[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Przyjaciele radzili mi, żeby z tym listem poczekać: – Nie dawaj sępom na rozdrapanie, rozdziobanie i pożarcie tego, czym sam żyjesz – mówili. Jednak zdecydowałem się na to, bo może z okruchów pożywią się małe ogrodowe ptaszki, a i jakiś orzeł przyleci i uświadomi sobie, że może wznieść się o wiele wyżej niż dotychczas…
LIST DO „ZIEMSKICH ANIOŁÓW KRAWĘDZI”
Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus. „Nikt nie ma większej miłości niż ten, kto życie swoje oddaje za swoich przyjaciół” – za tych, którzy są nimi dzisiaj, ale i za tych, którzy będą nimi w przyszłości, a dzisiaj są jeszcze wrogami!
KIM JESTEM
Jestem najzwyklejszym księdzem katolickim w służbie czynnej, choć bez tytułów i urzędów, żyjącym na uboczu wielkiego świata (bez prasy i telewizji, bez kontaktów towarzyskich), zanurzonym w modlitwie i pracy. Wolałbym pozostać nieznanym, a nawet publicznie nie występować pod własnym nazwiskiem, jednak… noszę w sobie Boże tajemnice, z których jedna wymaga właśnie teraz ujawnienia – stąd ten mój list, skierowany do szerszego ogółu. Moi przodkowie ze strony matki wywodzą się z Litwy (gdzie, oczywiście, w ostatnich pokoleniach uważali się za Polaków), a ze strony ojca – spośród Polaków z okolic Lwowa. W domu przechowywaliśmy dokument, potwierdzający szlachecki tytuł i herb „Zadora” („Płomień”) jednego z naszych protoplastów, chyba Ignacego. Pradziadek Dominik stamtąd właśnie przywędrował, kupił majątek Sekuła pod Siedlcami, wybudował młyn i z niego się utrzymywał. Na granicy swojej posiadłości postawił dębowy krzyż, który zachował się do dzisiaj i stoi teraz przy (innym już) młynie w pobliżu dawnego siedliska. Kozacy młyn pradziadka wraz z gospodarstwem spalili w 1914 roku, a jego dziewięcioro dzieci sprzedało ziemię i rozeszło się po świecie, zaś wojna oddaliła ich od siebie jeszcze bardziej. Mój dziadek, który miał w Siedlcach piekarnię i sklep, za swoją „dolę” pobudował drewniany dom kilometr od dawnego młyna i w tym domu, chyba cudem ocalałym z pożaru w czasie II wojny światowej (spaliło się jednak całe piętro) ja się wychowałem wraz z trojgiem rodzeństwa. Bóg chciał, żebym zamieszkał na granicy wsi i miasta, rozumiejąc sprawy jednego i drugiego środowiska. Nieraz, zanurzony w pięknie przyrody, chętnie modliłem się na skraju lasu, wpatrując się w bezkresną dal nieba. Przy zachodzie słońca przybierało ono barwę różową, wyzwalając w mojej duszy tęsknotę za Prawdziwym Niebem, w którym dane mi było przez chwilę się znaleźć. Miało to miejsce przy zasypianiu – do dzisiaj zaglądam do tego kąta w starym domu – w wieku, którego już nie pamiętam. Nagle zobaczyłem swoje leżące ciało z zewnątrz, a moja dusza została uniesiona daleko od niego i znalazła się na progu przepięknej kolorowej krainy, tchnącej ogromnym szczęściem i wolnością. Była to wolność od dwóch mocnych „lin”, które nas wiążą na ziemi: od przestrzeni i od czasu. Tak, wtedy doświadczyłem istnienia niebiańskiej wieczności, i to tak porywającej, że absolutnie nie chciałem z niej wracać do ciała. Musiałem jednak w nie wejść, ale z moich ust wyrwał się rozpaczliwy okrzyk, zapamiętany przez ciocię Sabinę, czytającą książkę przy lampce: „Ciociu, ja w tej chwili chcę umrzeć!” Mój duch odtąd jakby się „poszerzył”, zakorzeniając się w tej Krainie, i nieraz porywał mnie do niej w oparciu o tamto wspomnienie. Ziemia w tych momentach, często