind. Przyciska guzik.Światełko.Więc czeka. Dość długo. Zagląda to wjedne, to w drugie drzwi. Cisza. Nie działażadnaz trzech. To się pewnie zdarza wewszystkich domach na całymświecie,ktoś powie. Tylkożew bloku, w którym. Annamieszka od kilku miesięcy, zdarza się to często. Zbyt często. Nic zatem dziwnego,żeprzeklina pod nosem. Rusza w kierunku klatki schodowej. Brudnej, zaśmieconej. Tak, tutrzeba zwykłego, potocznego języka, by oddać nasz dzisiejszy realizm. Niektórzy mawiająironicznie: mały realizm, podkreślając,żeoni nie są trywialnie przyziemni. Tylkożeci, oponoć szerszym spojrzeniu, nie schodzą zazwyczaj cuchnącymi schodami, na którychodpoczywa teraz otyła sąsiadka Anny. Stara jędza, podobna do morskiego słonia, dyszyastmatycznie i młodej kobiecie robi siężalstaruchy, mimożedaje się ona we znaki niemalwszystkim lokatorom.— Pani to dobrze — mówi na widok Limanowskiej. — Pani młoda, szczupła, nogi sameniosą. — W głosie jakby pretensja. — A w administracji nic nie robią, dranie. Tylko czynszwciąż podwyższają. To potrafią wyśmienicie. — Anna szybko mija narzekającą, nie chcewdawać się w dyskusję. — Czy to pani słucha nocami Głosu Ameryki? — słyszy już napółpiętrze.— Proszę?— Pytam, bo spać nie mogę. Muszę wysłuchiwać wszystkich wiadomości i to często dwarazy tych samych. Od dziesiątej wieczorem do pierwszej. Szału już, moja kochana, dostaję.Pani się dziwi? Ten głos to ucieka, to wraca z pełną mocą. Pomijając już,że...— To nie ja — odpowiada Anna.— Dawniej, proszę pani, to ludzie przynajmniej się bali. A teraz, moja droga... Kary nie mażadnej,prócz boskiej... Gdzie z tym iść na skargę? No, niech pani sama powie. A znów nadranem taśmieciarkahałasuje niemożliwie. Przecież...Limanowska nie słucha dłużej. Szybko zbiega. Założyła nowe buty, kremowe, bardzowygodne. Rzeczywiście, tamta stara miała rację. Nogi w takich butach, drogich bo drogich,ale lekkich, na półsłupku, same niosą. Teraz rozgląda się w poszukiwaniu wolnej taksówki.Ale to bezsens. Wolna taksówka tu, na Jelonkach! Z niechęcią więc wsiada do autobusu.Zawsze, jak to się mówi, do przodu. O tej porze, około południa, autobus niemiłosierniezatłoczony. Kursuje raz na pół godziny, może i rzadziej. Zbiera na każdym przystankuprzeklinający tłumek.Anna zastanawia się, jak długo trwać będą jejżyciowekomplikacje. Bo gdy miną, kupi sobiedobry samochód. Lubi prowadzić. Dla niej to taka frajda. Spogląda na zegarek. Miała gowtedy na pewno. Grażyna Matras, z którą była umówiona, widziała na jej ręce zegarek nazłotej bransoletce. To jeden z kilku, jakie ostatnio nosiła.Na spotkanie w „Europejskiej” spóźniła się nie Limanowska. To Matras przyszła piętnaście,może dwadzieścia minut po umówionej godzinie i widziała jak Anna, nieco jużzdenerwowana, zerka na zegarek. Właśnie kilkanaście minut przed pierwszą. Co dalej? Całująsię ostrożnie, by nie rozmazać makijażu.Rutynowe czynności. Odtworzyć ostatnie godzinyżyciaofiary. Ustalić, z kim i kiedy byławidziana. Jak się zachowywała? Zaniepokojona? Nie, mówi Matras, była w doskonałymnastroju. Trochę jakby tajemnicza. Ale ona zawsze lubiła się zgrywać. Przechwalać. Częstododawała do swoich opowieści jakieś szczegóły nie mieszczące się w granicachprawdopodobieństwa..Starajmy się zatem wyobrazić sobie (takie odwołania trzeba tu będzie powtarzać) te dwieładne, dobrze ubrane kobiety. Piją kawę. Po trzynastej (to ten mały realizm) zamawiają pokieliszku koniaku.3— Doskonały ten dentysta — mówi Grażyna Matras. — Delikatny, a przy tym... bardzoprzystojny.Anna dotyka językiem górnej szóstki, później obolałego dziąsła.