nieoczekiwanych, zaczynała się kurczyć, oddalać, a radosna myśl: „Żyję wiecznie”, połączona z odczuciem na nowo atmosfery tamtej wspaniałej „wizyty”, miała w sobie coś z ekstazy. Właśnie niebo przy zachodzie słońca często pomagało mi wejść w tę „ekstazę”, która miała ogromny wpływ na moją późniejszą modlitwę oraz na pragnienie oddalenia się od świata. Do szkół uczęszczałem w Siedlcach, odległych (wówczas) o 5 km – od podstawowej nr 5 poprzez Liceum im. Bolesława Prusa aż do szóstego roku seminarium duchownego. Jeśli do tego dodać studia na KUL magisterskie, a potem doktoranckie – moja nauka trwała łącznie ponad 23 lata! Nauczyłem się też – od swojego ojca, który sam umiał niemal wszystko zrobić – majsterkowania, obchodzenia się z pszczołami i z koniem sąsiadów, trochę ogrodnictwa. Był przed wojną zawodowym oficerem w stopniu porucznika łączności. Odznaczony krzyżem zasługi za udział w kampanii wrześniowej, całą wojnę przesiedział w jenieckim obozie Murnau w Bawarii. Mimo ostrzeżeń kolegów, że „pojedzie na białe niedźwiedzie”, wrócił od razu do Polski z mocną decyzją, że będzie miał czworo dzieci. Podobno wskutek „oświecenia” w obozie poznał nawet nasze symboliczne imiona. Gdy się ode mnie dowiedział, że idę do seminarium, stwierdził, że zawsze o tym wiedział, bo moje imię brzmi „Sól Ziemi”… Byłem pod wielkim jego wpływem, choć życie miał ciężkie, a czasu wolnego prawie nigdy. Określał siebie jako „małorolny” i robił wszystko, by dopasować się do stylu życia wiejskiego otoczenia, z początku może nawet z obawy przed aresztowaniem. Nie pojechał do jednostki, do której po powrocie z obozu otrzymał przydział, ale poprosił swojego kolegę w sztabie, by zniszczył jego dokumenty. Przez długie lata nie wiedział, czy tamten rzeczywiście to uczynił. Gdyby bezpieka dowiedziała się, że przed wojną prowadził w Kołomyi nasłuch sowieckich radiostacji, „białe niedźwiedzie” by go nie ominęły! Jako łącznościowiec skonstruował radio kryształkowe, mieliśmy więc w słuchawkach wieści ze świata, a nawet przekazywaliśmy je sąsiadom do czasu, gdy pojawiły się lepsze radioodbiorniki. Z obozu jenieckiego mój ojciec przywiózł zainteresowanie proroctwami i przepowiedniami, dotyczącymi najbliższej, jak się wydawało, przyszłości, a Apokalipsa św. Jana stanowiła jego niedzielną lekturę. Odważył się nawet skontaktować z o. Augustynem Jankowskim, jej tłumaczem, wykazując mu niekonsekwencje w komentarzu do niej. Niestety dawni alianci zawiedli i oddali Polskę w ręce Sowietów, oczekiwana wojna o Polskę nie wybuchła, więc żyjąc pod butem komuny mój ojciec często karmił swoją nadzieję m.in. tzw. „przepowiednią Tęgoborską”. Jeden z jej wersetów zapowiadał: „Trzy lat dziesiątki we łzach i rozterce trwać będą cierpienia ludu, a potem przyjdzie jedno wielkie serce i samo dokona cudu”. Przeliczał lata, czekał; nawet na moim chłopięcym „skarbie-marzeniu” – lornetce, na którą długo ciułałem pieniądze – wydrapał datę „żelazną i nieprzekraczalną”: 1975. Był dla mnie autorytetem, więc i tę datę „cudu” nosiłem głęboko w swoim sercu i czekałem w napięciu na ten rok razem z nim. To napięcie dawało o sobie znać w kontaktach z otoczeniem. Ponieważ wspominałem wtedy o (poruszonym niżej) danym mi już w dzieciństwie oglądzie „świata przemienionego” – było naturalne, że moje wizje przyszłości zlewały się w tamtych chwilach z datą 1975. Kto wie, czy wkrótce po tej dacie nie przylgnęła do mnie etykietka „fałszywego proroka”?
WGLĄD W PRZYSZŁOŚĆ I JEGO KONSEKWENCJE
Od najmłodszych lat cieszyłem się darem oglądania przyszłości, chociaż nie zdawałem sobie sprawy z tego, że to przyszłość. Teraz wiem, że poznałem wtedy kolejne etapy swojego życia i miejsca, w których miałem być. Wszystkie się potwierdziły, z wyjątkiem mojej pracy przy ścince drzew w obozie na Syberii, co mi zostało darowane. Moje otoczenie czasami dziwiło się temu co mówiłem. I tak np. moja mama, lekarz pediatra, często pracująca na nocnych dyżurach (z konieczności – z powodu biedy w domu) tłumaczyła się przede mną, że nie może poświęcić mi więcej czasu. Usłyszała taką odpowiedź (a miałem wtedy 3 lata): „Jak będę duży i będę księdzem, to ci czas poświęcę”. To „proroctwo” spełniło się: przez ostatnich 10 lat życia miała mnie przy sobie, mogła uczestniczyć w codziennej Mszy świętej. Inny przykład: kręcono głowami, gdy w czasach PRL-u, a więc zagłuszania Wolnej Europy, bezczelnej cenzury i podsłuchów mówiłem, że niedługo biskup będzie miał swoje radio i będzie się komunikował z całą diecezją, a w sklepach owoce południowe będą w cenie jabłek… Moje wzmianki o przyszłych wydarzeniach, związanych z (bliskim już) nadejściem świata w zupełnie odmiennym kształcie niż ten, w którym go dzisiaj widzimy – szczęśliwego niemal jak raj – okazały się dla mnie „zabójcze” w jakiś czas po święceniach kapłańskich. O ile ludzie świeccy słuchali tych opowiadań z zainteresowaniem, choć nieraz może jak bajki o żelaznym wilku, o tyle otaczający mnie duchowni robili sobie ze mnie na ogół pośmiewisko. Dla nich takie pojęcia, jak koniec starego i początek „nowego świata”, były zupełnie niezrozumiałe, więc w duchu odsyłali mnie do wariatkowa. Zresztą nie darowali mi wyłączenia się z życia towarzyskiego, jeżdżenia (do dzisiaj) małym fiatem, czy też innych „dziwactw”… Uznali mnie za pomylonego głosiciela nadejścia „końca świata”, nie umiejąc odróżnić tego „końca” od oczyszczenia i przemiany świata, zapowiedzianej przez Matkę Bożą w różnych Jej objawieniach. Zresztą do dzisiaj nie umieją, a może i nie chcą… Złą o mnie opinią dzielili się między sobą, a bywało, że i wobec szerszego gremium. Moi biskupi ordynariusze byli chyba zadowoleni, że żyłem na uboczu, niemal w izolacji, i niczego od nich nie oczekiwałem, prócz tego wielkiego przywileju, żebym mógł mieszkać z Jezusem Eucharystycznym pod jednym dachem jako prowadzący prywatną poradnię życia duchowego. Praca ta wymagała stałej gotowości służenia ludziom, ale też dawała mi ogromną satysfakcję. Moje dawne marzenia o tym, by mieć pracę niezależną od jakichś „szefów”, a pozwalającą na wyciszenie i kontemplację, w pełni się ziściły. Gdybym był kamedułą, do czego się przymierzałem swego czasu, brakowałoby mi na pewno tego elementu niezależności. Skoro wspomniałem o poradni – opartej na spotkaniach, listach (zwykłych i internetowych), telefonach, proponowanej lekturze – dziękuję korzystającym z niej za zaufanie. Przez 20 lat powierzali mi swoje sprawy, które uważali za najważniejsze, najtrudniejsze i najpilniejsze: od prośby o pomoc w przyzwyczajeniu malucha do nocniczka, poprzez wsparcie w zdawaniu różnych egzaminów, aż do ratowania rozpadających się