— Nigdy wcześniej nie chodziłam do dentysty - mężczyzny. — Ta dalej Matras. —Wstydziłam się tak rozdziawiać gębę.— No, wiesz —śmiejesię Anna; spogląda po sali, a później dodaje: — Rozumiem jakąśgówniarę,żenie chce iść do ginekologa - mężczyzny. Ależebyz dentystą takie ceregiele.— Widzisz. A ja miałam opory. Pokazywać jakiś zepsuty ząb, być może nieprzyjemniepachnący przy borowaniu. Wtedy sądziłam,żeidę do kobiety. Zasugerowałam sięnazwiskiem. Doktor Wrona... Potem niezręcznie już było uciekać.— Pójdę do niego. Pół nocy się męczyłam.— Z bólem przyjmuje bez zapisywania. Możesz nawet dziś. Jest nadzwyczaj uprzejmy. Choćsobie dolicza za taki ekspres. Na szczęście, przy twoich możliwościach...Anna zapisuje numer telefonu, adres. Notes wkłada do torebki z jasnobrązowej wężowejskóry. Poprawia starannie ułożone blond włosy. Myśli zapewne,żejest przeciwieństwemswojej przyjaciółki. Bardzo szczupłej, z dyskretnym makijażem, ubranej w granatowy,błyszczący kostium. Jej czarne (kruczoczarne?) włosy, można nawet powiedzieć,żebędące wnieładzie, przyciągają uwagę. Naturalne brwi i rzęsy podkreślają wyrazistość rysów. Jest nietak znowu dużo starsza ode mnie, rozmyśla Anna, a szyja pomarszczona, jakby przekroczyłaczterdziestkę. Powinna nosić golfy... Ale czy można powiedzieć jej to otwarcie?— Nie wiem, czy dzisiaj zdążę — odpowiada. — Już z kimś się umówiłam — mruży oczy.Dodać: filuternie? Jak archaicznie brzmią dziś takie słówka.Różowy na policzkach, całkiem łysy pan siada do fortepianu. Ma przylepiony do twarzyniewieści uśmiech. Fatalnie fałszuje melodię „If I only had time”. Tłusty Arab, rozparty wfotelu, spogląda, łakomie na Annę. Pogwizduje cicho za grajkiem.Kobiety zamawiają jeszcze po pięćdziesiąt gramów alkoholu. Swobodna rozmowa toczy sięnadal. Jak to bywa przy takich okazjach, o niczym konkretnym. Miłe rozleniwienie. Czymogą przypuszczać,żektoś je obserwuje? Siedzi kilka stolików dalej. Ubrany w jasnespodnie i ciemną marynarkę. Pod nią rozpięta niebieska koszula. Mężczyzna spogląda należącą przed nim gazetę, chwilę wodzi dookoła wzrokiem, trudno zgadnąć, na ile tobezmyślny wzrok, sięga po filiżankę z kawą. Teraz patrzy na Limanowską. Widzi, jak tazerka na zegarek. To się powtarza. W ten właśnie sposób kobieta zdradza lekkiepodekscytowanie. Matras usiłuje — no cóż, babska ciekawość — dowiedzieć się czegoś. Coza spotkanie oczekuje koleżankę. W odpowiedzi tamtaśmiejesię.Jednak nic nie mówi. Obie zaczynają niemile odczuwać zainteresowanieśniadychmężczyzn,których jakby nagle przybyło. Ich sondujące uśmiechy coraz bardziej drażnią. W szatni Annakupuje paczkę marlboro.— Palisz? — dziwi się koleżanka.— Nie. On pali okropnie cuchnące.— Aniu... — głos Matras brzmi ostrzegająco. Przed kawiarnią kilka Cyganek z dziećmi.Anna przygotowała wcześniej pięćdziesiąt złotych. Daje banknot małej,ślicznookiejdziewczynce, co powoduje,żenatychmiast otacza ją kilku natrętnych smarkaczy.Limanowska reaguje spokojem. Wyjmuje z kieszeni płaszcza drobne. Wyjaśnia zdziwionejnieco Matras,żedarzy nie gasnącym sentymentem Cyganów. W dzieciństwie spędzaławakacje na wsi u, jak to jeszcze gdzieniegdzie mówią, wujostwa. Gdy pojawiali się ci tułacze,dostawali trochę jajek. Rzadziej kurę, ale i to się zdarzało. Kochała ciotkę i wujka. Więc terazich pamięci...Panieżegnająsię przed kawiarnią. Znowu te lekkie dotknięcia policzkami zamiastpocałunków. Limanowska rezygnuje z propozycji podwiezienia, idzie w stronę KrakowskiegoPrzedmieścia. Matras podchodzi do swego malucha. Jedzie wolno. Za kierownicą nie czuje4się jeszcze pewnie. Nie mówiąc już o