małżeństw, chorych, zniewolonych… Wszystkie prośby starałem się traktować poważnie i życzliwie, a jeśli kogoś nie zrozumiałem, potraktowałem nieodpowiednio, a może nawet zraniłem – bardzo przepraszam i proszę o wybaczenie. Obiecuję też wszystkim, że gdy Bóg zabierze mnie do siebie, będę w Jego Niebiańskim Pałacu gorliwie pracował do końca świata, mając stale ucho zwrócone ku ziemi. Tak, „ucho” zastąpi i listy, i słuchawkę telefoniczną, a ilość rozmów będzie nieograniczona! Dotyczy to także tych, którzy otrzymywali ode mnie błogosławieństwo jako chorzy, przy spotkaniach lub przez telefon. W jakiś sposób do skuteczności tego błogosławieństwa przyczynił się Jan Paweł II, który w Ogrodach Watykańskich, na 10 dni przed zamachem na Jego życie, słysząc ode mnie: „Proszę Waszą Świątobliwość o wzmocnienie we mnie daru uzdrawiania chorych” odpowiedział: „Niech Bóg błogosławi”. Gdy się z Nim spotkam, na pewno będziemy wspólnie pomagać chorym już z tej Krainy, gdzie możliwości czynienia dobra są nieskończone!
OSTATNIE KSIĄŻKI
Dane mi było napisać i wydać kilkanaście pozycji różnego formatu. Nie wspominam o listach, które, choć adresowane do konkretnej osoby, okazywały się pomocne innym i były powielane, jak też książek oddanych mi do korekty, a wymagających gruntownego przepracowania. Tu odniosę się tylko do treści dwóch ostatnich swoich książek. Już wiele lat temu wspomniałem swojemu stałemu spowiednikowi o „snach-wizjach” z dzieciństwa, a on zachęcił mnie do ich spisania, jednak wtedy uznałem to za niewykonalne: przecież nie prowadziłem notatek, zbyt wiele szczegółów poszło w zapomnienie. Przyszedł jednak rok 2004/2005, kiedy to nie mogłem oprzeć się wewnętrznej potrzebie przelania swoich dawnych doznań i wizji na papier. Jestem przekonany, że było to Boże natchnienie, a nawet coś w rodzaju „posłania”. Teraz widzę, jak bardzo było (i jest!) potrzebne zabranie przeze mnie głosu w tej materii. Gdy jedni, z hierarchami Kościoła włącznie, odrzucają z niechęcią nawet wzmianki o „Nowym Świecie” (mimo tylu objawień Maryjnych i wzmianek ze strony bł. Jana Pawła II!), a Paruzję umieszczają na samym końcu świata, drudzy zaś (jak ostatnio Maria od Bożego Miłosierdzia) zaczynają błądzić – potrzebny jestem, by wyszedłszy z ukrycia z mocą oświadczyć: wiele razy bywałem w tym „Nowym Świecie” i chyba po to ten dar otrzymałem, by móc teraz – gdy on jest już tak blisko – skorygować związane ze spojrzeniem nań błędy! Dzisiaj, gdy moje książki żyją już własnym życiem, ode mnie niezależnym (nawet pierwsza z nich bywa uznawana za „bestseller”, rozpala w wielu sercach tęsknotę za tym szczęśliwym okresem!) – nie muszę się ukrywać. Zwłaszcza dlatego, że za prawdę, którą dane mi było poznać, gotów jestem wiele wycierpieć, gdyby było trzeba! Przystępując do pracy nad książką o tym „Nowym”, obawiałem się dwóch przeszkód. Pierwszą z nich mogło być to, że jako doktor teologii miałem wkroczyć w jedną z jej dziedzin – eschatologię (naukę o rzeczach ostatecznych człowieka), musiałem więc liczyć się z obowiązkiem trzymania się w tym względzie wyłącznie oficjalnej nauki Kościoła. Ale jak miałem to uczynić, gdy chyba w żadnym podręczniku eschatologii, katechizmie, dokumencie Kościoła nie istnieje pojęcie „Powtórnego Przyjścia Jezusa”, odrębnego od Jego przyjścia na Sąd Ostateczny? Jeśli gdzieś istnieje, to tylko jako piętnowany pogląd heretycki! Istniało jednak w Kościele pierwotnym, i to tak wyraźnie, że było obecne nawet w zwykłym pozdrowieniu chrześcijan „Maranatha!” („Przyjdź, Panie Jezu!”), nie mówiąc już o atmosferze oczekiwania tak intensywnego, że odbierało uczniom Chrystusa ochotę do pracy, do zawierania małżeństw, do planowania przyszłości. Apostołowie musieli korygować te tendencje. Natomiast dzisiejsi apostołowie – myślę o hierarchach Kościoła – mówiąc łagodnie: bardzo podejrzliwie patrzą na kogoś, kto ośmiela się podejmować ten temat. Czekałoby więc mnie powierzenie swojego „nowonarodzonego dziecka” chropowatym rękom cenzora kościelnego, który raczej by się z nim nie pieścił, gdyż zapewne nie jest przygotowany – jak prawie wszyscy – do nieszablonowego spojrzenia na „Powtórne Przyjście Chrystusa”, które myliłoby mu się z przyjściem naszego Pana na Sąd Ostateczny. Przeszkodę tę pokonałem w ten sposób, że napisałem nie podręcznik teologii, lecz powieść, łącząc w niej pewne wiadomości z różnych źródeł (podałem je we wstępie) z wątkami, opartymi na doświadczeniach z dzieciństwa oraz na pracy mojej wyobraźni. Jak wiadomo, powieści nie podlegają cenzurze kościelnej i nie wymagają aprobaty władzy duchownej. Poza tym powieść stwarza możliwość oddziaływania na sferę emocjonalną czytelników, a mnie chodziło przecież głównie o to, by bardziej przeżyli oni radosne spotkanie z „Nowym Światem”, niż by na zimno przemyśleli jego cechy. Drugą przeszkodą mogło być moje nazwisko, łączone przez niektórych z fałszywymi poglądami na przyszłość Kościoła i świata, a przynajmniej z podejrzeniami o trzymanie się fałszu. W tym wypadku uciekłem się do zastosowania pseudonimu „Ivan Novotny” oraz imion bohaterów, które by odwracały uwagę od Polski. O mojej ojczyźnie pisałem jednak na tyle pochlebnie, że niektórzy czytelnicy kręcili głowami: „To nie może nie być Polak!” Jeśli chodzi o pochodzenie pseudonimu „Ivan Novotny”, wyjaśniłem je w książce „Wejdź do radości”, stanowiącej drugą część mojej powieści (pierwsza to „Z Aniołem do Nowego Świata”). Jak dzisiaj widzę, nie okazał się on zbyt szczęśliwy w kraju, który przeżył okupację sowiecką… Już wkrótce zakończę swoją misję na ziemi, także pierwsza moja książka okaże się nikomu niepotrzebna: wszyscy ocaleni sami, bez pośrednika, poznają „Nowy Świat” i jego piękno, którego nie potrafiłem dobrze opisać z powodu braku odpowiednich słów. Bo czyż można zwyczajnym, codziennym językiem oddać to, co jest aż tak bardzo odnowione, przemienione, nadzwyczajne? Nawet nie wspominałem więc w książkach np. o swoim wyjściu ze skromnej chatki na skraju młodego lasu (sosenki, brzózki, krzaki, wrzosy i kwiaty, kwiaty…!) wiosną, bo… cóż w tym niby nadzwyczajnego? Jakimi słowami mógłbym oddać atmosferę tego miejsca? Jak opisać „materię podświetloną duchem”, materię skłaniającą do duchowych wzlotów, do radosnej kontemplacji, do fikania koziołków z radości? Do spontanicznego szukania policzka Boga Ojca, by się do niego przytulić i śpiewać, i dziękować, i szczebiotać w braku słów? Nie