tym,żetrochę wypiła. Jest na skrzyżowaniuMarszałkowskiej i Królewskiej, gdy widzi — tak jej się wydaje — twarz Anny wprzejeżdżającym szybko samochodzie. Nie, raczej nie taksówce. To chyba był jakiśzagraniczny wóz z przyciemnionymi szybami. Nie zna się, niestety, na markach. Zresztą tobył moment. Samochód przejechał skrzyżowanie w kierunku Grzybowskiej. Nie zapamiętałanawet jego koloru. Tylko szyby.Teraz już wiem... Grażyna Matras coś zataiła. Czy naprawdę nie powinna się domyślić,żebyła to informacja na wagę czyjegośżycia.Ale — muszę się pilnować — nie wyjaśniajmyzagadki już teraz. Zagadki, na której rozwiązanie stracono mnóstwo czasu.ROZDZIAŁ II— Została uduszona. — Te słowa lekarza sądowego, niestety, powtórzą się.Kiedyś poznałem tego trupologa. Dziwny człowiek. Nie dlatego,żezawsze ubierał się wluźne i przydługie jasne stroje. Nie. Jeśli powiedziałem,żeto dziwna postać, miałem na myślijego delikatny sposób bycia. Zaskakującą łagodność charakteru. A tu taki zawód! Czy stojącnad zwłokami Limanowskiej mężczyzna ten nie przeżywałżadnychemocji?— Nie widzę — mówił beznamiętnym cichym głosem —żadnychinnych obrażeń. Niewykluczam — kontynuował kończąc obmacywanie szyi — złamania rożka kości gnykowej.Wyczuwam jakieś przemieszczenia w grdyce. — Nie odwracając głowy dodał: — I chceciewiedzieć, kiedy to się stało, tak? No, cóż, oceniam,żewczoraj wieczorem.Obok lekarza i technika kryminalistycznego na miejscu znalezienia zwłok kapitan AdamCzarnota. Znam go, jak mi się wydaje, dość dobrze. Od czasu przeprowadzeniaśledztwaonadużycia przy okazji zakupu licencji małych central telefonicznych,śledztwa,którezdemaskowało międzynarodowego oszusta i podżegacza do zbrodni oraz ujawniłoskandaliczne afery, pozycja, jaką zajmował kapitan, była dość nietypowa. Ktoś zauważyłzłośliwie,żeznalazł się w dziwacznym, trochę rozkroku, jedną nogą, formalnie, tkwił wwydziale do spraw gospodarczych, ale drugą, chyba mocniej, w pionie kryminalnym. Stał sięteż swego rodzaju konsultantem. Przychodzono do niego po rady, wzywano od czasu doczasu do nietypowych wydarzeń. Nie obywało się przy tym bez kąśliwych uwag. Nie ukrywałprzede mną,żeten i ów podkpiwał z niego.— Dziś nie ma u nas miejsca dla indywidualistów — mówił. — Taki typ szybko zaczynauchodzić za przemądrzałego dziwaka. Poniekąd słusznie. Więc się nie obrażam na te docinki.Ty przecież też, no przyznaj, uważasz mnie za maniaka. — Podniósł rękę. — Nie zaprzeczaj,bo skłamiesz.Nie zaprzeczam. Mam poważny plan związany z jego osobą, zatem słucham cierpliwie i nieprzerywam. Muszę tu powiedzieć,żewidywałem go dość często, przesadziłbym jednakmówiąc,żełączyła nas przyjaźń. Pamiętam,żekilka miesięcy po wydaniu „Kwaśnychpomarańczy” zadzwonił bardzo rozbawiony. Właśnie wpadł mu do rąk numer miesięcznika„Nowe Książki”., Ja czytałem ten periodyk od przypadku do przypadku. Nie znałemwydrukowanej tam recenzji. Czarnota, zaśmiewając się, cytował słowa krytyka: „Na takiniedrażliwy wariant zdecydował się autor (a raczej — jak się można domyślać — autorka),ukrywający się tym razem pod pseudonimem. Obraca się on (ona) swobodnie w kręgachmilicyjnych, swobodniej niż w osławionej hamburskiej dzielnicy rozrywkowej St. Pauli, jakożeuczciwej kobiecie trudno tam spenetrować każdy zakamarek, zwłaszcza rejon »Zablachą«„.— Ale cię urządził — rechotał Czarnota. — Wiesz co? Wyślij mu zdjęcie jakiegośczupiradła, podziękuj za dobrą ocenę, w końcu powinieneś się cieszyć,żetwój profesjonalizmjako twórcy kryminałów uznał za niewątpliwy, pochwal za przenikliwe oko i poproś,żeby5 [ Pobierz całość w formacie PDF ] |