pisałem o przedziwnym doświadczeniu „Nowego” w Lublinie, gdy szedłem z KUL-u do biblioteki uniwersyteckiej i po drodze oglądałem całe otoczenie zanurzone w radosnej barwnej poświacie. Najpiękniejszy był widok drzew, otoczonych tęczową „aurą”, znaną mi z dawniejszych wizji. Taka „przebóstwiona materia” bardziej porusza serce człowieka niż jego zmysły i będzie, jak sądzę, wkrótce cieszyła pozostawionych na ziemi, pobudzając ich do okazywania wdzięczności Stwórcy. Wobec pytań o moje pseudonimy i wątpliwości, czy nie posługiwałem się wieloma, muszę powyższe ujawnienie „powieściowego” („Ivan Novotny”) uzupełnić o jeszcze jeden (i ostatni zarazem), mianowicie „ks. Jerzy Nemo”. Dlaczego go używałem, wyjaśniłem w niewielkiej książeczce „Idę do Domu Ojca”, wydanej w Michalineum w 2009 roku. Zaakceptowało ten pseudonim zarówno Wydawnictwo, jak i Władza Duchowna, nie stawiając mi żadnych pytań. Uważam, że mogę się nim dalej posługiwać już nie z tego względu, że pozwala mi ukryć prawdziwe nazwisko, lecz że przypomina mi za każdym razem słowa, użyte w Środę Popielcową: „Pamiętaj, człowiecze, że prochem jesteś i w proch się obrócisz”. Przypomina, że bez pokory nie można podobać się Bogu… Na moich oczach w ciągu ostatnich 50 lat w kościołach zdetronizowano Chrystusa, usuwając Go z centrum do różnych miejsc, nie zawsze godnych, a nawet przyzwoitych. Jego miejsce zajął człowiek na swoim „tronie”. Gdy jednak zobaczy on (wkrótce) swojego Pana, jak ja Go widziałem, a za chwilę – jako biedny grzesznik – swój własny „majestat” (!), zrobi się bardzo mały. W „Nowym Świecie” wszystko i wszyscy znajdą się na miejscu dla siebie właściwym. Proszę się więc nie dziwić, że ja już teraz, czując się „nemo” (czyli „nikim”) przed Bogiem, staram się to miejsce zająć. A przed ludźmi…? Niech mówią i myślą co chcą, staje mi się to obojętne. W kilku książkach innych autorów, które przygotowałem do druku, posłużyłem się skrótem tego pseudonimu: „ks. J.S.N.” (Jerzy Stanisław Nemo). Jerzy to moje drugie imię z Chrztu, a Stanisław – imię z Bierzmowania.
„OSTRZEŻENIE” – WIZJA I OCENA
Byłoby nieprawdą, gdybym swoje „wizje” łączył tylko z okresem dzieciństwa, gdyż bardzo ważną otrzymałem około 30 lat temu. Wówczas nie miałem jeszcze dostępu do literatury, poruszającej tzw. „Ostrzeżenie” (wizję Chrystusa w otwierającym się niebie, otoczonego aniołami, a w chwilę potem sąd nad każdym człowiekiem ziemi, podobny do sądu szczegółowego po śmierci). Teraz wiem, że wydarzenie to zostało zapowiedziane przez Matkę Bożą m.in. w Garabandal (uwaga: objawienia te zostały uznane przez komisję biskupią za nadprzyrodzone i zgodne z nauką Kościoła, jednak obecny biskup ordynariusz wciąż zwleka z ogłoszeniem światu tego faktu, a od niego to ogłoszenie zależy!). Bóg pozwolił mi przeżyć ten „mały sąd” – jak go niektórzy nazywają w odróżnieniu od Ostatecznego – w sposób dla mnie wstrząsający! Szczegóły tu pominę – niech pozostaną Bożą i moją tajemnicą – ograniczę się tylko do stwierdzenia, że cały świat wokół mnie przeżywał wtedy to samo, a więc… było to spojrzenie w przyszłość. Dziś, gdy wiem, że jest to przyszłość bardzo już bliska, odważam się ze swojego przeżycia wyciągnąć pewne wnioski i przedłożyć je Czytelnikom. Kto wie, czy nie pomogą one im samym, a może i innym ludziom, odpowiednio przygotować się do tego wydarzenia? A więc spróbuję teraz zagłębić się w nie – to właśnie głównie „Ostrzeżenie” (i jego bliskość!) jest tą „tajemnicą noszoną w sercu”, wspomnianą na wstępie, prowokującą mnie do pisania niniejszego listu. Gdzie jest prawdziwa miłość, tam i tęsknota, pragnienie spotkania, przebywania jak najbliżej i jak najdłużej z ukochaną osobą. Tak też będą przeżywać ten „sąd” prawdziwi uczniowie Chrystusa. To spotkanie z Chrystusem przyniesie im najpierw wielką radość, a w chwilę potem – gdy zobaczą całe swoje życie oczyma Boga – ogromne pragnienie oczyszczenia, przemiany życia na lepsze, chęć dążenia do świętości w tym kształcie, w jakim Bóg ją dla każdego zaplanował. Kojarzę sobie to przemożne pragnienie z dwoma obrazami: z pracą ostatnich robotników z Chrystusowej przypowieści o winnicy oraz z duszami, które po śmierci i sądzie szczegółowym zanurzają się w czyśćcu. Robotnicy, wynajęci przez gospodarza wieczorem, po całym dniu bezczynności, wdzięczni mu za zatrudnienie rzucają się do pracy z taką ochotą, radością, nakładem sił, że w tej jednej godzinie zarabiają tyle, co inni przez cały dzień pracy. Dusze czyśćcowe, poznawszy przez mgnienie oka swoje miejsce w Niebie oraz niedoskonałości, które je od niego oddzielają, rzucają się w otchłań czyśćca z wielką ochotą, i to mimo czekających je cierpień. Podobnie postąpią „robotnicy” tej szczęśliwej epoki Ducha Świętego i Maryi Zwycięskiej, epoki królowania Jezusa w sercach ludzi świata: rzucą się do pracy nad sobą i do okazywania miłości Bogu, który do tej pory nie zawsze zajmował w ich życiu pierwsze miejsce. Mogę tu dołączyć także trzecie skojarzenie, wzięte z życia rodzinnego. Mały psotnik spodziewa się kary i przed nią się chowa, jednak w końcu wychodzi z ukrycia i zamiast groźnej miny rodzica widzi jego uśmiech i pogrożenie palcem. To go ośmiela do rzucenia mu się w objęcia, przeproszenia i wyruszenia z zapałem do naprawienia szkody lub zaniedbań. Słucha, już bez lęku, rozlegających się za nim słów: Mały urwisie, bierz się do roboty i nie pokazuj mi się na oczy, dopóki tego nie zrobisz! Na wątpliwość: czy to możliwe, by Chrystus-Sędzia zachował się w tym momencie podobnie jak ów rodzic wobec swoich krnąbrnych dzieci, którymi my jesteśmy? – w oparciu o swoje doświadczenie mogę odpowiedzieć: tak, właśnie tak z nami postąpi! Chociaż będzie to prawdziwy sąd, gdyż uświadomimy sobie nawet miejsce, na które zasłużyliśmy i w którym byśmy się wtedy znaleźli w razie natychmiastowej śmierci, jednak… nasz Sędzia będzie dla nas ogromnie miłosierny, a nie sprawiedliwy jak w momencie śmierci! Wprawdzie będzie to sąd podobny do tego po śmierci, jednak smutek zmiesza się z radością, która zwycięży i da nam, „urwisom”, nowe siły i zapał do pracy nad sobą, do jak najlepszego pełnienia swojego powołania. Już samo poznanie tego powołania oraz przebytej drogi będzie dla wielu łaską, gdyż do tej pory mieli poważne wątpliwości, czy obrali właściwą drogę, czy posuwają się naprzód, czy podobają się Bogu. Zaniepokojeni o czystość... [ Pobierz całość w formacie PDF ] |